1865 - 15

Rozdział 15 

Pamiętnik Anneliese von Hagen

Oakridge / Richmond 1865


Kilka dni po wyjeździe Joe przyniesiono mi telegram. Lokaj, jak zawsze w pełni oddany, pochylił się przede mną, podając go na srebrnej tacy. Siedziałam w salonie, ubrana w jedną z moich ulubionych sukni w odcieniu błękitu, popijając popołudniową herbatę. Sięgnęłam po kopertę z wyuczoną gracją, otworzyłam ją powoli, delektując się chwilą, i przeczytałam krótką, ale jakże satysfakcjonującą wiadomość:

"Misja wykonana, panienko. Wrócę z odpowiedzią."

Joe mnie nie zawiódł. Ceniłam skuteczność, a on doskonale rozumiał moje wymagania. Wiadomość poprawiła mi nastrój, wywołując na mojej twarzy delikatny, niemal niedostrzegalny uśmiech. Odłożyłam telegram na stolik i podeszłam do okna. Spoglądałam na rozległe pola Oakridge, pozwalając sobie na moment refleksji. Przez głowę przemknęła mi myśl o Martinie, o moim portrecie który do niego wysłałam, i o tym, jak zareaguje, gdy go zobaczy. Wizja ta wzbudzała we mnie subtelne zadowolenie.

Jakiś czas później, będąc w doskonałym humorze, zaczęłam zastanawiać się nad losem tego Jankesa. Mój pocieszny Jankes. Dowiódł swojej lojalności w sposób wręcz żałosny,  było w nim coś... uroczo pokornego. Przypominał mi psa, który, mimo kary, wciąż wiernie wpatruje się w swojego pana, licząc na najmniejsze słowo aprobaty.

Wezwałam Karla.

— Wypuścić tego Jankesa — rzuciłam chłodno, sięgając po filiżankę herbaty.

Karl spojrzał na mnie z lekkim zaskoczeniem, ale szybko opanował emocje i skinął głową.

— Tak jest, panienko. A co z jego pracą?

— Dajcie mu coś lekkiego. Może pielęgnacja ogrodu… Zadbajcie o to, żeby miał zajęcie, ale żeby nie nadwyrężał swoich sił. 

Karl wyszedł skłoniwszy się, a ja wstałam z fotela i podeszłam do fortepianu. Melodia, którą zaczęłam grać, była spokojna, niemal kojąca, choć wkrótce przerodziła się w coś żywszego, bardziej dynamicznego. Wiedziałam, że moje polecenie zostanie wykonane. Connor wróci do pracy blisko płacu – nie z litości, ale dlatego, że jego obecność mnie bawiła.

Wciąż pamiętałam jego skamlenie, jego błagania, jego nędzną pokorę. Był dla mnie jak zabawka, która, choć chwilowo odstawiona, zawsze mogła wrócić do gry. Wiedziałam, że jego ciało wciąż pamięta ból, który mu zadałam. Metalowa klatka, którą nosił, była stałym przypomnieniem, do kogo należy, i jednocześnie źródłem cichej satysfakcji dla mnie.

Podczas gry na fortepianie pozwoliłam sobie na krótką refleksję. Joe wróci z odpowiedzią, a ja dowiem się, co Martin napisał. Wróciłam do gry, nucąc pod nosem melodię, której dźwięki rozbrzmiewały po salonie. Zastanawiałam się, co przyniesie kolejny dzień.

---

Gdy tylko Joe wrócił, natychmiast stanął przede mną, jak zawsze kłaniając się z pełnym szacunku gestem. W rękach trzymał list, który ostrożnie oddał w moje ręce.

— Dobra robota, Joe. Możesz odejść. Odpocznij, potem Cię wezwę.

— Do usług, panienko — odparł, ponownie się kłaniając i znikając w milczeniu.

Zostałam sama w salonie. List był skromny, zamknięty w zwykłej kopercie, ale dla mnie miał wartość niewspółmiernie większą niż najdroższe klejnoty. Usiadłam w fotelu, chwytając kopertę pomiędzy delikatnie odziane w rękawiczki palce. Otworzyłam ją powoli, z wyrafinowaną precyzją, którą zawsze przywiązywałam do podobnych gestów.

Papier był gładki, pismo eleganckie, ale nieco nerwowe, jakby autor chciał przelać na papier wszystkie myśli naraz. Powoli zaczęłam czytać:

"Szanowna Panienko von Hagen, droga Anneliese…"

Słowa układały się miękko, niemal szeptały, choć jednocześnie czułam w nich głębokie poruszenie.

"Obraz, który mi panienka podarowała, jest wart więcej niż tysiąc słów. Poczytuję sobie go za dowód wielkiej łaski ze strony panienki, za co po wielokroć dziękuję. Jest panienka najpiękniejszą istotą na tej planecie, a obraz panienki będę przechowywał jak najświętszą relikwię."

Zatrzymałam się na chwilę, muskając palcem eleganckie litery. Relikwię? Uśmiechnęłam się lekko, czując dziwne ciepło w sercu, które było niemal nieznane mojemu chłodnemu, opanowanemu wnętrzu.

Czytałam dalej.

"Nie wiem, czym zasłużyłem sobie na ten zaszczyt, ale przyznaję, że moje myśli wciąż krążą wokół panienki. Jej piękno, elegancja i siła to coś, czego nigdy nie doświadczyłem wcześniej. Panienki słowa o miejscu mężczyzny przed kobietą, o oddaniu się bez reszty… Czy to nie jest największy honor, jaki mężczyzna może sobie wyobrazić? Jest panienka wyjątkowa, jedyna. Gdyby losy potoczyły się inaczej… Ale na tym poprzestanę..."

Zacisnęłam palce na liście, jakby w obawie, że jego treść mogłaby mi umknąć. Czytałam te słowa kilka razy, za każdym razem odnajdując w nich coś nowego.

Martin Scott. Kapitan. Dumny Jankes. A jednak to on pisał o mnie jak o bogini, której należy się bezgraniczne oddanie. Obraz mnie, który podarowałam mu w liście, stał się dla niego niemal świętością. Jakież to było… odpowiednie?

Odłożyłam list na stolik i oparłam się wygodnie w fotelu, spoglądając na ogród za oknem. Zmysłowy uśmiech pojawił się na moich ustach. Miałam tego mężczyznę w garści, choć był tak daleko. Myśli o nim i o jego oddaniu wywołały we mnie coś, czego nie chciałam jeszcze nazywać.

Czy to możliwe, że znalazł się ktoś, kto mógłby być godny uwagi Anneliese von Hagen?

Podniosłam list jeszcze raz, muskając jego powierzchnię palcami. "Relikwia." Wciąż brzmiało to jak echo w mojej głowie.

— Laura! — zawołałam.

Niewolnica zjawiła się niemal natychmiast, schylając głowę.

— Tak, panienko?

— Przynieś mi mój szkicownik. Mam ochotę rysować.

Laura skinęła głową i szybko odeszła. Gdy wróciła, przyjęłam szkicownik i ołówek z delikatnym uśmiechem. Z początku pozwoliłam dłoniom poruszać się swobodnie, nakreślając delikatne linie. Stopniowo obraz zaczął nabierać kształtu. Twarz kapitana Scotta, jego szlachetne rysy i spojrzenie pełne skrywanego oddania były pierwsze. Oczy uchwyciłam wyjątkowo starannie, by patrzyły z mieszaniną zachwytu i oddania.

Potem dodałam jego sylwetkę – klęczącą przed moją postacią. Był w pełnym mundurze, każdy detal guzików i fałd materiału dopracowany z niezwykłą precyzją. Jego głowa była lekko pochylona, dłonie  spoczywały na jego plecach a usta dotykały mojej dłoni. Byłam tam i ja – postać dumna, dostojna, ubrana w bogato zdobioną suknię, której falbany i koronki otulały moje ciało niczym królewskie szaty. Kapelusz na mojej głowie rzucał lekki cień, a twarz miała delikatny, ale pełen wyższości uśmiech.

Na ziemi, obok Scotta, leżał jego wojskowy kapelusz – jakby odłożony w geście uległości. Obraz, który stworzyłam, był pełen kontrastów. Silny mężczyzna, dumny oficer, w pozycji absolutnego oddania przede mną, kobietą pełną wdzięku, siły i władzy.

Skończyłam rysunek i odsunęłam go od siebie, aby przyjrzeć się z dystansu. Uśmiechnęłam się z satysfakcją. Było to dzieło pełne symboliki, ale też wydało zbyt odważne, bym mogła zdecydować się na jego wysłanie. Zbyt śmiałe, zbyt wyraziste. 

Sięgnęłam po elegancki papier listowy, a moja dłoń pewnie chwyciła pióro. Atrament spływał gładko, a słowa układały się same, choć każde było starannie przemyślane.

"Drogi Kapitanie Scott,

Dziękuję za Pański list i słowa pełne szczerości oraz ciepła. Przyznam, że mają one pewien niepokojący wpływ na mój nastrój, co zdarza się niezwykle rzadko. Może to ich prostota, może prawdziwość, która bije z każdego zdania.

Pańska obecność w Oakridge była dla mnie czymś nowym – wyzwaniem, rozrywką, a może nawet chwilowym oderwaniem od monotonii, w której tkwię. Czy powinno mnie to cieszyć, czy martwić? Nie jestem pewna.

Wkrótce wyjeżdżam do Richmond. Zamierzam spędzić tam miesiąc – w towarzystwie przyjaciółek, na balach i wśród miejskiego zgiełku, za którym czasem tęsknię. Jeśli jest Pan tak inteligentny, jak sprawił Pan wrażenie, odnajdzie Pan drogę.

AvH"

Podniosłam list i przez chwilę przyglądałam się słowom, pozwalając sobie na chwilę wahania. Coś jednak kazało mi  ponownie otworzyć szkicownik. Przez dłuższą chwilę patrzyłam na stworzony przeze mnie rysunek. Kapitan Scott, klęczący przede mną... Jego postura była pełna poddania i godności jednocześnie, a głowa pochylona nisko. Całował moją wyciągniętą dłoń w rękawiczce, jakby składał mi hołd.

— Czy to nie zbyt wiele? — mruknęłam do siebie.

Już miałam zamknąć szkicownik, ale coś mnie powstrzymało. Ostatecznie delikatnie wyrwałam kartkę, złożyłam ją na pół i wsunęłam do koperty razem z listem. Zalakowałam kopertę starannie, pieczęcią z naszym herbem, a następnie kazałam lokajowi wezwać Joe.

Pojawił się po kilku minutach, kłaniając się.

— Na rozkaz panienko!

Wstałam i wyciągnęłam w jego stronę kopertę.

— Joe, ten list musi szybko dotrzeć do kapitana Scotta. Czy wszystko masz pod kontrolą?

— Tak jest, panienko. Nawiązałem kontakt z jego ordynansem, takim młodym chłopakiem. Przekazał, że dzięki niemu możemy bezpiecznie przesyłać korespondencję bez wzbudzania podejrzeń. Tak ustalił kapitan.

— Sprytne — pochwaliłam go z uznaniem, patrząc na niego spod lekko opuszczonych rzęs. — Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć, Joe.

Joe wyprostował się dumnie.

— Całkowita dyskrecja, panienko. Może panienka na mnie polegać.

— I tego oczekuję. Ani słowa nikomu, Joe. Jeśli cokolwiek wyjdzie na jaw, to ty będziesz pierwszy, kto za to odpowie.

— Rozumiem, panienko — odpowiedział poważnie, kłaniając się jeszcze niżej.

— Dobrze. Teraz ruszaj.

Obserwowałam, jak Joe znika za drzwiami, a w moim sercu zrodziła się dziwna satysfakcja. Gra toczyła się dalej, a ja nie mogłam się doczekać następnego posunięcia kapitana Scotta.

Usiadłam ponownie w fotelu i spojrzałam na dłonie, które delikatnie spoczywały na podłokietnikach. Pamiętałam jego słowa o moich dłoniach i o tym, jak jedną z nich całował. Wiedziałam, że ten obraz, który mu podarowałam, będzie dla niego kolejnym dowodem na to, komu naprawdę oddał hołd.

Trzy dni po wyjeździe Joe dostarczono mi telegram. Przyjęłam go z ręki lokaja i rozwinęłam papier, rozsiadając się wygodnie w fotelu w moim gabinecie.

„List oddany, kapitan nieobecny, wyjechał do rodziny. Czekam na instrukcje.”

Uśmiechnęłam się lekko, nie zdradzając żadnych emocji, choć serce zabiło mi odrobinę szybciej. Wzięłam pióro i kartkę papieru, na której zgrabnie napisałam odpowiedź:

„Zostań w Richmond, niedługo tam przyjadę. Czekaj na powrót kapitana. Rachunki za hotel prześlij do Oakridge. Zabaw się. Bądź ostrożny.”

Złożyłam papier, wsunęłam go do koperty i nakazałam lokajowi nadać telegram jeszcze dziś.

Kiedy wiadomość została wysłana, mogłam skupić się na przygotowaniach do wyjazdu. Zostawienie Oakridge choć na chwilę było pewnym ryzykiem, ale Karl potrafił utrzymać porządek. Nie czułam się dobrze, że musiałam zostawić to wszystko bez mojego osobistego nadzoru, ale wyjazd do Richmond był czymś, na co czekałam od dawna.

Przywołałam Laurę.

— Przygotuj moje rzeczy na wyjazd, nie za dużo,  resztę uzupełnię na miejscu. Wszystko ma być starannie spakowane.

— Tak jest, panienko — odparła cicho, skłaniając głowę.

— I Laura — dodałam, spoglądając na nią chłodnym wzrokiem. — Pamiętaj o moim szkicowniku.

— Oczywiście, panienko.

Przygotowania zajęły nam kilka godzin. Laura uwijała się z wprawą, starannie układając moje rzeczy w kufrach. Wybrałam kilka sukni – jasne z koronkowymi zdobieniami na dni w Richmond, ciemniejsze, eleganckie kreacje na wieczory i bale. Wiedziałam, że na miejscu czekają najlepsze sklepy, w których uzupełnię garderobę, ale musiałam być gotowa na wszystko.

---

Kiedy nadszedł poranek wyjazdu, dzień był chłodny, a wiatr niósł ze sobą zapach nadchodzącej zimy. Ubrana w jedno z moich ulubionych futer – ciężkie, długie i obszyte sobolowym kołnierzem – zeszłam na dziedziniec. Pod futrem miałam ciemnogranatową suknię, a dłonie oczywiście ukryłam w ciepłych rękawiczkach z koźlęcej skóry. Kapelusz, ozdobiony małą welonową woalką, dopełniał mojego wyglądu.

Laura stała nieopodal, ubrana w skromne, szare palto, które choć schludne, kontrastowało z moim eleganckim strojem. Jej twarz była, jak zawsze, cicha i posłuszna.

Na dziedzińcu czekał już powóz – masywny, wygodny i zaprzężony w dwa gniade konie. Kufry załadowano na wóz pod nadzorem strażników, którzy pracowali szybko i sprawnie. Karl czekał na mnie obok powozu, przydzieliwszy wcześniej czterech swoich ludzi do ochrony.

— Panienko, w okolicy pojawiły się jakieś grupki zbłąkanych żołnierzy. Niepokoją okoliczne majątki. Przydzieliłem ludzi, którzy będą pilnować bezpieczeństwa podróży.

— Doceniam twoją troskę, Karl — powiedziałam chłodno, ale z lekką nutą aprobaty.

Strażnicy stali nieopodal, w długich płaszczach i szerokich kapeluszach, z bronią przytroczoną do pasów. Ukłonili się, gdy tylko ich mijaliśmy.

— Wszystko gotowe, panienko — poinformował mnie Karl.

Skinęłam głową i wsiadłam do powozu, pozwalając Laurze zająć miejsce obok mnie. Wnętrze powozu było wyłożone miękkim aksamitem, a wygodne siedzenia zapowiadały komfort podróży.

— Ruszaj — powiedziałam cicho do woźnicy, który uchylił kapelusza na znak posłuszeństwa.

Powóz ruszył wolno, a stukot kół o brukowaną drogę wypełnił przestrzeń. Spojrzałam przez okno, jeszcze raz patrząc na Oakridge, które znikało za drzewami. Gdzieś w oddali widziałam pola, czworaki i znajome ścieżki, które objeżdżałam na moim Diablo.

— Wszystko w porządku, panienko? — zapytała Laura, niepewnie zerkając na mnie.

— Oczywiście — odparłam wyniośle, choć w głębi serca czułam dziwny niepokój. Właściwie nie wiedziałam, co czeka mnie w Richmond, ale jedno było pewne: gra dopiero się zaczynała, a Martin Scott... cóż, musiał się domyślić, że powinnam być jej główną bohaterką.

Patrzyłam na mijane krajobrazy, myśląc o wszystkim, co miało nadejść. Zimne powietrze wpadające przez okienko owiewało moje policzki, a ja poprawiłam kapelusz, gotowa na nowy rozdział.  Gdy dotarliśmy na stację pociąg już czekał.

--

Pociąg  wtoczył się powoli na stację w Richmond późnym wieczorem. Za oknami miasto tętniło nowym życiem, odzyskując dawną świetność jako stolica Konfederacji. Główne ulice były pełne światła latarni gazowych, które oświetlały piękne kamienice i witryny luksusowych sklepów. Ruch na ulicach nie ustawał, mimo chłodnej, grudniowej aury – mężczyźni w eleganckich płaszczach i cylindrach prowadzili rozmowy, a damy, okryte futrami, przechadzały się w towarzystwie służby.

Przez otwarte okno powozu dostrzegałam znaki bogactwa i ambicji Richmond – nowo otwarte galerie, zapełnione restauracje i pałace, które lśniły w świetle jak klejnoty. Bogactwo bawełny i handlu znów napędzało miasto, dając jego mieszkańcom nadzieję na lepsze jutro. Przejeżdżaliśmy obok Katedry Świętego Pawła, której majestatyczna wieża górowała nad miastem, oraz wielkiego placu, gdzie odbywały się niedzielne zgromadzenia elit.

W środku powozu panowało przyjemne ciepło. Laura siedziała naprzeciwko mnie, skulona w swoim skromnym płaszczu, podczas gdy ja poprawiłam futrzany kołnierz, delektując się widokiem miasta, które wracało do swojej przynależnej mu potęgi.

Kiedy powóz skręcił w szeroką aleję prowadzącą do naszej rezydencji, na podjeździe czekała już służba, ustawiona w równym rzędzie. Scena była dopracowana do perfekcji, jak przystało na rodzinę von Hagenów. Wysiadłam powoli, pozwalając, by długa suknia opadła z gracją na bruk.

Przed wejściem stała moja rodzina. Mark Wilhelm, mój młodszy brat, w mundurze kadeta, stał wyprostowany jak struna, z dumnie uniesioną głową. Podszedł do mnie pierwszy, ukłonił się głęboko, a następnie podał mi ramię jak prawdziwy gentleman.

— Witaj w domu, siostro. Pozwól, że odprowadzę cię do środka.

— Brawo, Mark. Zachowujesz się jak prawdziwy młody dżentelmen. — Pochwaliłam go z lekkim uśmiechem, wiedząc, że moje słowa były dla niego cenną nagrodą.

Mark lekko się zarumienił, ale jego postawa pozostała nienaganna, zupełnie jakby chciał mi udowodnić, że nie jest już chłopcem, ale młodym mężczyzną w mundurze.

W progu stała mama, promienna, choć nieco zmęczona, ubrana w skromną, elegancką suknię. Obok niej stała Matylda, od razu zobaczyłam jej blond loki ozdobione różową wstążką. Machała do mnie z uśmiechem swoją małą rączką.

Na końcu pojawił się papa. Wysoki, postawny, z siwymi włosami i ostrymi rysami twarzy, które podkreślały jego autorytet.

— Córeczko... — powiedział głębokim głosem, zbliżając się do mnie. — Oakridge służy ci doskonale. Jesteś jeszcze piękniejsza niż byłaś.

— Dziękuję, papo  — Pozwoliłam mu na krótki pocałunek w policzek.

Jego spojrzenie było pełne dumy, ale i aprobaty. Byłam jego dziedziczką, jego dumą – wiedział o tym dobrze, a ja nie zamierzałam zawieść jego oczekiwań.

— Chodź, Anneliese. Wszystko jest gotowe. Mam nadzieję, że podróż nie była zbyt męcząca.

— Nie, papo.  Była całkiem znośna.

Spojrzałam na wnętrze naszej rezydencji, gdy tylko przekroczyłam próg. Bogactwo i elegancja otuliły mnie natychmiast. Marmurowe podłogi lśniły, a światło kryształowych żyrandoli odbijało się od złotych zdobień na ścianach. To było moje miejsce. Richmond, serce Południa, znowu stało się moją sceną.

Zostawiłam za sobą podróż, Oakridge i całe to życie na plantacji. Teraz czekały mnie tygodnie pełne przyjęć, zabawy i spotkań.

Zasiedliśmy do stołu w przestronnej, elegancko urządzonej jadalni. Długi mahoniowy stół lśnił w blasku świec ustawionych w ciężkich, srebrnych lichtarzach. Kryształowe żyrandole rzucały migotliwe światło na delikatną porcelanową zastawę i połyskujące sztućce. Mama zajęła miejsce po jednej stronie, Mark Wilhelm siedział naprzeciwko mnie wciąż w  swoim mundurze kadeta, dumny i wyprostowany. Obok niego siedziała Matylda, która z roziskrzonymi oczami przyglądała mi się z uwielbieniem. Na końcu stołu, jak zawsze, siedział papa – Johannes Wilhelm von Hagen, emanujący swoim autorytetem nawet w pozornie rodzinnej atmosferze.

Moje spojrzenie mimowolnie powędrowało na puste miejsce przy stole, które  pozostawało nietknięte. Zawsze zostawiano je dla Adama Wilhelma, mojego najstarszego brata, który zginął podczas jednej z bitew. Cichy, niewypowiedziany smutek spłynął na mnie na chwilę, ale szybko wróciłam do rzeczywistości.

Atmosfera była miła, pełna ciepła. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo tęskniłam za rodzinnym domem, za rozmowami, za codziennym zgiełkiem tego miejsca.

— Jutro wydaję bal powitalny na twoją cześć, Anneliese. — głos papy przeciął szelest sztućców.

Spojrzałam na niego z lekkim zaskoczeniem. Bal?

— Pozwoliłem sobie zaprosić twoje przyjaciółki.

Mama spojrzała na niego karcącym wzrokiem, marszcząc delikatnie brwi.

— Johannesie, to miała być niespodzianka. — Jej głos był łagodny, ale pełen wyrzutu.

Papa wzruszył ramionami, uśmiechając się lekko.

— Znam swoją córkę. Wiem, że lubi mieć wszystko pod kontrolą.

Skinęłam głową, a na moich ustach pojawił się lekki uśmiech. Miał rację. Niespodzianki nie były w moim stylu, zwłaszcza takie, które dotyczyły przyjęć.

Kolacja przebiegała spokojnie. Rozmawialiśmy o Marku i jego nauce w akademii, o nowej guwernantce Matyldy i o tym, jak Richmond znowu tętni życiem. Mark starał się zachowywać jak dorosły mężczyzna, choć momentami jego pewna niedojrzałość wciąż brała górę. Mama była pełna ciepła i troski, co przypomniało mi dawne dni, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką.

Po kolacji, kiedy służba zaczęła sprzątać ze stołu, papa zwrócił się do mnie:

— Anneliese, chodź ze mną do gabinetu.

Podążyłam za nim przez długi korytarz, którego ściany zdobiły portrety przodków naszej rodziny. Jego kroki były pewne, moje – lżejsze i cichsze.

Gabinet papy był przestronny, pełen ciemnych, ciężkich mebli z dębu i mahoniu. Wielkie biurko z rzeźbionymi nogami stało przy oknie, za nim półki wypełnione księgami. Na ścianie wisiał obraz przedstawiający scenę polowania, a na małym stoliku stała kryształowa karafka z koniakiem.

Papa usiadł w swoim ulubionym fotelu z ciemnej skóry i zapalił cygaro, które unosiło słodkawy dym.

— Usiądź, córeczko.

Zajęłam miejsce naprzeciwko niego, zakładając nogę na nogę i patrząc na niego z uwagą.

— Słyszałem, że świetnie sobie radzisz w Oakridge. — Zaczął spokojnie, przyglądając mi się spod zmarszczonych brwi. — Ale... czy te objazdy w siodle są konieczne?

Uniosłam lekko podbródek i odpowiedziałam z pełnym przekonaniem:

— Konieczne, papo. Jeśli mam zarządzać Oakridge, nie mogę tego robić zza biurka. Muszę widzieć wszystko na własne oczy.

Papa zaciągnął się cygarem, wypuszczając kłęby dymu. Jego spojrzenie było surowe, ale w kącikach ust drgnął lekki uśmiech.

— Masz moją krew, Anneliese. — powiedział z dumą. — Ale pamiętaj, że jesteś też kobietą. Nie wszystko musisz robić sama. Masz Karla, masz strażników. Możesz na nich polegać.

— Polegam, papo. Tym niemniej, jeśli ja tego nie dopilnuję, kto to zrobi?

Przez chwilę panowała cisza, przerywana tylko trzaskiem drewna w kominku. Papa przyglądał mi się z namysłem, jakby oceniając moje słowa. W końcu skinął głową.

— Dobrze. Ale bądź ostrożna, córeczko. Ludzie na Południu są niespokojni. Czasami nawet najwierniejsi słudzy mogą zdradzić.

— Nie martw się, papo. W Oakridge wszystko jest pod kontrolą.

Uśmiechnęłam się delikatnie, dając mu do zrozumienia, że jestem pewna swoich decyzji.

— Słyszałem również, że zaostrzyłaś dyscyplinę, córeczko. — Głos papy zabrzmiał poważniej, a jego spojrzenie spoczęło na mnie z wyraźnym zainteresowaniem. — Pochwalam to, ale tu również bądź ostrożna.

Uniosłam lekko brew, starając się zapanować nad cieniem uśmiechu, który cisnął mi się na usta.

— Ostrożna? Papo, sama nauczyłeś mnie, że słabość nie jest tolerowana.

— To prawda, Anneliese. — Pokiwał głową, wypuszczając dym z cygara w powolnym, przemyślanym geście. — Dyscyplina to fundament, na którym zbudowana jest nasza siła. Ale pamiętaj, że zbyt ostry bat może złamać kręgosłup, zamiast go wyprostować. Niektórzy ludzie... są jak konie. Zbyt silna ręka sprawia, że stają się nieprzewidywalni.

Oparłam się o fotel i spojrzałam na niego z pewnym wyzwaniem.

— Nie martw się, papo. Znam granice. W Oakridge wszyscy wiedzą, gdzie ich miejsce, i to jest najważniejsze.

— Czy to prawda, Anneliese, że sama wymierzasz niektóre kary? — Głos ojca zabrzmiał surowo, choć ton nie był jeszcze oskarżycielski. Spojrzał na mnie znad cygara, jego stalowe oczy badały moją twarz.

Nie drgnęłam. Siedziałam wyprostowana, dumna, niemal wyzywająca. Przypominałam mu o tym, kim jestem – jego córką, spadkobierczynią Oakridge, kobietą, która wie, czego chce.

— Tak, papo. To prawda. — Odpowiedziałam spokojnie, ale pewnie. — Czasami tylko moja obecność wystarcza, aby wpoić im posłuszeństwo. A jeśli nie... cóż, bat to najlepsze narzędzie dyscypliny.

Papa zaciągnął się cygarem i przez chwilę milczał, wypuszczając gęsty dym, który uniósł się pod sufit.

— Kobieta z batem w ręku... — mruknął, a kącik jego ust drgnął lekko, jakby na granicy uśmiechu. — To niecodzienny widok. Nawet jak na Południe.

— To skuteczny widok, papo. — Przeciągnęłam spojrzeniem po jego twarzy. — Karl zajmuje się większością spraw, ale są sytuacje, kiedy trzeba pokazać temu motłochowi, kto rządzi. Jeśli mam być panią Oakridge, muszę być silna. Zawsze.

Przez chwilę w pokoju panowała cisza. Papa przyglądał mi się z czymś, co wyglądało na mieszaninę dumy i lekkiego zaniepokojenia.

— Będą o tym mówić, córeczko. — w końcu powiedział powoli. — Nie każdemu spodoba się taka postawa. Nawet tu, na Południu. Kobieta jest... symbolem piękna, łagodności.

— A kto powiedział, że piękno nie może być również silne? — odparłam, unosząc podbródek. — Czy łagodność sprawiłaby, że Oakridge tak dobrze prosperuje? Że wszyscy wiedzą, gdzie ich miejsce? To ja zarządzam majątkiem, ja dbam o jego porządek. Nie pozwolę, aby jakiekolwiek niedopatrzenie czy nieposłuszeństwo pozostało bez konsekwencji.

Papa przyglądał mi się jeszcze przez chwilę, a potem skinął głową.

— Jesteś moją córką, Anneliese. To pewne. — Zaciągnął się znowu cygarem i uśmiechnął lekko, choć jego oczy wciąż błyszczały z namysłem. — Pamiętaj jednak, że bat to narzędzie. Nie stawaj się od niego zależna.

— Wiem, papo. — Uśmiechnęłam się delikatnie, choć w moich oczach pojawił się błysk wyższości. — Władza wymaga siły. I ja tę siłę posiadam.

Papa przyglądał mi się przez  kolejną chwilę, jego twarz była zamyślona. W jego oczach dostrzegłam coś więcej – troskę. Może obawiał się, że posuwam się za daleko. Może przypominałam mu samego siebie, kiedy był młodszy.

— Ufam ci. — powiedział w końcu. — Jesteś moją córką, a ja wiem, że potrafisz zadbać o naszą ziemię. Ale pamiętaj, nadchodzą ciężkie czasy, wojna jeszcze nie skończyła się, ona może powrócić.

— Oczywiście, papo, zadbam o wszystko i będę ostrożna. — Skinęłam głową z lekkim uśmiechem.

To była moja nowa codzienność – jego troska, moje zapewnienia. Wiedziałam, że ojciec darzy mnie szacunkiem i zaufaniem, ale zawsze czułam, że bacznie mnie obserwuje, jakby chciał się upewnić, że nie pójdę o krok za daleko.

Wstałam z fotela, poprawiając fałdy mojej sukni.

— Dobranoc, papo.

— Dobranoc, Anneliese. — odparł, przyglądając mi się, jak wychodzę z gabinetu.

Kiedy drzwi się za mną zamknęły, poczułam satysfakcję. Byłam córką wiceprezydenta von Hagena i nikt nie mógł mi tego odebrać. Za kilka dni całe Richmond będzie mówiło o mnie i o balu, który wyprawi na moją cześć.

---

Podczas śniadania w naszej rodzinnej jadalni atmosfera była nadzwyczaj przyjemna. Siedziałam przy głównym stole, w jasnozielonej sukni porannej, dopasowanej w talii i ozdobionej delikatną koronką. Moje włosy opadały w luźnych falach.

Matylda, moja młodsza siostra, była dziś wyjątkowo żywa. Cały czas tuliła się do mnie, opierając głowę o moje ramię, a jej złote loczki łaskotały mnie po policzku.

— Anneliese, wiesz co powiedziała moja guwernantka? Że kiedyś zostanę najlepszą damą na całym Południu, tak jak ty! — powiedziała z dumą, patrząc na mnie dużymi, niebieskimi oczami.

— To bardzo ładnie z jego strony, Matyldo, ale nie tak łatwo dorównać mi, prawda? — odparłam, drocząc się z nią i dotykając lekko jej noska czubkiem palca.

— O nie, nie tak łatwo! — zaśmiała się perliście, wtulając się we mnie jeszcze mocniej. Przez chwilę bawiłam się jej wstążką od sukienki, patrząc na to małe, słodkie dziecko, które było zupełnie wolne od trosk tego świata.

Po śniadaniu postanowiłam spędzić czas z mamą. Szykowałyśmy się do zakupów – najnowszy salon mody, który sprowadzał suknie prosto z Paryża, stał się tematem rozmów w całym Richmond. Wstałam od stołu, wygładzając materiał sukni, i ruszyłam korytarzem, prowadzącym do drzwi frontowych. Mama, ubrana w jasną suknię z wysokim kołnierzem, szła tuż za mną.

Kiedy podeszłyśmy do drzwi, drogę zastąpił mi Mark, mój młodszy brat. Stał wyprostowany, jakby gotów do wykonania jakiejś wojskowej misji. Ciemnoszary materiał idealnie na nim leżał, a srebrne guziki lśniły w świetle padającym przez wysokie okna.

— Dokąd wybiera się najpiękniejsza dama Richmond? — zapytał z lekkim uśmiechem i błyskiem w oku, składając ręce za plecami.

— A cóż to, Mark? Ktoś tu próbuje być szarmancki? — odparłam żartobliwie, zatrzymując się tuż przed nim.

— Taka piękna dama powinna mieć ochronę. — dodał z powagą, ale jego uśmiech zdradzał, że bawi go ta sytuacja.

Popatrzyłam na niego uważnie, unosząc lekko brew.

— A Ty, kawalerze? Zechciałbyś podjąć się tego wyzwania?

Mark skłonił się głęboko, jego jeszcze nieco dziecięca twarz była pełna pewności siebie, ale mundur kadeta sprawiał, że wyglądał na starszego i bardziej doświadczonego, niż był w rzeczywistości.

— Dla panienki wszystko.

Uśmiechnęłam się z uznaniem, wyciągając lekko rękę  i klepiąc go po ramieniu.

— Będzie z ciebie jeszcze prawdziwy gentleman, Mark. Tylko się nie rozmyśl.

Mama patrzyła na nas z lekkim uśmiechem, a Mark stał z wypiętą piersią, gotów na każde zadanie, które mogłabym mu powierzyć. Był dumny, a ja – cóż – byłam jego starszą siostrą i wiedziałam, że taka chwila znaczy dla niego więcej, niż chciałby przyznać.

Służba pomogła nam ubrać płaszcze i ruszyłyśmy dalej, zostawiając go stojącego przy drzwiach. Mama poprawiła swój kapelusz, a ja uśmiechnęłam się sama do siebie. Richmond czekało, a ja miałam zamiar zrobić prawdziwe wejście na bal – w sukni, która przyćmi wszystkie inne.

---

Salon mody był pełen gwaru, śmiechów i szelestu jedwabnych sukni, które ocierały się o podłogę. Eleganckie damy przeglądały wystawione kreacje, a młode dziewczęta wzdychały z zachwytem, patrząc na nieosiągalne dla nich ceny. Na mój widok, gdy tylko przekroczyłam próg z mamą u boku, ruch przygasł na kilka chwil. Nazwisko von Hagen miało swoją moc — ludzie wiedzieli, kto stoi przed nimi.

Właściciel salonu, wysoki mężczyzna o starannie przystrzyżonych bokobrodach i eleganckim garniturze, pojawił się niemal natychmiast, kłaniając się głęboko z wyuczoną gracją.

— Pani von Hagen, panienko von Hagen. — Jego głos był pełen szacunku, wręcz służalczy. — Zapraszam do osobnego saloniku. Przygotowaliśmy dla panienki najnowsze modele, które dopiero co przybyły z Paryża.

— To dobrze. Nie zwykłam przeciskać się w tłumie. — odparłam chłodno, choć wewnątrz czułam przyjemną satysfakcję.

Poprowadził nas do tylnej części sklepu, gdzie znajdował się osobne pomieszczenie — przestronne i doskonale oświetlone. Duże okna wychodziły na boczną uliczkę,  a w rogu stała miękka sofa obita ciemnoczerwonym aksamitem. Na ścianach wisiały lustra w złotych ramach, które odbijały blask światła wpadającego z zewnątrz. Zaproponowano nam kawę i pyszne makaroniki.

W samym centrum saloniku, na manekinach i eleganckich stojakach, czekały najpiękniejsze suknie, jakie można było sobie wyobrazić. Delikatne koronki, jedwabne drapowania, głębokie odcienie szmaragdu, burgundu, złota i granatu. Pojawiła się modystka — drobna kobieta o nieco zgarbionej postawie, ale z niezwykle wprawnym spojrzeniem. Ukłoniła się nisko, wpatrując się we mnie jak w najważniejszą osobę, jaką kiedykolwiek obsługiwała.

— Panienko, te kreacje przyjechały z samego Paryża. Są to modele zaprojektowane na sezon zimowy. Mam nadzieję, że przypadną panience do gustu.

Podeszłam powoli do sukni, zatrzymując się tuż przed jedną z nich. Zsunęłam powoli rękawiczkę z prawej dłoni, odsłaniając moją bladą, smukłą rękę. Dotknęłam delikatnie materiału, przesuwając palce po delikatnej tkaninie. Była chłodna, miękka, jak delikatne muśnięcie wiatru.

— To żakard? — spytałam tonem, który sugerował, że znam odpowiedź.

— Tak, panienko, najlepszy jedwabny żakard. — Modystka przytaknęła z ekscytacją. — Przywieziony specjalnie z Lyonu. Wzór haftowany ręcznie, każda nić została dopracowana z najwyższą starannością.

Przesunęłam dłonią po innej sukni — burgundowa, z misternie zdobionym gorsetem. Jej głęboki kolor przywodził na myśl czerwone wino, a wykończenia z czarnej koronki dodawały jej zmysłowej elegancji.

— Mamo, co sądzisz? — spytałam, spoglądając na nią z lekkim uśmiechem.

Mama przyjrzała się wprawnym okiem, po czym skinęła głową.

— Będzie idealna na bal. Jest wytworna i pełna klasy. Dokładnie taka jak ty.

— Proszę o spakowanie tej sukni. I tej również. — Wskazałam na kolejną — szmaragdową, o głębokim dekolcie, z delikatnym tiulem opadającym na ramiona jak mgiełka.

— Tak jest, panienko. — Modystka klasnęła w dłonie, a dwie asystentki pojawiły się znikąd, zabierając suknie do przymierzalni.

— Nie ma to jak nowa suknia z Paryża. — powiedziałam cicho do siebie, z satysfakcją. Przywołałam  ruchem dłoni, która towarzyszyła nam i stała cicho w kącie.

— Zamierzam oczarować wszystkich na tym balu, mamo. W końcu — jestem córką wiceprezydenta Konfederacji.

Moje słowa zawisły w powietrzu z nutą dumy i absolutnej pewności siebie, a promienie grudniowego słońca wpadały przez okna, oświetlając suknię.

---

Przygotowania do balu trwały od samego popołudnia. W salonie mody wybrałam ostatecznie dwie wyjątkowe suknie, które idealnie oddawały mój charakter i pozycję. Jedna była szmaragdowa, z opadającym tiulem, subtelna i zmysłowa, druga natomiast burgundowa z czarną koronką, odważniejsza i pełna dramatyzmu. Obie były perfekcyjne.

— Którą założę? Zdecyduję za chwilę, po przymierzeniu, — powiedziałam Laurze, która wpatrywała się w suknie z podziwem, uważnie je zawieszając na drewnianych stojakach w mojej sypialni. — Jakkolwiek, królowa balu będzie tylko jedna.

Zrzuciłam suknię dzienną, w której byłam wcześniej. Laura pomagała mi się przebrać, zręcznie zdejmując z moich ramion delikatne warstwy materiału. Stałam przed dużym, kryształowym lustrem, które zdobiło wnętrze mojego pokoju, ubrana jedynie w gorset,  halkę i pończochy. Włosy, które miałam rozpuszczone, opadały mi na plecy falami złocistych kosmyków. Czułam się jak postać z obrazu, pełna doskonałości.

W tym momencie drzwi do pokoju uchyliły się cicho i weszła mama, piękna i elegancka, z włosami upiętymi wysoko, w ciemnoniebieskiej sukni z ciężkiego aksamitu. Przez chwilę patrzyła na mnie, poprawiając delikatnie swoje koronkowe rękawy.

— Anneliese, moja droga, — zaczęła spokojnym, matczynym tonem, podchodząc bliżej i patrząc na moje odbicie w lustrze.

— Tak, mamo? — odparłam leniwie, przesuwając dłońmi po biodrach, jakbym oceniała krój sukni, którą miałam zaraz przymierzyć.

— Dzisiejszego wieczoru na balu będzie wielu młodzieńców, godnych uwagi. Może spojrzysz na któregoś łaskawszym okiem?

Zamarłam na moment, unosząc brwi w wyrazie irytacji. Oczywiście, wiedziałam, dokąd zmierza ta rozmowa.

— Naprawdę, mamo? — westchnęłam teatralnie, przewracając oczami i odwracając się do niej przodem. — Masz na myśli to, że mam prawie dwadzieścia lat, prawda? Że czas najwyższy na znalezienie jak to mówicie z papą: „odpowiedniego kandydata”?

Mama nie skomentowała mojego sarkazmu, tylko spojrzała na mnie z lekko wymuszonym uśmiechem.

— Twoja przyszłość jest ważna, Anneliese. Twoje pochodzenie i uroda otwierają drzwi do najlepszych rodzin. Twój ojciec się tego spodziewa.

— Cóż, ojciec spodziewa się wielu rzeczy. — odparłam chłodno, podchodząc do jednej z sukien i dotykając jej delikatnego materiału. — Ale nie zamierzam wybierać pierwszego lepszego nudziarza, który przyniesie mi bukiet kwiatów i pochyli się odpowiednio nisko, by ucałować moją dłoń.

Mama przewróciła oczami, naśladując mnie — co rzadko się zdarzało — a ja parsknęłam cichym śmiechem.

— Jesteś niemożliwa, Anneliese. Zawsze musisz mieć ostatnie słowo.

— Oczywiście, mamo, zawsze. Zobaczymy.  Czas pokaże, kto na mnie zasługuje. Ale pamiętaj, ja zasługuję na coś więcej niż syn plantatorów bawełny.

Mama uśmiechnęła się ciepło i wyszła, zostawiając mnie samą z moimi myślami.

Laura podeszła do mnie z parą eleganckich bucików, wyhaftowanych złotą nicią. Usiadłam powoli na aksamitnym krześle, pozwalając jej wsunąć je na moje stopy.

— Bal będzie niezapomniany, panienko, — szepnęła Laura cicho, jakby do siebie.

— Oczywiście, Lauro. Wszystko, co mnie dotyczy, jest niezapomniane.

Spojrzałam jeszcze raz na swoje odbicie w lustrze. Moje oczy błyszczały z ekscytacji, a usta wykrzywił lekki, triumfalny uśmiech. Tak, wieczór będzie należał do mnie. Będę królową balu — nikt nie będzie w stanie tego podważyć.

---

Zeszłam do sali balowej w momencie, gdy zebrało się tam już sporo gości. Chciałam, by moje wejście było wyczekiwane i zauważone — wiedziałam, że odpowiedni moment jest kluczem.

Sala tonęła w złotym świetle setek świec i kryształowych żyrandoli, które lśniły, jakby chciały konkurować z diamentami zdobiącymi szyje pań. Orkiestra grała delikatnego walca, a dźwięki muzyki odbijały się od wysokich, zdobionych sufitów. Gwar rozmów, szelest sukien i stłumiony brzęk kieliszków stworzył tło, które mnie uspokajało — świat należał do mnie.

Wchodząc, dostrzegłam mojego ojca w towarzystwie samego prezydenta. Na mój widok jego usta rozciągnęły się w szerokim, uprzejmym uśmiechu.
— Anneliese! — zawołał z wyraźną dumą w głosie.

Podszedł do mnie razem z prezydentem. Wysoki, starszy mężczyzna o nienagannych manierach i starannie przystrzyżonych siwych włosach, skłonił się lekko, ujmując moją dłoń. Jego wargi musnęły moją rękawiczkę w geście pełnym szacunku. Stałam niewzruszona, czekając na to, co powie.

— Panienko von Hagen, zawsze cieszę się, mogąc zobaczyć panienkę wśród nas. Wciąż słyszę, że nie tylko pięknem, ale i siłą ducha przewyższa panienka większość dam Południa. — Uśmiechnął się lekko, patrząc na mnie z uznaniem. — Takie kobiety jak panienka będą kiedyś symbolem naszej ojczyzny. Kobiety, które nie boją się wsiąść na konia i wziąć w rękę bat, gdy sytuacja tego wymaga.

— Dziękuję, panie prezydencie, — odpowiedziałam z chłodnym dystansem, kładąc delikatny akcent na ostatnie słowo. Czy to był komplement, czy próba oceny moich metod?  - zapytałam nieco prowokująco.

Podniósł brew, jakby próbował odczytać moje myśli, ale jego uśmiech był już bardziej formalny. Wymieniliśmy jeszcze kilka uprzejmych zdań, po czym oddalił się z moim ojcem, zostawiając mnie w centrum.

Patrzyłam, jak jego spojrzenie próbuje mnie przeniknąć, ocenić. W tym geście nie było nic nowego — każdy mężczyzna próbował. Tylko jeden człowiek, Martin Scott, potrafił nadać temu prostemu gestowi, całowaniu dłoni coś więcej. Był w tym pierwiastek uległości, który sprawiał, że czułam się jak królowa.

Kiedy prezydent się oddalił, zaczęłam przechadzać się po sali. Goście już zbierali się w grupkach — panowie w idealnie skrojonych frakach lub mundurach oraz panie w sukniach o najmodniejszych fasonach. Niektórych znałam od lat, innych widziałam po raz pierwszy. Młodzieńcy podchodzili z nadzieją w oczach, pochylając się nad moją dłonią.

— Panienko von Hagen, wygląda panienka olśniewająco.
— Czy mogę prosić o taniec?
— Dawno nie widziałem takiej piękności w Richmond.

Ich głosy mieszały się ze sobą, jeden komplement gonił drugi. Unikałam kontaktu wzrokowego, bawiąc się tym, jak próbują przyciągnąć moją uwagę. Niektóre z ich spojrzeń były pełne zachwytu, inne podszyte desperacją, ale każde z nich mnie nudziło. Mężczyźni byli przewidywalni.

Słowa pełne pochlebstwa spływały po mnie jak po jedwabiu mojej sukni. Nic nowego. Nic wartego uwagi. Przez chwilę zastanowiłam się, czy którykolwiek z tych młodzieńców wiedziałby, co zrobić z prawdziwą kobietą. Czy którykolwiek z nich zrozumiałby mnie? Czy mógłby uklęknąć przede mną z odpowiednią pokorą i pasją?

Uśmiechnęłam się delikatnie, niemal kpiąco, odpowiadając wyuczonymi formułkami. Moje spojrzenie, zimne i wyniosłe, przelatywało po zebranych gościach. Niech się starają — pomyślałam.


Podeszłam do moich przyjaciółek — Clarissy Beaumont, Evelyn Crawford i Margaret Sinclair. Kiedy tylko mnie zobaczyły, ich twarze rozpromieniły się szerokimi uśmiechami. Clarissa, jak zawsze pełna energii, pierwsza rzuciła się w moją stronę.

— Anneliese! W końcu wróciłaś do Richmond! Bez ciebie te wszystkie bale są takie nudne! — zawołała, obejmując mnie serdecznie.

— Clarissa, duszo towarzystwa, pewnie i beze mnie potrafisz wszystkich zabawiać, — odparłam z lekkim uśmiechem, przyciskając ją do siebie.

Evelyn, delikatniejsza i zawsze nienagannie opanowana, uścisnęła mnie z wyraźną radością, ale z właściwą sobie elegancją. Jej jasne włosy spięte były perfekcyjnie, a błękitna suknia pasowała idealnie do jej eterycznego wyglądu.
— Anneliese, kiedy schodziłaś ze schodów, wyglądałaś  jak prawdziwa królowa. Wszystkie oczy były zwrócone tylko na ciebie.

— Czyż nie zawsze tak jest? — odpowiedziałam żartobliwie, wywołując cichy chichot u Margaret, która stała nieco z boku, czekając na swoją kolej.

Margaret była najmłodsza, o twarzy wciąż niemal dziewczęcej, choć wzrostem przewyższała nas wszystkie. Jej brązowe włosy opadały w delikatnych lokach na ramiona, a zielone oczy błyszczały żywo.
— Och, Anneliese, musisz nam opowiedzieć wszystko! Richmond jest strasznie monotonne bez ciebie. Opowiedz nam coś o  Oakridge.

— Na wszystko przyjdzie czas, Margaret. Mam nadzieję, że nie zdążyłyście całkowicie zapomnieć, jak spędza się wieczory w moim towarzystwie?

— Jak mogłybyśmy! — odparła Clarissa, śmiejąc się głośno.

Wymieniłyśmy jeszcze kilka serdecznych słów i uścisków, a ja spojrzałam na nie z lekkim rozbawieniem i ciepłem. Cóż, mogłyśmy być czterema zupełnie różnymi kobietami, ale razem tworzyłyśmy to, co nazywałyśmy naszym „kręgiem niepokonanych dam”.

— Dziewczyny, wpadnijcie do mnie jutro na herbatę. Będzie okazja porozmawiać na spokojnie, — powiedziałam, przyglądając się im uważnie. Clarissa kiwnęła głową z entuzjazmem, jej oczy błyszczały jak u dziecka, które właśnie usłyszało o nowej przygodzie.

— Będziemy na pewno! Mam nadzieję, że wasz kucharz nadal przygotowuje te pyszne tarty z cytrynowym kremem, Anneliese, — dodała żartobliwie, na co parsknęłam cichym śmiechem.

— Clasissa, mogłam się spodziewać, że myślisz tylko o jedzeniu, — odparłam z lekką ironią. — A ty, Evelyn? Słyszałam o twoich zaręczynach. Gratulacje. Kim jest ten szczęśliwiec?

Evelyn zarumieniła się delikatnie, opuszczając wzrok na moment, ale jej usta wygięły się w pełen wdzięku uśmiech. Wyglądała na naprawdę zakochaną.
— Dziękuję, Anneliese. To porucznik Alexander Gray z artylerii. Jest... jest naprawdę wspaniały. Za chwilę go zawołam, musisz go poznać.

— Niech więc się pospieszy, jestem ciekawa, co takiego urzekło pannę Crawford, — powiedziałam, unosząc brew w charakterystycznym dla mnie geście.

Evelyn rozejrzała się po sali i skinęła dłonią, przywołując młodego mężczyznę. Porucznik podszedł do nas krokiem pełnym wojskowej dyscypliny, ale było w nim coś miękkiego, niemal nieśmiałego. Był wysoki, szczupły, o nienagannie uczesanych, ciemnych włosach i prostym, eleganckim mundurze artylerii. Na jego ramionach lśniły złote epolety, a buty połyskiwały w świetle kryształowych żyrandoli.
Kiedy stanął przed nami, ukłonił się z szacunkiem i stuknął obcasami.

— Porucznik Alexander Gray, do usług, panienko von Hagen, — przedstawił się głosem pewnym, ale z nutą respektu.

— Poruczniku, słyszałam wiele dobrego o panu od Evelyn. Muszę przyznać, że wygląda pan godnie — młody, przystojny, z doskonałą postawą. Nie mogłam się spodziewać, że Evelyn wybierze kogoś mniej niż perfekcyjnego, — odparłam z lekką ironią, ale na twarzy miałam uprzejmy uśmiech.

Porucznik lekko się zaczerwienił, ale uśmiechnął się z wdzięcznością.
— To dla mnie zaszczyt, panienko von Hagen. Mam nadzieję, że będę godzien tej opinii.

— Och, niech się pan stara, poruczniku. Evelyn zasługuje tylko na to, co najlepsze, — dodałam, zerkając na przyjaciółkę. Evelyn spojrzała na niego z czułością, a potem posłała mi spojrzenie pełne wdzięczności.

— Przyznaję, Anneliese, że potrafisz zawsze powiedzieć coś wprost, — zaśmiała się Clarissa. — Ale nie ma w tym nic złego. Alexander, nie bój się, wszystkie tutaj bardzo kibicujemy waszemu szczęściu.

— Dziękuję,  to dla mnie zaszczyt. — Porucznik ukłonił się ponownie i spojrzał na Evelyn. — Pozwolicie, że pozostawię was w rozmowie? Czekają na mnie moi towarzysze.

— Oczywiście  poruczniku, idź — odpowiedziałam, machając ręką w lekkim geście pożegnania.

Kiedy odszedł, spojrzałam z ukosa na Evelyn, która uśmiechnęła się, lekko zakłopotana, ale szczęśliwa.
— Evelyn, wygląda na to, że złowiłaś wyjątkową zdobycz. 

— Anneliese! — zawołała Evelyn, rumieniąc się po raz kolejny.

Clarissa zachichotała, a Margaret spojrzała na mnie, kręcąc głową.
— Ciebie nikt nie przebije, Anneliese, — powiedziała z rozbawieniem.

— Nie próbujcie nawet, moje drogie. Królowa może być tylko jedna, — odpowiedziałam z lekkością i wyprostowałam się, patrząc na tłum gości.

Moja mama zbliżyła się, prowadząc pod rękę starszą, elegancką damę w ciemnoszafirowej sukni z wysokim kołnierzem, koronkowymi rękawami i połyskującą broszą na piersi. Obok niej szedł młody mężczyzna o schludnej, ale nieco zbyt prostolinijnej prezencji. Był wysoki, z jasnymi włosami ułożonymi w idealny przedziałek i mundurem, który nosił z przesadną starannością, niemal jakby dopiero co wyszedł od krawca. Wydawał się być niewiele starszy ode mnie, może o dwa, trzy lata.

— Anneliese, pozwól, że cię przedstawię. To pani Wilhelmina Rhodes i jej wnuk, porucznik Henry . — Głos mojej matki był łagodny, ale pełen tej dystyngowanej pewności siebie, którą opanowała do perfekcji.

— Panno von Hagen, zaszczyt poznać, — powiedział młody porucznik, zbliżając się z lekkim ukłonem. Wyciągnął dłoń, by ująć moją i zapewne pocałować, ale zrobił to z pewnym wahaniem, co od razu mnie zirytowało.

Spojrzałam na niego chłodno, niemal mrożącym wzrokiem. Niech się nauczy, z kim ma do czynienia.

— Czy tak właśnie witają się panowie z damami w pańskich stronach, poruczniku? — zapytałam lodowatym tonem, nie spuszczając z niego wzroku.

Porucznik na moment zastygł, patrząc na mnie z wyraźnym przerażeniem.

— Ja... przepraszam, panienko... — wyjąkał, cofając rękę, jakby nagle się sparzył.

— Tak może pan witać swoje kuzynki, nie mnie. — Wyprostowałam się nieco bardziej, pozwalając, by złoty haft mojego gorsetu i długie rękawiczki z cienkiej skóry lśniły w świetle żyrandoli. — Jestem Anneliese von Hagen i wymagam szacunku. Czy nikt nie nauczył pana, że dłoń damy się całuje, ale nigdy nie ujmuje swoją własną?

Porucznik zrobił się czerwony jak burak, jego oczy uciekły w dół, a szczęka drgnęła w geście niezręcznego ukłonu.

— Przepraszam, panienko. To nie był mój zamiar...

— Oczywiście, że nie. Ale brak manier bywa równie rażący, co brak intencji, — przerwałam mu chłodno, uśmiechając się delikatnie, niemal jak nauczycielka karcąca ucznia.

Wilhelmina Rhodes otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale mama skinęła głową i lekko dotknęła jej ramienia, uspokajając.

— Mój wnuk dopiero co wrócił z Zachodu, musi się jeszcze odnaleźć w towarzystwie, — powiedziała cicho pani Rhodes, próbując ratować sytuację.

— W takim razie niech się uczy, pani Rhodes. — Skierowałam wzrok z powrotem na porucznika, który stał sztywno jak posąg, z wyraźnym zawstydzeniem malującym się na twarzy. — Mam nadzieję, że kiedy następnym razem będzie miał okazję powitać damę, nie popełni już tego błędu.

Mama posłała mi ukradkowe, ostrzegawcze spojrzenie, ale ja nie zamierzałam odpuścić. W końcu, przynależę do śmietanki Południa i nie pozwolę, by ktokolwiek mnie zlekceważył.

Porucznik Henry Rhodes skłonił się jeszcze raz głęboko.
— Dziękuję za lekcję, panienko von Hagen. To się już nie powtórzy.

— Oby nie, poruczniku, — odparłam, poprawiając rękawiczkę i spoglądając na niego z pobłażliwym uśmiechem. — Życzę udanego wieczoru.

Odwróciłam się płynnie, pozwalając, by materiał mojej sukni zatańczył wokół mnie. W głębi duszy byłam zadowolona. Nikt nie mógł podważyć mojej pozycji.

— Anneliese, czy to było naprawdę konieczne? — wyszeptała mama, kiedy podeszła do mnie, tym razem już sama.

— Oczywiście, mamo. Lepiej, żeby nauczył się tego ode mnie niż od kogoś mniej wyrozumiałego. — Uśmiechnęłam się niewinnie. — Niech wie, że taka kobieta jak ja zasługuje na szacunek.

Bal trwał w najlepsze, a ja torpedowałam wszelkie próby przedstawienia mi kolejnych młodzieńców. Wydawali się być wręcz desperacko wypychani w moją stronę przez matki, ciotki i stryjów, jakby byli towarem na rynku, a ja kupcem, który musi coś wybrać. Przechadzając się po sali, przyjmowałam ich ukłony z chłodnym uśmiechem, a czasem pozwalałam któremuś z nich poprosić mnie do tańca.

Oczywiście, niektórzy byli całkiem przystojni – wysocy, o gładkich twarzach i nieskazitelnie skrojonych garniturach, młodzi panicze z dobrych rodzin, którzy nie wiedzieli jeszcze, czym jest prawdziwa władza. Pozwalałam im na taniec, wykonując kroki z perfekcyjną gracją, bez najmniejszego błędu. Patrzyłam jednak ponad ich ramionami, obojętnie i z dystansem, wywołując w nich niepokój. Kiedy muzyka cichła, kłaniałam się delikatnie i odchodziłam bez słowa, zostawiając ich zdezorientowanych i pełnych zawiedzionej nadziei.

Niektóre spojrzenia młodzieńców były wręcz błagalne. Słyszałam ich szepty: „Jaka piękna... jaka wyniosła...” Niektórzy porównywali mnie do królowej lodu, inni do posągu – pięknego, ale zimnego i nieosiągalnego. Szczerze mówiąc, cieszyły mnie te słowa. Przecież taka właśnie chciałam być. Taka byłam.

Po kolejnej odmowie i pozostawieniu jakiegoś młodzieńca samotnie na środku parkietu, zauważyłam, że moja mama patrzy na mnie z wyraźnym niezadowoleniem. Skinęła głową, dając mi do zrozumienia, że mam do niej podejść. Z westchnieniem, pełnym dobrze zagranej obojętności, przyszłam do niej w ustronny kąt sali, gdzie gwar muzyki i rozmów był nieco przytłumiony.

Mama patrzyła na mnie z mieszaniną dezaprobaty i troski. Jej ciemne oczy – tak różne od moich błękitnych – spoglądały na mnie badawczo, a wachlarz, który trzymała w ręku, uderzał rytmicznie o jej dłoń, co świadczyło o jej rosnącym zirytowaniu.

— Anneliese, odstraszasz wszystkich kandydatów — powiedziała cicho, ale stanowczo, pochylając się w moim kierunku.

Popatrzyłam na nią z chłodnym spokojem, unosząc jedną brew w geście wyższości.

— Mamo, naprawdę uważasz, że którykolwiek z tych młokosów zasługuje na mnie?

— Anneliese... — zaczęła, ale przerwałam jej, obdarzając ją ostrym spojrzeniem.

— Czy naprawdę chcesz mnie wydać za jakiegoś syna hodowcy bydła? Plantatora bawełny? Nic nieznaczącego urzędnika? Pułkownika bez szans na zostanie generałem? — Ton mojego głosu był nienagannie opanowany, ale w moich słowach pobrzmiewała wyraźna nuta pogardy. — Jestem Anneliese von Hagen, mamo. Córka wiceprezydenta Konfederacji. Może nawet przyszłego prezydenta.

Mama zmrużyła oczy, jej wachlarz zatrzymał się w połowie ruchu. Wiedziałam, że jej cierpliwość zaczyna się kończyć, ale kontynuowałam.

— O moją rękę powinni starać się książęta. Rozumiesz? Książęta, a nie synowie tutejszych plantatorów, którzy potrafią tylko pomnażać odziedziczone majątki.

Mama patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, jakby chciała znaleźć odpowiednie słowa. W końcu westchnęła głęboko i przyłożyła wachlarz do skroni.

— Twoja duma zgubi cię kiedyś, Anneliese.

Uśmiechnęłam się lekko, niemal z rozbawieniem.

— Moja duma, mamo, wyniesie mnie na szczyt.

Pozwoliłam, by moje słowa zawisły w powietrzu niczym jedwabna nić. Mama już nie odpowiedziała, tylko skinęła głową, a ja odwróciłam się i wróciłam na salę balową. Moje miejsce było na szczycie, a nie pośród tych, którzy zawsze będą skazani na przeciętność. 


Bal trwał w najlepsze, a kolejne pary wirowały na parkiecie przy dźwiękach orkiestry. Sala była pełna śmiechu, rozmów i szelestu eleganckich sukien. Czułam się jak królowa tego wieczoru, z dystansem obserwując wszystko zza delikatnego wachlarza, który trzymałam w ręku. Każde spojrzenie, każde słowo było skierowane w moją stronę...

Pamiętam szczególnie jednego. Młody człowiek o ciemnobrązowych włosach i inteligentnym spojrzeniu. Jego skłon był odpowiednio głęboki, a głos pewny, gdy poprosił mnie o taniec.

— Czy zasłużę na ten zaszczyt, panienko von Hagen? — zapytał z wyczuwalną elegancją.

Kiwnęłam głową z lekkim uśmiechem i włożyłam dłoń w jego ramię. Prowadził dobrze. Kroki walca były pewne, a ręka na mojej talii – na tyle delikatna, by zachować pozory, ale wystarczająco mocna, by udowodnić swoje opanowanie. Przez chwilę mogłam pozwolić sobie na odrobinę zapomnienia.

Niestety, chwila ta nie trwała długo.

— Oakridge to przepiękna posiadłość, panienko. Musi być dużo pracy przy zarządzaniu. Ile liczy areał upraw kukurydzy?

Moje oczy zwęziły się natychmiast, choć zachowałam idealnie opanowany wyraz twarzy.

— Areał upraw kukurydzy? — powtórzyłam lodowato, unosząc brew.

— Tak, panienko. To muszą być wspaniałe plony w takim klimacie. Muszę przyznać, że zarządzanie taką ziemią to ogromny sukces ale i wyzwanie.

Cóż za brak subtelności. Uśmiechnęłam się lekko, choć moje spojrzenie mogłoby zmrozić krew w żyłach.

— Czy interesuje pana posiadłość, czy jej dziedziczka? — zapytałam z pozorną lekkością, ale ostrzem ukrytym w słowach.

Młodzieniec zmieszał się wyraźnie.

— Oczywiście, panienka jest... niezrównana. Nie chciałem...

— To dobrze. — Przerwałam mu chłodno i zrobiłam krok w tył, gdy tylko orkiestra zakończyła utwór. Zanim zdążył się ukłonić, odwróciłam się i zostawiłam go na środku parkietu, zdziwionego i zakłopotanego.

Wielu kolejnych mężczyzn powtarzało ten sam błąd. Bez względu na to, jak dobrze tańczyli czy jak elegancko się wysławiali, prędzej czy później musieli zadać jedno z tych oklepanych pytań: „Czy bawełna dobrze się udała w tym roku?”, „Jakie plany na przyszły sezon?”, lub najgorsze z nich wszystkich: „Czy ojciec planuje kolejne inwestycje?”

Patrzyłam na nich z rosnącą irytacją. Jak mogli być tak bezmyślni? Jak mogli patrzeć na mnie i widzieć tylko liczby, areały i zyski? Czy naprawdę nie zdawali sobie sprawy, kim jestem? Anneliese von Hagen, dziedziczka Oakridge, córka wiceprezydenta Konfederacji. Moje nazwisko było legendą, a moja uroda – niemal mitem. A jednak traktowali mnie jak kolejny element ziemi, który można zdobyć, posiąść lub zliczyć.

Gdy wróciłam do swojego miejsca przy stoliku, otoczonego przez przyjaciółki i nieustannie krzątającą się służbę, napiłam się łyk wina, pozwalając sobie na chwilę relaksu.

— I co? Któryś zasłużył na twoją uwagę? — zapytała z uśmiechem Clarissa, machając wachlarzem.

— Może. — Wzruszyłam ramionami z wyrachowaną obojętnością. — Ale nawet ci najlepsi wciąż bardziej interesują się moimi polami kukurydzy niż mną.

Clarissa i pozostałe przyjaciółki roześmiały się, a ja pozwoliłam sobie na lekki uśmiech. Królowa balu, jak zawsze. Ostatecznie, nikt tutaj nie był dla mnie godnym partnerem. Żaden z nich nie rozumiał, że kobieta taka jak ja nie jest tylko dziedziczką ziemi – jest władczynią.

Po krótkim odpoczynku postanowiłam zaakceptować zainteresowanie jednego z oficerów. W przeciwieństwie do większości młodzieńców, którzy kręcili się wokół mnie, Stephen Carlton miał w sobie pewną szlachetność i subtelność, którą trudno było zignorować. Był jeszcze młody, ale już w randze majora – co świadczyło zarówno o jego zdolnościach, jak i pozycji. Jego mundur, starannie skrojony, z idealnie wypolerowanymi guzikami i ozdobnymi pagonami, podkreślał smukłą, ale silną sylwetkę.

Miał delikatne rysy twarzy, typowe dla arystokratycznego pochodzenia. Wysokie kości policzkowe, prosty nos i jasnoniebieskie oczy, które zdawały się nieustannie badać moje spojrzenie, jakby szukały w nim czegoś więcej. Jego ciemnoblond włosy były starannie uczesane, a ruchy pełne naturalnej elegancji, tak rzadko spotykanej nawet wśród mężczyzn z dobrych domów.

Podszedł do mnie z godną podziwu pewnością siebie, gdy stałam w otoczeniu przyjaciółek. Ukłonił się z wyczuciem, nie zbyt głęboko, ale wystarczająco, by okazać szacunek.

— Panienko von Hagen, czy pozwoli panienka, że zajmę chwilę jej cennego czasu? — Jego głos był spokojny, niski, z wyraźnym akcentem południowej arystokracji.

Skinęłam głową, pozwalając mu mówić dalej.

— Jutro ma być piękna pogoda, słoneczna i łagodna. Czy zechciałaby panienka udać się ze mną na spacer po parku? Naturalnie, nie chciałbym, by panienka zmarzła, więc zadbam o odpowiedni czas i miejsce.

Jego dbałość o detale i takt w słowach zrobiły na mnie wrażenie. Nie było w nim ani cienia nachalności, a jednocześnie jego pewność siebie zdradzała mężczyznę przyzwyczajonego do towarzystwa dam.

— To bardzo odważna propozycja, majorze Carlton. — Uniosłam delikatnie brew i przyglądałam mu się z wyniosłym uśmiechem. — Jednak przyznam, że brzmi... zaskakująco interesująco.

— Cieszę się zatem, że panienka zaszczyci mnie swoją obecnością. — Skłonił się ponownie, tym razem uważnie obserwując moją reakcję.

Moje przyjaciółki, stojące nieco z boku, zaczęły szeptać między sobą z wyraźnym ożywieniem. Wiedziałam, że będą komentować tę scenę jeszcze długo. Clarissa spojrzała na mnie znacząco, jakby chciała zapytać, czy nareszcie znalazłam kogoś godnego uwagi.

— Majorze Carlton, jeśli pogoda rzeczywiście okaże się tak łaskawa, jak pan przewiduje, będę gotowa. — Obróciłam się lekko, aby spojrzeć na niego przez ramię, dając do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca.

— Do zobaczenia zatem, panienko.

Gdy odszedł, przyjaciółki natychmiast podeszły bliżej.

— To naprawdę obiecujący kandydat, Anneliese. Przystojny, dobrze wychowany i w dodatku już major! — Clarissa zachwycała się niemal głośno, ale ja jedynie wzruszyłam ramionami.

— Być może, ale poczekajmy i zobaczymy. — Odparłam chłodno, ukrywając w sobie nutkę satysfakcji.

Wieczór balowy toczył się dalej, ale myśl o jutrzejszym spotkaniu nie opuszczała mnie. Nieczęsto zdarzało się, by ktoś wzbudził moje zainteresowanie choćby na tyle, by zaakceptować jego towarzystwo. Stephen Carlton miał coś w sobie – może to była jego nienaganna prezencja, a może umiejętność okazywania mi szacunku bez zbędnych pochlebstw. Nie pozbawiał mnie poczucia władzy, ale też potrafił wzbudzić zainteresowanie.

---

Kiedy wieczór dobiegł końca, a służba zaczęła zbierać puste kieliszki i talerze, spojrzałam przez okno na gwiaździste grudniowe niebo. Richmond tętniło życiem, a ja czułam, że może  coś się zmieni. Nie wiedziałam jeszcze, czy Stephen Carlton okaże się godnym partnerem – ale wiedziałam, że czeka mnie coś nowego.

A to zawsze było warte mojego czasu.

Przed południem podjechał po mnie elegancki powóz zaprzężony w parę siwych koni. Lokaj pomógł mi wsiąść, dbając o to, by brzeg mojego futra nie dotknął wilgotnego, zimowego bruku. Grudniowe powietrze było ostre, ale nieprzeszywające, a słońce przebijało się przez gęste, szare chmury, dając złudne wrażenie ciepła.

Kilka minut później powóz zatrzymał się przed wejściem do parku. Richmond, nawet zimą, wyglądało elegancko – alejki były starannie pozamiatane, a gołe gałęzie drzew tworzyły nad ścieżkami misterną sieć. Kiedy woźnica otworzył drzwiczki, poprawiłam delikatnie moje futro z białego lisa, czując jego przyjemne ciepło na ramionach. Wysiadłam dostojnym krokiem, a moje buty lekko zaskrzypiały na przysypanym cienką warstwą śniegu podłożu.

Przy wejściu do parku stał Stephen Carlton. Wyprostowany, w mundurze, z kapeluszem pod pachą, wyglądał nienagannie. Jego płaszcz oficerski podkreślał sylwetkę, a ciemny szalik owinięty wokół szyi dodawał mu elegancji. Uśmiechnął się z widoczną ulgą na mój widok. W dłoni trzymał bukiet kwiatów – niewielki, ale starannie skomponowany, z białych róż i gałązek zimozielonych roślin. Musiał nieźle się postarać, by zdobyć kwiaty o tej porze roku.

— Panienko von Hagen, dzień dobry. — Skłonił się nisko i ujął mój wzrok pełen uznania. — Mam nadzieję, że podróż była przyjemna?

— Dziękuję, majorze Carlton, wszystko przebiegło bez najmniejszego problemu. — Moja dłoń, jak zwykle osłonięta rękawiczką z miękkiej skóry, została pocałowana  przez niego z wyjątkową delikatnością.

Spojrzałam na bukiet w jego ręku. Uniósł go lekko, jakby z lekkim zakłopotaniem.

— To skromny prezent, panienko. Kwiaty o tej porze roku to rzadkość, ale pomyślałem, że mogą pasować do panienki uroku.

Przyjęłam je z lekkim uśmiechem, pozwalając, by moje spojrzenie lekko spoczęło na jego twarzy.

— Doceniam gest, majorze. Nie każdy potrafi zadbać o takie detale.

Stephen skinął głową, wyraźnie zadowolony z mojego komentarza.

— Czy możemy? — Wskazał dłonią w stronę głównej alei parku.

— Oczywiście. — Poprawiłam kołnierz futra i ruszyłam obok niego, powoli i dostojnie.

Spacerując, zauważyłam, że  Carlton idzie pół kroku za mną, co było zgodne z etykietą. Ścieżki parku były niemal puste, tylko nieliczni przechodnie przechadzali się, nieśmiało zerkając w naszą stronę. Śnieg skrzył się w porannym słońcu, a nasze oddechy rysowały się delikatną mgiełką w chłodnym powietrzu.

— Zaskoczył mnie pan, majorze, tym bukietem. Nieczęsto mężczyźni potrafią znaleźć coś takiego.

— Panienko, jeśli ktoś pragnie uczynić gest wobec kobiety wyjątkowej, powinien postarać się równie wyjątkowo. — Odpowiedział spokojnie, z lekkim uśmiechem na ustach.

Czułam, jak jego słowa są starannie dobierane, bez zbędnych pochlebstw. Major Carlton, o czym nieustannie musiałam sobie przypominać, posiadał rzadką cechę – potrafił mówić do mnie z szacunkiem, ale jednocześnie bez strachu.

— Zostanie pan na długo w Richmond, majorze?

— Nie jestem pewien, panienko. Obowiązki wojskowe bywają nieprzewidywalne. Ale... muszę przyznać, że Richmond ma wiele do zaoferowania.

— Och, na przykład? — Spytałam z lekką ironią, unosząc brwi.

— Na przykład niezwykłe spotkania, takie jak to dzisiejsze.

Miałam ochotę skarcić go za tę odrobinę śmiałości, ale zamiast tego uśmiechnęłam się lekko i pozwoliłam, by rozmowa potoczyła się dalej. Tego dnia major wywarł na mnie wrażenie, choć oczywiście nie dawałam po sobie tego poznać.

Spacer trwał dłużej, niż planowałam, a kiedy wracaliśmy do powozu, po raz pierwszy od czasu gdy poznałam Scotta,  czułam, że nie jestem znudzona towarzystwem mężczyzny. Może to te kwiaty, może jego nienaganne maniery, a może... coś więcej.

— Zatem, majorze... dlaczego mnie pan zaprosił? — zapytałam, zatrzymując się nagle. Obróciłam się w jego stronę i spojrzałam na niego spod rzęs, unosząc delikatnie podbródek.

Stephen Carlton, stojący o krok przede mną, zamarł na chwilę, jakby moje pytanie go zaskoczyło. Było w nim coś intrygującego – ten balans między pewnością siebie a szacunkiem, który nie pozwalał mu przekroczyć granicy. Jego wzrok, pełen opanowania, spoczął na mnie.

— Czy potrzeba mi jakiegoś konkretnego powodu, by pragnąć spędzić czas w towarzystwie panienki von Hagen? — odpowiedział spokojnie, z lekkim, niemal niewidocznym uśmiechem.

— Och, potrzeba. Zawsze jest jakiś powód.

— Powiem zatem prawdę, panienko. Zaprosiłem, bo... panienka intryguje mnie jak nikt dotąd.

— Intryguje? — powtórzyłam, unosząc lekko brwi, choć w głębi czułam satysfakcję. — To dość nieprecyzyjne słowo, majorze. Cóż takiego we mnie budzi pańską ciekawość?

Stephen milczał przez chwilę, jakby zbierał myśli, po czym zrobił krok bliżej.

— Panienka jest... wyjątkowa. Piękna i dostojna, ale jednocześnie niezależna, silna. Widzę, że nie boi się panienka ani ludzi, ani konwenansów. To cechy, które niełatwo znaleźć wśród dam.

Słowa te były wyważone, niemal precyzyjne jak ostrze sztyletu, a jednak poczułam, że są szczere. W jego oczach nie było fałszu, tylko to dziwne, trudne do zdefiniowania uznanie.

— Komplementuje mnie pan, majorze. Czyżby przygotował pan wcześniej te słowa? — zapytałam z cieniem drwiny, choć wewnątrz byłam mile połechtana.

— Nie. Cóż, jeśli mam być szczery, panienka sprawia, że trudno nie mówić prawdy.

Patrzyłam na niego przez chwilę, próbując dostrzec w jego słowach choćby cień taniej pochwały. Nie znalazłam go.

— A więc, majorze Carlton, przynajmniej pan nie próbuje mnie oszukać. Doceniam to. — Powiedziałam chłodno, choć mój ton złagodniał, a usta wygięły się w lekkim uśmiechu.

— Czy udało mi się zatem spełnić oczekiwania panienki co do tego spotkania? — zapytał nagle, unosząc brwi.

— To się okaże, majorze. To się okaże. — Obróciłam się z gracją i ruszyłam dalej ścieżką, pozwalając mu kroczyć pół kroku za mną.

Stephen Carlton dawał mi coś więcej niż inni — wyzwanie, które odrobinę urozmaicało mój dzień. Czy było w nim coś więcej? Być może. Na razie jednak postanowiłam go trochę przetestować. Jak każdy mężczyzna, który ośmiela się wejść do mojego świata.

— A panienka? Dlaczego zgodziła się panienka przyjąć moje zaproszenie? — zapytał nagle, przerywając ciszę między nami. — Na balu była panienka dość... obcesowa wobec wielu mężczyzn. Czym zasłużyłem sobie na taką łaskę?

Zatrzymałam się i odwróciłam w jego stronę. Zimowy wiatr delikatnie poruszył brzeg mojego futra, a ja przez chwilę milczałam, pozwalając, by jego pytanie zawisło między nami. Obcesowa? Tak, to określenie było trafne, choć z pewnością nie powinnam go słyszeć z ust kogoś, kto próbował się wkupić w moje łaski.

— Czy naprawdę chce pan usłyszeć odpowiedź, majorze? — zapytałam chłodno, poprawiając dłonią rękawiczkę, która idealnie przylegała do mojego nadgarstka.

— Tylko jeśli panienka uzna, że jestem jej godzien. — Jego głos był spokojny, niemal wyzywający, a w jego oczach pojawiło się to charakterystyczne spojrzenie — pewność siebie zmieszana z czymś, czego jeszcze nie potrafiłam dokładnie odczytać.

— Był pan... inny. — Powiedziałam w końcu, powoli i z premedytacją, jakby każde słowo miało znaczenie. — Nie padł pan na kolana jak inni. Nie błagał mnie o taniec, nie prawił tych samych, nudnych komplementów o moich oczach czy sukni. Był pan zaskakująco... cierpliwy.

Przyglądałam się jego twarzy, starając się dostrzec jego reakcję. Usta Stephena drgnęły w lekkim, niemal triumfalnym uśmiechu.

— Cierpliwość jest cnotą, panienko. Zresztą, nie sposób wpaść na kogoś takiego jak panienka von Hagen i nie uznać, że warto poczekać na odpowiedni moment.

— Och? Czyżby? — Uniosłam lekko brew, udając obojętność, choć jego słowa poruszyły jakąś strunę w moim wnętrzu. — Proszę mi zatem powiedzieć, majorze, czym jeszcze mnie pan zaskoczy? Bo przyznaję, że do tej pory niewiele osób zdołało tego dokonać.

Stephen patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu, a potem zrobił krok bliżej. Zbliżył się na tyle, bym poczuła jego obecność, choć wciąż zachował tę granicę, której przekroczenie oznaczałoby brak szacunku.

— Nie zamierzam panienki zaskakiwać na siłę. Sądzę, że najlepsze chwile przychodzą same, gdy przestajemy je planować. Czyż nie?

— Całkiem śmiała odpowiedź, jak na oficera, który dopiero co poprosił mnie o spacer. — Słowa wypowiedziałam z cieniem drwiny, ale pozwoliłam, by kącik moich ust uniósł się lekko. — Czyżby chciał pan mnie oczarować swoją filozofią życia, majorze Carlton?

— Nie śmiem nawet próbować, panienko. Ale być może uda mi się sprawić, że tego spaceru nie będzie panienka uważać za stratę czasu.

Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, a cisza była jedynie przerywana odgłosami ptaków i szelestem wiatru. Jego śmiałość była inna niż ta, do której przywykłam — nie narzucająca się, a jednak stanowcza.

— Zobaczymy, majorze. — Odpowiedziałam w końcu i obróciłam się, by ruszyć dalej. — Zobaczymy.

Park był cichy, a oddechy mroźnego powietrza unosiły się przed nami jak delikatna mgiełka. Stephen Carlton, z wyczuciem godnym prawdziwego dżentelmena, odprowadził mnie do powozu, który stał na skraju alei.

— Panienko von Hagen, to był zaszczyt. — powiedział z lekkim ukłonem, zanim służba otworzyła drzwi powozu.

— Zaszczyt? — Powtórzyłam, zatrzymując się tuż przed schodkami prowadzącymi do środka. — Mam nadzieję, majorze, że nie był to dla pana jedynie obowiązek wynikający z dobrych manier?

Stephen uniósł wzrok, spoglądając na mnie z cieniem uśmiechu. Był spokojny, opanowany, ale w jego spojrzeniu znów dostrzegłam to ciepło i pewność siebie, która go wyróżniała.

— Nie. — Odpowiedział prosto. — To był przywilej.

Stałam przez chwilę, pozwalając, by cisza podkreśliła wagę jego słów. W końcu uniosłam dłoń w jego stronę.

— Cieszę się zatem, że pozwoliłam panu skorzystać z tego przywileju, majorze Carlton.

Nachylił się i złożył delikatny pocałunek na wierzchu rękawiczki. Trwało to o ułamek sekundy dłużej, niż wymagała etykieta, a jednak na tyle krótko, by nikt nie mógł go o to posądzić.

— Czy mam prawo liczyć, że panienka zechce ponownie poświęcić mi swój czas? — zapytał, podnosząc wzrok, a w jego głosie brzmiała wyczuwalna nuta nadziei.

— Być może. — Odpowiedziałam z nieco tajemniczym uśmiechem. — Jeśli okaże się pan równie cierpliwy, co dziś.

— Cierpliwość to moja druga natura, panienko.

— To dobrze, majorze. Bo kto wie? Może jeszcze znajdzie się okazja.

Weszłam do powozu powoli, z gracją, pozwalając służącemu zamknąć za mną drzwi. Przez okno widziałam, jak Stephen wciąż stoi, patrząc w moją stronę. Nie odwróciłam wzroku, choć spojrzałam na niego z lekkim dystansem, jak na kogoś, kto właśnie przeszedł pierwszy test. Czy był godny, by iść dalej? Czas pokaże.

— Jedziemy. — rzuciłam do woźnicy, opierając się wygodnie o miękkie siedzenie. Powóz ruszył, a ja poprawiłam futro i zamknęłam oczy na chwilę. Może ten major Carlton rzeczywiście był wart mojej uwagi. A może będzie tylko kolejnym pionkiem w grze...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wilczyca 1

Wilczyca 11

Wilczyca 2