1865 - 14
Rozdział 14
Wspomnienia Connora Flanaghana
Oakridge 1865
Ból rozchodził się falami, przenikając całe podbrzusze, jakby każdy nerw był napięty do granic wytrzymałości. Każdy oddech ciągnął za sobą kolejne ukłucie, głębsze i bardziej palące. Czułem, jak jądra pulsują z bólu, obrzmiałe i sine, przypominając o każdej sekundzie jej kary. A klatka… ta przeklęta klatka… Jej ostre zakończenia wbijały się przy najmniejszym napięciu, przy każdym odruchu mojego ciała, które zdradzało mnie wbrew woli. Każdy skurcz, każda oznaka podniecenia była natychmiast tłumiona przez ból – nieuniknione przypomnienie, że od dawna nie należę już do siebie.
Nie mogłem znaleźć ulgi, nawet w myślach. Wszystko, co we mnie zostało, prowadziło z powrotem do niej. Do jej twarzy, jej głosu, jej zimnego spojrzenia. Każde wspomnienie o niej – zamiast dawać ukojenie – rozpalało ciało i wbijało kolejne cierpienie. Była we mnie wszędzie.
Nie rozumiałem jej okrucieństwa. Dlaczego? Dlaczego musiała być taka? Panienka Anneliese była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziały moje oczy – obraz stworzony przez samego Boga. A jednak jej serce, jej czyny, jej chłodne rozkazy… wszystko to wydawało się dziełem diabła.
To imię – Anneliese – powtarzałem w myślach jak zaklęcie, jak pytanie, które nigdy nie doczeka się odpowiedzi. Była aniołem i demonem w jednej postaci. Jej skóra, gładka jak jedwab, kontrastowała z oczami, zimnymi jak stal. A ja, więzień jej kaprysów, nie mogłem od niej uciec ani ciałem, ani duszą.
Każde jej słowo, każdy gest, każda decyzja niosła ze sobą mieszaninę fascynacji i strachu. Byłem pod jej władzą – całkowicie i nieodwołalnie. I wiedziałem, że w każdej chwili, bez wahania, byłbym gotów przyjąć jeszcze więcej. Więcej bólu, więcej upokorzenia… byle tylko znów zobaczyć jej twarz i usłyszeć jej głos, choćby miały to być jedynie kolejne rozkazy.
Leżałem w ciemności, na zimnej podłodze klatki, skulony, próbując znaleźć pozycję, która choć trochę złagodziłaby ból. Ale ból nie ustępował – był jak żywa istota, która pożerała mnie kawałek po kawałku. Każdy ruch, każdy oddech sprawiał, że cierpienie narastało, jakby ktoś wbijał we mnie kolejne ostrza. Z każdą falą tego bólu pojawiała się w moich myślach ona.
Widziałem jej twarz – taką, jak wtedy, gdy pochylała się nade mną w stajni. Lodowate spojrzenie, w którym nie było ani krzty litości, i uśmiech, który przypominał bardziej wyrok niż wyraz łaski. Jej głos, melodyjny i delikatny, a jednocześnie przesycony chłodną stanowczością, wciąż rozbrzmiewał w mojej głowie: „Nigdy nie zapomnij, kim jesteś.”
Była wszystkim, czego pragnąłem, i wszystkim, czego się bałem. Każda sekunda w jej obecności była mieszanką uwielbienia i przerażenia. Była jak ogień – piękna, kusząca, a jednocześnie śmiertelnie niebezpieczna.
Wciąż czułem na sobie jej dotyk, kiedy musnęła moją skórę, jakby chciała uspokoić mnie po chwilach tortur. A jednak ten gest nie niósł ukojenia. Był raczej zapowiedzią kolejnego ataku, kolejnym ostrzeżeniem, że moje ciało należy do niej i tylko ona decyduje, kiedy poczuję ból, a kiedy odrobinę ulgi.
Myśli o niej nie dawały mi spokoju. Każde wspomnienie jej twarzy, głosu, zapachu wywoływało we mnie reakcję, nad którą nie miałem żadnej kontrol i za każdym razem klatka wbijała się boleśnie w moją męskość, brutalnie przypominając, że nawet moje ciało nie należy już do mnie.
Zacisnąłem zęby, a do oczu znów napłynęły mi łzy. Nie wiedziałem, czym były – łzami bólu, frustracji, czy może tego dziwnego, niezrozumiałego uwielbienia, jakie żywiłem wobec niej.
Panienka Anneliese.
Była aniołem, który przynosił cierpienie. Była demonem, który odbierał duszę.
W ciemności klatki, samotny i złamany, zrozumiałem jedno: moje życie nie należało już do mnie. Należało do niej.
Usłyszałem kroki na żwirowanej ścieżce, a potem zobaczyłem ją – Laurę. Jej smukła sylwetka poruszała się z lekkością, choć wciąż nosiła znamiona życia w służbie. Zatrzymała się przed moją klatką, spojrzała na mnie, a jej twarz, choć zwykle spokojna, tym razem miała w sobie coś trudnego do odczytania.
– Połóż się na plecach – powiedziała cicho, nie patrząc na mnie choć jej głos był stanowczy.
Z wahaniem zrobiłem, co kazała. Ból przeszywał całe moje ciało, ale jeszcze bardziej niepokoiła mnie świadomość, że dotknie mnie w miejscu, które tak boleśnie przypominało mi o panience Anneliese.
Laura odsunęła ostrożnie materiał mojej podartej odzieży, a jej oczy na moment rozszerzyły się. Milczała, ale wiedziałem, co widzi – obrzmiałe, sine jądra, spętane metalem i ocierające się o zakończenie klatki. Na jej twarzy pojawił się cień smutku, zmieszany z czymś trudnym do odczytania – odrazą, litością, a może jednym i drugim.
Zanurzyła palce w gęstej, zielonkawej maści i pochyliła się. Jej dłonie zaczęły delikatnie smarować skórę, a ja poczułem piekący chłód, który kontrastował z gorącym, pulsującym bólem, jaki przeszywał mnie od kolców w klatce.
Wstrzymałem oddech, gdy jej palce dotknęły miejsca, gdzie metal stykał się z moim ciałem. Ból był nagły i ostry. Ale potem, ku mojemu przerażeniu, coś innego zaczęło przenikać przez moją świadomość.
Nie chciałem tego, a jednak nie mogłem się powstrzymać. Jej dotyk – delikatny, zupełnie inny niż brutalne, okrutne gesty panienki – wywoływał reakcję, której nie potrafiłem kontrolować. Czułem, jak moje ciało zdradza mnie w najgorszy możliwy sposób.
– Ostrożnie… – syknąłem, nie wiedząc, czy proszę ją, by była jeszcze delikatniejsza, czy by przestała.
Laura spojrzała na mnie z cieniem zdziwienia ale szybko zauważyła, co się dzieje. Jej spojrzenie stwardniało, a kąciki ust uniosły się w lekkim, ironicznym uśmiechu.
– Podoba ci się to? – zapytała cicho, niemal szeptem, ale w jej głosie była nuta drwiny.
– To nie tak… – próbowałem powiedzieć, ale przerwał mi nagły, ostry ból, gdy kolce klatki wbiły się boleśnie w moją męskość. Moje ciało zdradziło mnie, a ja czułem się jeszcze bardziej upokorzony niż przed chwilą.
– Cicho – powiedziała stanowczo, wracając do smarowania maścią. Jej dotyk był teraz bardziej zdecydowany, niemal mechaniczny, jakby próbowała odciąć się od tego, co widziała.
Leżałem nieruchomo, z gardłem ściśniętym wstydem, a w mojej głowie panowała burza emocji – ból, upokorzenie, a jednocześnie to niechciane, niekontrolowane uczucie podniecenia, które wywoływało jeszcze większe cierpienie.
– Co panienka znowu ci zrobiła? – zapytała w końcu, nie patrząc na mnie.
– Nie wiem… – wyszeptałem, nie mogąc spojrzeć jej w oczy. – Nie wiem… Zgniatała je czymś.... strasznie bolało.
Laura odsunęła się, kończąc swoją pracę. Jej dłonie, jeszcze chwilę wcześniej zajęte nakładaniem maści, opadły bezwładnie na kolana. Spojrzała na mnie z chłodną, niemal zmęczoną twarzą, ale w jej oczach tliła się desperacja. Klęczała przy klatce, a pręty, których się chwyciła, drżały pod naciskiem jej smukłych dłoni.
– Ucieknijmy stąd, proszę – wyszeptała, a jej głos był jednocześnie błaganiem i rozkazem. – Znam okolice, mogę cię poprowadzić. Nie będę ciężarem, Connor, tylko… proszę jeszcze raz, uciekajmy.
Słowa te uderzyły mnie mocniej niż jakikolwiek bat. Patrzyłem na nią, moje serce biło w piersi jak oszalałe, lecz gardło miałem zaciśnięte. Chciałem coś powiedzieć, cokolwiek, ale język odmówił posłuszeństwa. Czułem, jak gorąca łza spływa po moim policzku, paląca i ciężka, jakby niosła ze sobą cały ciężar decyzji, którą za chwilę miałem podjąć.
– Nie mogę… – wyszeptałem wreszcie. Głos zadrżał, złamał się jak sucha gałąź. – Laura, przepraszam… ale nie mogę.
Niedowierzanie rozświetliło jej oczy, a zaraz potem pojawił się w nich ból.
– Dlaczego? Dlaczego nie? – wyrzuciła z siebie, jakby walczyła z własnym oddechem. – Nie musisz tego znosić, Connor! To miejsce… ona…
Urwała, jakby zabrakło jej odwagi, by dokończyć zdanie.
– Muszę wytrzymać – odpowiedziałem, starając się nadać głosowi siłę, choć wewnątrz czułem się słabszy niż kiedykolwiek. – To panienka… obiecałem, że będę jej lojalny.
Laura cofnęła się, jakby moje słowa były ciosem. Łzy napłynęły jej do oczu, lecz szybko je przetarła drżącą dłonią.
– Obiecałeś? – powtórzyła głucho, a jej głos pękł w połowie. – Obiecałeś?! Connor, ona cię niszczy! Ona nie widzi w tobie człowieka, tylko swoją zabawkę! A ty mówisz mi o lojalności?!
Odwróciłem wzrok. Nie miałem odwagi spojrzeć jej w oczy. Czułem, jakbym ważył tonę – zmiażdżony nie tylko przez ból ciała, lecz także przez ciężar tej rozmowy, przez świadomość, że zdradzam jej nadzieję.
– To panienka… – powtórzyłem cicho, prawie bezgłośnie, jakby w tych dwóch słowach mieściła się cała moja prawda i całe moje więzienie.
– To potwór! – krzyknęła Laura, a jej głos odbił się echem w pustce, po czym nagle zamilkła. Odwróciła się gwałtownie, nie mogąc już na mnie patrzeć.
– Przepraszam, Laura… – wyszeptałem, ale ona już mnie nie słuchała. Jej plecy były wyprostowane, a każdy krok, którym odchodziła, brzmiał twardo, jak wyrok. Opuściła mnie, zostawiając samego – z bólem, ze wstydem i z tym niezrozumiałym, a jednak nieodpartym poczuciem lojalności wobec Anneliese, które oplatało mnie niczym kajdany.
Przez kilka kolejnych wieczorów Laura przychodziła do mojej klatki. Szła cicho jak cień, a każdy jej krok miał w sobie wyuczoną dyscyplinę — choć w spojrzeniu kryła się inna prawda: mieszanka troski, desperacji i czegoś, co brzmiało jak bezsilność. Gdy siadała przy mnie i wyciągała słoiczek z maścią, jej ręce były sprawne, niemal mechaniczne, ale dotyk — ten zawsze był łagodny i ostrożny. Kiedy smarowała moje jądra tą ziołową maścią, ból ustępował na moment, a ja znów czułem, że ktoś dostrzega we mnie człowieka.
Jej słowa powracały jednak co wieczór, ciche, nalegające: — Connor, musisz stąd uciec. Jeśli zostaniesz, ona cię zniszczy. Nie należysz tutaj.
Opowiadała o planie jak o jedynej iskrze nadziei: znała lasy, znała drogi, które prowadziły poza granice posiadłości, wiedziała, gdzie można ukryć konie, jak ominąć posterunki. Gdy pochylała się nade mną i szeptała szczegóły, widziałem w jej oczach szczerość — i strach, że nawet ta szczerość może ją kosztować życie.
— Ukradniemy konie i broń — mówiła, jej głos drżał od emocji. — Musimy to zrobić nocą. Connor, proszę…
Słowa były jak zakazany owoc: pociągające, pełne obietnicy, ale też przerażające w możliwych konsekwencjach. Każdej nocy odpowiadałem tym samym zdaniem, które z czasem stawało się ciężarem:
— Nie mogę, Laura. Przepraszam. Nie mogę.
Te odmowy zawsze skrzywiały na chwilę twarz. Czułem wtedy kombinację złości i błagania, która nie pozwalała mi spać później w nocy. W jej oczach widziałem, jak rośnie frustracja, a jednocześnie – niezwykła determinacja: — Dlaczego? — pytała, głos coraz ostrzejszy. — Nie musisz tego znosić! To miejsce… ona…
Gdy mówiła jej imię, urywała zdanie, jakby samo brzmienie było dla niej bólem. Odpowiadałem po raz kolejny to samo: — To panienka… jestem jej niewolnikiem.
Te słowa były jak łańcuch. Czasem miałem poczucie, że to nie tylko zewnętrzny przymus, lecz coś w moim wnętrzu: lęk, przywiązanie, może wstyd. Laura zaczynała wtedy mówić ostro, z rezygnacją wykrzywioną w gniew: — Jesteś głupcem, Connor. Ona cię niszczy. Nigdy nie uzna cię za człowieka.
I odeszła, opuszczając mnie w ciemności i z cierpieniem, które nie ograniczało się już tylko do ciała.
Po kilku dniach strażnicy wyciągnęli mnie z klatki. Moje ciało było jeszcze obolałe; każdy ruch przypominał, skąd wróciłem i co przeszedłem. Prowadzono mnie do małego pomieszczenia, gdzie czekało na mnie nowe, świeże ubranie — szorstka koszula, spodnie i drewniane chodaki. Ubranie zdawało się ciężkie od wstydu, jednak świadomość, że znów mogę stanąć na własnych nogach, przyniosła dziwną ulgę.
- Masz szczęście, że panienka nie kazała ci tu zgnić - powiedział jeden z nich.
- Gdy ubierze się, zaprowadź do jego nowej kwatery - rzucił drugi do niewolnika stojącego obok.
---
Zostałem przeniesiony do małej chaty, tuż obok pałacu, gdzie wyznaczono mi nowe zadanie — pielęgnację ogrodu. Moje ciało powoli dochodziło do siebie, choć każdy ruch wciąż przypominał o zadanych ranach, a klatka boleśnie krępowała mnie przy najmniejszym napięciu. W głowie natomiast nadal krążyły wspomnienia: Laura, jej rozpaczliwe namowy i błagania, jej oczy pełne strachu i nadziei… oraz zimny, lodowaty głos panienki Anneliese, który odbijał się echem w mojej pamięci.
Starszy niewolnik, który nadzorował prace, miał na imię Silas. Był wysoki i chudy, z cerą suchą, jakby popękaną od lat spędzonych na słońcu. Jego dłonie, poorane bliznami i zgrubieniami, poruszały się z wprawą, gdy doglądał różanych krzewów i starannie podcinał ich łodygi.
— Patrz tu — powiedział, wskazując palcem. — Nie tnij zbyt blisko pąka, bo zmarnujesz różę. Róża potrzebuje troski, jak żywa istota.
Mówił prosto, niemal szorstko, ale w jego głosie było coś więcej niż zwykłe polecenie — kryło się w nim doświadczenie całego życia, lata niewoli, które nauczyły go, że spokój można znaleźć jedynie w powtarzalnych czynnościach. Silas był jak duch tego ogrodu: cichy, cierpliwy, zakorzeniony w ziemi jak rośliny, o które dbał.
Praca w ogrodzie różniła się od wszystkiego, co dotąd znałem. Nie było tu krzyków, batów ani strażników zaglądających przez ramię. Byliśmy tylko my dwaj — ja, Silas i róże, które musieliśmy pielęgnować. Cisza ogrodu dawała chwilowe wytchnienie, a monotonia pracy koiła myśli, choć ciało nadal bolało, przypominając o niedawnych torturach i o upokorzeniu, jakie nosiłem w sobie.
Czasem, podczas przycinania róż, dochodziły do nas dźwięki fortepianu z pałacu. Była to panienka Anneliese. Grała lekko, a jednak z mocą, której nie sposób było zignorować. Zdarzało się, że zatrzymywałem dłonie, wsłuchując się w melodię, pozwalając, by ogarnęła mnie na chwilę.
Jedna melodia powtarzała się częściej. Była piękna, ale i niepokojąca — niosła w sobie smutek i melancholię. Za każdym razem, gdy słyszałem tę muzykę, czułem, jak serce bije mi szybciej. Muzyka była jak sama ona — fascynująca i groźna. Była jak sieć, w którą wpadałem bezwolnie, nawet tutaj, w ogrodzie, gdzie wydawało się, że mogę na chwilę od niej uciec.
Nigdy jednak nie odważyłem się podejść bliżej. Wiedziałem, jak skończył się ostatni raz, gdy pozwoliłem sobie na cień nieposłuszeństwa. Klatka i stół tortur przypominały mi, że każdy krok poza wyznaczoną granicę mógł skończyć się tak samo.
Wieczorami wracałem do skromnej chaty tuż przy pałacu. Wewnątrz była jedna prycza i niewielka lampa, której światło ledwo rozpraszało mrok. To tam, w samotności, pozwalałem myślom wędrować do Mary Jane: przypominałem sobie jej twarz, śmiech i lekki sposób, w jaki włosy opadały jej na ramiona, kiedy tańczyła przy muzyce. Wspominałem nasze ostatnie chwile razem — jej ciepły dotyk, błysk w oczach, gdy reagowała na moje żarty.
Każdego dnia oczekiwałem listu od niej. Towarzysze wokół mnie otrzymywali wiadomości od rodzin lub narzeczonych; ich radość raniła mnie równie mocno, co samotność. Ja tymczasem dostawałem tylko ciszę. Budziłem się z nadzieją, że któregoś ranka usłyszę: „Connor, coś dla ciebie.” Dzień za dniem, jednak, nic nie przychodziło.
Silas, starszy niewolnik nadzorujący ogród, widząc mój smutek, często patrzył na mnie ukradkiem. Nigdy jednak nie pytał — jego milczenie miało w sobie zrozumienie i prostą, surową empatię. W końcu przestałem czekać. Praca w ogrodzie stała się moim światem: sadzenie, przycinanie, podlewanie — monotonna, lecz mniej bolesna niż pamięć.
Mimo to ciężar nie znikał. Myśli o panience Anneliese wciąż powracały same, nieproszone: jej oczy, jej głos, sposób, w jaki mnie złamała. Nie potrafiłem pojąć, dlaczego zajmowała tak wiele moich myśli. Moje ciało wciąż żywo ją pamiętało; umysł nie potrafił się od niej uwolnić. Byłem w jej cieniu, nawet gdy starałem się trzymać z dala.
Przyzwyczaiłem się do stalowej klatki, która wciąż ciążyła mi między nogami — nieustanne przypomnienie o upokorzeniu i władzy, jaką nad mną sprawowała. Utrudniała wszystko, nawet najprostsze czynności higieniczne, ale nauczyłem się radzić w najprostszy, choć niewygodny sposób. Stała się częścią mojego życia tak samo jak ból.
Kilka razy widziałem panienkę przechadzającą się po ogrodzie. Zawsze idealna: suknia uszyta przez najlepszych krawców, kapelusz ułożony tak, by cień spływał łagodnie po jej twarzy. Wyglądała jak obraz, a jednak każde jej spojrzenie było zimne i przenikliwe. Gdy tylko czułem choćby cień jej wzroku, odwracałem się i znikałem na drugim końcu rabaty — lepiej, by mnie nie widziała.
Tak mijały dni — praca, ciche myśli o Mary Jane, dźwięki fortepianu i cień panienki, który nigdy mnie nie opuszczał.
---
Słyszałem szepty wśród innych niewolników, przekazywane w półcieniu, gdy strażnicy byli daleko. Podobno kilka dni temu panienka Anneliese skatowała jednego z czarnych.
– Podobno nie mógł wstać przez dwa dni – powiedział Silas, kiedy wspólnie przycinaliśmy krzewy. Jego głos był cichy, jakby nawet kwiaty mogły donieść do pałacu.
– Za co oberwał? – zapytałem, choć odpowiedź znałem już wcześniej, zanim jeszcze słowa opuściły moje usta.
Silas wzruszył ramionami, nie przerywając pracy. – Może spojrzał na nią zbyt długo. Może źle odpowiedział. Przy panience to nie ma znaczenia. Liczy się tylko kara. Jej władza była absolutna, a każdy, kto choćby odrobinę zakłócił jej porządek, stawał się ofiarą jej gniewu. Nie miało znaczenia, co zrobiłeś, ale to, jak panienka odczytała twój gest, twoje spojrzenie, twoje milczenie. Jej gniew był jak burza – nieprzewidywalny i zawsze niszczycielski.
Od tej chwili ogród stał się dla mnie nie tylko zajęciem, ale i azylem. Starałem się trzymać głowę nisko, unikać spojrzeń, poruszać się tak, by nie przyciągać uwagi. Każdy ruch musiał być przemyślany, każde słowo wyważone, jakby od tego zależało życie.
A jednak, ilekroć wieczorem dźwięki fortepianu niosły się z pałacu, moje serce drżało w dziwnym, niezrozumiałym rytmie. Jej muzyka miała w sobie coś czystego, pięknego, jakby przez chwilę stawała się kimś zupełnie innym – istotą z innego świata. Melodie brzmiały jak smutek i tęsknota, jak triumf i rozkaz splecione w jedno.
Ale ja znałem jej prawdziwe oblicze. Pamiętałem je, gdy pochylała się nade mną z chłodnym uśmiechem, kiedy ból rozsadzał moje ciało. Wspomnienie jej dłoni w rękawiczkach, jej oczu zimnych jak ostrze, nigdy mnie nie opuszczało. Nawet gdy cisza ogrodu koiła zmysły, w tle wciąż czaiła się ona – panienka Anneliese, piękna i bezlitosna, jak cień, którego nie sposób się pozbyć.
---
Plac był otoczony niskimi drzewami, z których spadały jesienne liście, tańczące na zimnym wietrze. Grupa niewolników stała w rzędach, niektórzy skuleni, trzęsąc się z zimna. Pośrodku placu, na podwyższeniu, czekało trzech nagich mężczyzn. Ich twarze były napięte, a ciała drżały, choć trudno było powiedzieć, czy z powodu chłodu czy strachu przed tym, co miało nadejść.
Z dala od nich stałem ja, razem z innymi spędzonymi tu zaraz po mszy w kościele. Milczeliśmy, starając się wtopić w tłum. Nikt nie chciał zwracać na siebie uwagi.
Wkrótce wjechał powóz panienki Anneliese, tocząc się powoli po wyboistej drodze. Jego koła skrzypiały cicho, jakby z szacunkiem dla ceremonii, która miała się zaraz odbyć. Powóz zatrzymał się tuż przy podwyższeniu, a wóz zaprzęgnięty w dwa potężne konie połyskiwał w blasku późnojesiennego słońca.
Anneliese wyglądała oszałamiająco, jak zawsze, choć tym razem jej strój był przystosowany do chłodniejszej pogody. Miała na sobie eleganckie, ciemnozielone futerko, które delikatnie otulało jej ramiona.
Suknia, widoczna spod futra, była w odcieniu ciemnego burgundu, z subtelnymi haftami w kształcie liści, które połyskiwały w blasku słońca. Dolna część sukni, szeroka i rozkloszowana, delikatnie kołysała się z każdym jej krokiem, zdradzając szelest ciężkiej, luksusowej tkaniny.
Na głowie miała kapelusz z szerokim rondem, ozdobiony niewielkim welonem z drobnej koronki, który delikatnie przesłaniał jej twarz, dodając jej jeszcze większej tajemniczości. Spod kapelusza wystawały idealnie ułożone loki jej jasnych, blond włosów, które opadały na ramiona jak złocisty welon.
Jej twarz, choć niemal niewidoczna przez cień rzucany przez kapelusz, emanowała pewnością siebie. Blade usta były lekko rozciągnięte w subtelnym uśmiechu, a policzki delikatnie zaróżowione od chłodnego powietrza.
Na stopach miała wysokie, czarne buty zdobione dyskretnymi złotymi sprzączkami, które idealnie dopełniały całości stroju. Nawet w chłodzie, otulona futrem i w pełni majestatu, Anneliese wyglądała niczym królowa swojego własnego świata.
Jej uśmiech był delikatny, niemal uprzejmy, ale w oczach tańczyła iskra czegoś zimnego, co sprawiało, że serce każdego na placu biło szybciej.
Zasiadła na swoim tronie – wysokim, eleganckim fotelu z podnóżkiem, który specjalnie dla niej przygotowano. Laura, zawsze w cieniu panienki, poprawiła fałdy sukni, a strażnicy stanęli po obu stronach jej krzesła, gotowi na jej najmniejsze skinienie.
Panienka podniosła rękę, dając sygnał strażnikom. Pierwszy z niewolników został przywiązany do drewnianego pala. Strażnik, który miał wymierzyć karę, zdjął swój płaszcz, odsłaniając muskularne ramiona. Trzymał w ręku bat, którym uderzył kilkukrotnie o ziemię, by podkreślić, co zaraz się wydarzy.
Pierwsze uderzenie rozdarło ciszę na placu, a nagi mężczyzna zgiął się w bólu, jego krzyk wstrząsnął zebranymi. Panienka Anneliese uśmiechnęła się lekko, a ja zauważyłem, jak jej ręka spoczywa na podłokietniku tronu, palce lekko stukają o drewno w rytmie uderzeń.
Kiedy niewolnik zaczął błagać o litość, jego słowa przerwał kolejny cios. Panienka pochyliła się lekko do przodu, jakby chciała usłyszeć jego błagania wyraźniej, a następnie wskazała na niego palcem w eleganckiej rękawiczce, mówiąc coś cicho do Karla, który stał blisko niej. Jej usta rozciągnęły się w uśmiechu, gdy strażnik wymierzył kolejne uderzenia.
Patrzyłem na to wszystko, starając się nie zwrócić na siebie uwagi, ale nie mogłem oderwać oczu od panienki. Jej uśmiech, jej opanowanie, jej wyrafinowana elegancja kontrastowały z brutalnością sceny rozgrywającej się przed nami.
Kiedy ostatni z niewolników został odwiązany i zabrany na bok, panienka Anneliese wstała z tronu. Strażnicy i służba odsunęli się z szacunkiem, a ona powoli podeszła do powozu. Wsiadła z gracją, skinęła w stronę wozaka i rzuciła jedno chłodne polecenie. Koła powozu potoczyły się w stronę pałacu, a jej twarz zniknęła za firanką.
Patrzyłem za nią, a w mojej głowie rozbrzmiewały tylko te słowa: piękna Anneliese ... moja właścicielka.
Jakaś niewidzialna, niemal magiczna siła trzymała mnie w jej orbicie. Nie potrafiłem uciec, choć każdy rozsądny głos w mojej głowie mówił mi, że powinienem próbować. Zamiast tego, pozostawałem w miejscu, uwiązany niewidzialnym łańcuchem, którego nie potrafiłem zerwać. Czasami zastanawiałem się, co to było – strach, fascynacja, czy może coś głębszego, coś, czego nie potrafiłem nazwać.
Tęskniłem za moim dawnym życiem. Za górami, które były moim domem, za zapachem świeżego powietrza, za wolnością, którą czułem, gdy przemierzałem lasy. Wspomnienia Mary Jane były jak delikatny cień, który nigdy mnie nie opuszczał. Widziałem ją w swoich snach – jej śmiejące się oczy, długie, kasztanowe włosy, które rozwiewał wiatr.
Pamiętałem nasze ostatnie chwile razem, zanim wojna nas rozdzieliła. Taniec na werandzie przy świetle lampy naftowej, jej delikatny śmiech, kiedy mówiłem jej, że wrócę i że zaczniemy nowe życie. Ale gdzie teraz była Mary Jane? Czy wciąż na mnie czekała? Czy była bezpieczna? Nie miałem odpowiedzi na te pytania, a brak wiadomości od niej był jak kolec wbity głęboko w moje serce. Straciłem już nadzieję.
A tu, w Oakridge, byłem tylko cieniem dawnego siebie. Każde spojrzenie panienki Anneliese przypominało mi o tym, jak bardzo utraciłem kontrolę nad własnym losem. Była piękna, to prawda, ale jej piękno kryło w sobie coś przerażającego, coś, co sprawiało, że człowiek nie mógł oderwać od niej wzroku, choć wiedział, że każde spojrzenie to krok bliżej krawędzi.
Zamiast gór i wolności miałem przed sobą jedynie jej świat – świat bólu, kontroli i kaprysu. I choć tęskniłem za moim dawnym życiem, za wolnością, którą znałem, jakaś część mnie, mimo wszystko, pozostała związana z nią, z jej władzą nade mną.
Komentarze
Prześlij komentarz