1865 - 13
Rozdział 13
Pamiętnik Anneliese von Hagen
Oakridge 1865
Siedziałam w ogrodzie, otoczona ciszą, która zdawała się panować nad całym Oakridge. Popołudniowe słońce spływało złotymi smugami przez korony drzew, a delikatny szum liści w lekkim wietrze przypominał kojącą melodię. Trzymałam w jednej dłoni filiżankę herbaty, drugą leniwie wspierałam na otwartej książce, której treść była mi całkowicie obojętna. Nie szukałam w niej historii ani wiedzy – była tylko rekwizytem, czymś, co zajmowało ręce i stwarzało pozory skupienia.
Na tle tej sielskiej scenerii pojawił się jeden z lokajów, cicho, niemal bezszelestnie, jak cień przemykający przez ogród. Skłonił się nisko, w rękach trzymając srebrną tacę, na której spoczywało kilka listów. Spojrzałam na niego spod ronda kapelusza, unosząc lekko brew – gest, który sam w sobie był pytaniem i rozkazem zarazem.
– Listy, panienko – powiedział krótko, nie podnosząc wzroku.
Skinęłam dłonią, a on natychmiast podszedł bliżej i położył tacę na stoliku obok mnie. Jego ruchy były szybkie, precyzyjne – wiedział, że każda zbędna chwila mogłaby zostać uznana za brak szacunku. Gdy tylko odsunął się i zniknął w cieniu alei, znów zostałam sama z herbatą, książką i ciszą.
Odłożyłam filiżankę i zaczęłam przeglądać korespondencję. Pierwsze listy były banalne – rachunki, raporty z plantacji, zaproszenia od sąsiadów na bale, kolacje i inne uroczystości, które z góry wydawały mi się stratą czasu. Odrzucałam je kolejno, bez większego zainteresowania.
Dopiero ostatnia koperta przyciągnęła moją uwagę. Była starannie zaadresowana, pieczęć od razu zdradzała nadawcę. Mój papa.
Otworzyłam list z chłodnym spokojem, jakby jego treść nie mogła mnie niczym zaskoczyć. I rzeczywiście – utrzymany był w typowo formalnym tonie. Lakoniczny, bez zbędnych czułości. Informował, że w tym roku Boże Narodzenie spędzę w Richmond.
Richmond. Samo słowo zabrzmiało jak oddech innego świata. Miasto. Cywilizacja. Zgiełk, bale, muzyka, rozmowy, śmiechy i plotki, które w Oakridge były tylko wspomnieniem. Zobaczę przyjaciółki, włożę suknie, które od miesięcy leżały nietknięte, zatańczę w salach balowych przy dźwiękach orkiestry.
Mimo że na zewnątrz zachowałam pozory obojętności, w środku poczułam coś na kształt ulgi i radości. Oto mój papa łaskawie postanowił przypomnieć sobie o moim istnieniu. Ironia tego nie umknęła mojej uwadze – ten jeden gest, ten nakaz, brzmiał bardziej jak rozkaz niż zaproszenie. A jednak... miał swoje zalety.
Powoli zsunęłam rękawiczkę z jednej dłoni, przesunęłam palcami po papierze i pozwoliłam sobie na cichy uśmiech. Może ten wyjazd będzie czymś więcej niż tylko obowiązkiem. Może będzie okazją, by na chwilę wyrwać się spod monotonii Oakridge i udowodnić – światu i sobie – że nie jestem tylko panią tej posiadłości.
Kiedy odłożyłam list od papa na bok, mój wzrok przykuło coś na samym dnie stosu. Leżała tam szara, niepozorna koperta, która na tle eleganckich papeterii i wytłaczanych pieczęci wydawała się niemal nie na miejscu. Prosta, pozbawiona jakichkolwiek zdobień, wyglądała jak intruz w świecie zaproszeń, rachunków i oficjalnej korespondencji.
Unosząc brwi, sięgnęłam po nią ostrożnie, jakby mogła sama w sobie kryć jakąś tajemnicę.
– Co to takiego? – wymknęło mi się półgłosem, choć nikt nie mógł mnie usłyszeć.
Papier był szorstki, grubszy, nieco tańszy niż te, do których byłam przyzwyczajona. Na froncie widniało tylko jedno słowo – moje imię, zapisane starannym, lecz niewyszukanym pismem. Nie było pieczęci, nie było ozdobników. Sama prostota była w tym liście czymś dziwnie niepokojącym.
Obróciłam kopertę kilka razy w dłoniach, jakbym mogła w ten sposób odczytać jej treść bez otwierania. W końcu sięgnęłam po srebrny nożyk do listów i zdecydowanym, zamaszystym ruchem rozcięłam papier.
W środku znajdowała się kartka, starannie złożona na pół. Wyjęłam ją powoli, niemal ostrożnie, jakby obawiając się, że samo jej dotknięcie zmieni coś w moim świecie. Gdy rozłożyłam papier, serce zabiło mocniej, a oddech stał się płytszy.
List był od kapitana Martina Scotta.
Przez krótką chwilę miałam wrażenie, że czas w ogrodzie zatrzymał się. Nawet liście przestały szeleścić, a cisza zdawała się gęstnieć wokół mnie. Moje palce zadrżały, zaciskając się mocniej na kartce. Nie spodziewałam się już nigdy żadnej wiadomości od niego. A jednak – oto była, prawdziwa, namacalna.
Nie zaczęłam jednak czytać od razu. Odłożyłam list na stolik obok filiżanki, jakby jego obecność wystarczyła, by wzbudzić we mnie burzę. Sięgnęłam po herbatę, która dawno zdążyła ostygnąć, i uniosłam ją do ust, lecz nie czułam ani smaku, ani ciepła. Myśli plątały się w mojej głowie, a serce biło zbyt szybko, bym mogła zachować spokój.
Wreszcie, nie mogąc dłużej walczyć z ciekawością, sięgnęłam po list ponownie. Moje oczy przesunęły się po pierwszych linijkach, a każde słowo zdawało się budzić w moim wnętrzu coś, co tak długo starałam się stłumić.
Ekscytacja, której nie chciałam przed sobą przyznać.
Szanowna Panienko von Hagen,
Ośmielam się napisać do Panienki tych kilka słów, choć zdaję sobie sprawę, że może Panienka uznać to za nieodpowiednie. Jednakże, już od momentu, kiedy minąłem granicę Oakridge, zacząłem za Panienką tęsknić. Brakowało mi nie tylko majestatu Panienki obecności, ale przede wszystkim naszych długich, wieczornych rozmów.
Każdego dnia, odkąd opuściłem Panienki posiadłość, wspominam te chwile, które spędziliśmy razem. Nigdy wcześniej, ani później, nie spotkałem kogoś takiego jak Panienka. Kogoś, kto jednocześnie budzi we mnie podziw, respekt, ale i... coś jeszcze, czego nie potrafię wyrazić słowami.
Nigdy wcześniej nie poczułem czegoś takiego. Nigdy wcześniej nie byłem gotowy na tak wiele. A jednak, przy Panience, wydawało mi się to naturalne, wręcz konieczne.
Czy Panienka pamięta naszą rozmowę podczas jednej z naszych kolacji, gdy Panienka mówiła, że miejsce mężczyzny jest na kolanach? Powiedziała Panienka wtedy, że: "na kolanach to jedyna pozycja w jakiej mężczyzna może oddawać cześć takiej kobiecie jak Panienka".
Pozwolę sobie zauważyć, że tylko najsilniejsi mężczyźni potrafią bezgranicznie oddać się kobiecie. To nie jest oznaka słabości, lecz odwagi. Mężczyzna, który klęczy, nie czyni tego, bo jest niższy, ale dlatego, że uznaje jej wyższość i przyznaję, że w tamtej chwili byłem gotów przyjąć każdą rolę, którą Panienka by mi wyznaczyła bo jest Panienka jedyną kobietą, przed którą chciałbym klęczeć.
Nie myliłem się również co do dłoni Panienki – są piękne. Dziękuję za możliwość pocałowania, za ten moment, który pozostanie na zawsze w mojej pamięci. Wciąż widzę ich smukły kształt, wyobrażam sobie delikatną, białą skórę, a w moich myślach wciąż unosi się ich zapach – subtelna mieszanka Panienki perfum i woni rękawiczek.
Mam nadzieję, że moje wyznanie nie jest dla Panienki zbyt śmiałe. Wiem, że być może przekraczam granice, ale musiałem to napisać. Musiałem wyznać Panience to, co noszę w sercu, od chwili, gdy nasze drogi się rozeszły.
Z wyrazami najgłębszego szacunku i oddania,
Kpt. Martin Scott
Odłożyłam list na stół. Moje dłonie, mimo że zawsze pewne i opanowane, teraz lekko zadrżały. Martin Scott… Ten mężczyzna, z jego spokojnym, inteligentnym spojrzeniem i manierami, które tak różniły się od wszystkich innych.
Przymknęłam oczy i wyobraziłam sobie scenę, którą nieświadomie opisały jego słowa. Martin Scott, przede mną… na kolanach. Jego granatowy mundur kontrastowałby z bielą mojej sukni, a jego dłonie spoczywałyby na ziemi, jakby oddawał hołd swojej bogini. Mnie.
W mojej wyobraźni widziałam, jak jego wzrok unosi się ku mnie, pełen uwielbienia i oddania. Jego głos, spokojny, ale drżący od emocji, wypowiadałby słowa hołdu, wyznanie miłości, a ja… ja patrzyłabym na niego z góry.
Było coś niemal hipnotyzującego w tej wizji. Kapitan Scott, zawsze taki opanowany, silny, gotowy do dyskusji, teraz poddający się całkowicie. Jak mężczyzna, który zrozumiał swoje miejsce w moim świecie – na kolanach przed kobietą, która jest dla niego wszystkim.
Przejechałam delikatnie palcem po krawędzi listu, jakbym chciała poczuć na skórze echo jego słów. Zatrzymałam się na fragmencie, w którym pisał o moich dłoniach. „Smukłe, piękne dłonie”... przypomnienie tamtego pocałunku wywołało we mnie subtelny dreszcz satysfakcji. Tak, pamiętał każdy szczegół, nawet zapach moich rękawiczek.
Były to słowa odważne, może nawet zuchwałe, ale jednocześnie szczere. W świecie, w którym wszyscy mężczyźni pragnęli mnie posiąść, on pragnął klęczeć. To odwrócenie ról było jak muzyka, której chciałam słuchać dłużej.
Martin Scott… mężczyzna, który – wbrew wszystkiemu – mógł być gotowy na więcej niż ktokolwiek inny. Na oddanie mi hołdu, na uznanie mojej władzy. Czy to była tylko gra słów, czy naprawdę nosił to w sercu? Tego nie wiedziałam. Ale jedno było pewne – jego list sprawił, że poczułam coś, czego dawno nie czułam.
– Dobrze, kapitanie… – wyszeptałam, uśmiechając się chłodno.
Wieczorem, kiedy leżałam już w łóżku, delikatna jedwabna pościel otulała mnie chłodnym, przyjemnym dotykiem. Byłam ubrana w długą, białą koszulę nocną z koronkowymi wykończeniami na dekolcie i mankietach. Materiał był cienki, prawie przezroczysty, miękko opływał moje ciało, podkreślając każdy zarys sylwetki. Wstałam powoli i zarzuciłam na ramiona jedwabny szlafrok, równie biały, ozdobiony haftowanymi kwiatami w subtelnych odcieniach błękitu. Tkanina szeleściła cicho przy każdym moim ruchu, jakby sama chciała uczestniczyć w tej chwili.
Zapalona lampa naftowa rzucała ciepły blask, rozlewając po pokoju złote refleksy. Drewniane panele i ciężkie zasłony zdawały się tonąć w tym miękkim świetle, a powietrze miało w sobie zapach lawendy. Usiadłam przy sekretarzyku. Wyjęłam elegancki papier listowy z pozłacanymi brzegami i ujęłam w dłoń pióro, gotowa odpowiedzieć na list kapitana Scotta.
I wtedy spojrzałam w lustro.
Moje odbicie wydawało się inne niż zazwyczaj. Siedziała tam młoda kobieta z jasnymi włosami, które opadały na ramiona jak miękkie pasma jedwabiu, z policzkami lekko zarumienionymi od ciepła lampy. W jej oczach lśniła pewność siebie – spokojna, niepodważalna. Była tam jednak także inna ja: ta, która wiedziała, że każde jej spojrzenie, każdy uśmiech potrafi zniewalać. Ta, która rozumiała swoją władzę nad innymi i czerpała z niej siłę.
Odłożyłam pióro i zamiast tego sięgnęłam po ołówek. Ręka zaczęła poruszać się niemal sama, kreśląc delikatne linie na papierze. Najpierw kontur twarzy, potem oczy, usta. Skupiłam się na uchwyceniu wyrazu, który widziałam w lustrze – subtelnej gry między niewinnością a siłą. Tego spojrzenia, które mówiło więcej niż tysiąc słów, które potrafiło kazać mężczyźnie zamilknąć albo paść na kolana.
Po dłuższej chwili miałam przed sobą autoportret. Moja twarz była wyrazista, a usta lekko uniesione w kpiącym, uwodzicielskim uśmiechu. W tym wizerunku było coś fascynującego, coś, co sprawiało, że nie mogłam oderwać od niego wzroku. Był piękny, a jednocześnie niepokojący. To byłam ja – panienka Anneliese von Hagen, w całej swojej pełni.
Przesunęłam opuszkami palców po krawędzi rysunku, jakby chciałam poczuć siebie na papierze. Była tam prawda – nie tylko o mojej urodzie, ale i o mojej sile. O tym, że mogłam być zarówno aniołem, jak i katem.
Świeca na sekretarzyku migotała spokojnym płomieniem, a jej blask odbijał się w złotym okuciu lusterka. Pokój wypełniał się cichym szelestem, gdy przesuwałam się po krześle, nachylając nad kartką i pisząc list. Atrament jeszcze nie zdążył całkiem wyschnąć, więc przez moment wpatrywałam się w litery, jakby same miały wyjawić, czy wyraziłam w nich wystarczająco dużo – i ani odrobinę za wiele.
„Szanowny Kapitanie Scott,
Otrzymałam Pański list i pozwoliłam sobie odpowiedzieć w sposób nieco osobliwy. Niech załączony portret powie więcej niż same słowa – bo czyż obraz nie zdradza prawdy, której atrament nie potrafi uchwycić?
Niech Pan pamięta, że miejsce, o którym Pan wspominał, to miejsce szczególne – wymagające odwagi, siły i oddania. Być może kiedyś znów będę mogła sprawdzić, czy rzeczywiście jest Pan gotów, by je zająć.
Z wyrazami szacunku,
Anneliese von Hagen”
Na stole, obok listu, leżał mój autoportret. Cienka kartka z subtelnymi liniami, ukazująca mnie taką, jaką chciałam być zapamiętana. Nie mogłam powstrzymać drobnego drżenia, gdy przesunęłam palcami wzdłuż konturu twarzy, jakbym jeszcze raz chciała upewnić się, że każdy szczegół został uchwycony.
Z największą ostrożnością wsunęłam rysunek między złożone arkusze listu. To nie były już tylko słowa – to był dar. Intymny, a jednocześnie kontrolowany, jak wszystko, co opuszczało moje ręce.
Chwyciłam kopertę z ciężkiego, kremowego papieru. Moje inicjały były już wytłoczone na niej, delikatne, ale czytelne. Wsunęłam list i portret do środka, a następnie sięgnęłam po srebrną łyżeczkę i małą bryłkę czerwonego wosku. Ogień świecy szybko rozpuścił materiał, a krople spadały powoli, tworząc lśniące jezioro na zamknięciu.
Sięgnęłam popieczęć z herbem von Hagenów. Jej chłodny metal przyjemnie kontrastował z ciepłem moich dłoni. Nacisnęłam zdecydowanie, aż poczułam, jak wosk ustępuje pod ciężarem. Kiedy uniosłam pieczęć, widniał tam wyraźny znak – herb mojego rodu, niosący ze sobą autorytet i elegancję.
Na tarczy widnieje czarny jastrząb, rozpościerający skrzydła na srebrnym polu. Jego spojrzenie jest ostre i bezlitosne, tak jak moje spojrzenie. Obok, na czerwieni, błyszczy srebrny miecz otoczony złotym laurem — znak zwycięstwa i siły, której nie wolno podważać.
Nad tarczą, na hełmie zwieńczonym koroną, unoszą się dwa czarne skrzydła, a pomiędzy nimi lśni srebrna lilia — nasz znak szlachetności i dumy.
Labry spływają ku bokom w czerni i srebrze, jakby same były rozdarte wichrem historii, a pod tarczą widnieje nasza dewiza, zapisana staroniemiecką gotycką czcionką:
„Zucht und Ehr” – Dyscyplina i Honor.
Za każdym razem, gdy wosk ustępuje pod moją pieczęcią, wiem, że ten znak niesie coś więcej niż tylko rodowe dziedzictwo. Niesie obietnicę mojej władzy.
Złożyłam kopertę na stosiku, gotową, by powierzyć ją Joe. Jeszcze przez chwilę patrzyłam na nią, jakby sam widok listu miał mnie upewnić, że właśnie rozpoczęłam coś więcej niż tylko wymianę korespondencji.
Podniosłam filiżankę chłodnej już kawy i upiłam łyk. Uśmiech – ledwo zauważalny – pojawił się na moich ustach.
Wróciłam do łóżka. Zamknęłam oczy z poczuciem tryumfu.
---
Siedziałam w fotelu ogrodowym, otoczona ciepłem poranka i zapachem kwitnących róż, które w pełnym rozkwicie tworzyły naturalną ramę wokół tarasu. Jedwabna sukienka w odcieniu lawendy miękko spływała na moje kolana, połyskując subtelnie w słońcu. Koronkowy kołnierzyk otulał linię szyi, a szeroki kapelusz z kremowej słomki rzucał na moją twarz cień, przez co moje spojrzenie wydawało się jeszcze chłodniejsze. W dłoniach trzymałam list, który całą noc leżał w moim pokoju, jak sekret gotowy, by ujrzeć światło dnia.
Joe, jeden z moich najbardziej zaufanych ludzi, stał przede mną wyprostowany niczym żołnierz. Jego twarz była poważna, skupiona, a sylwetka zdradzała gotowość do natychmiastowego działania. Był lojalny i sprytny – cechy, które wyróżniały go spośród reszty. To właśnie dlatego teraz znalazł się tutaj, czekając na moje polecenia.
Uniósł wzrok na krótką chwilę, jakby chciał upewnić się, że ma moje pełne przyzwolenie, po czym znów go spuścił, świadomy, że każdy ruch ponad to, co dozwolone, mógłby zostać uznany za nadużycie.
– Mam dla ciebie misję, Joe – powiedziałam spokojnym, stanowczym tonem, w którym nie było ani cienia wahania. Wyciągnęłam przed siebie list – niewielki, elegancki, zapieczętowany herbem von Hagen.
– Pojedziesz do Richmond i dostarczysz ten list do poselstwa Unii. Masz działać szybko i dyskretnie. Wiem, że rozumiesz, jak delikatna jest ta sprawa – dodałam, a moje słowa wybrzmiały jak rozkaz, ale też jak test.
Joe pochylił głowę w pełnym szacunku ukłonie. – Do usług, panienko. Dla panienki zrobię wszystko.
Kąciki moich ust uniosły się lekko, niemal niezauważalnie. Uśmiech był subtelny, bardziej znak aprobaty niż wyraz emocji. – Wiem, Joe. Doceniam twoją lojalność. Kiedy list trafi do adresata, natychmiast nadaj telegram. Muszę wiedzieć, że misja została wykonana.
– Tak jest, panienko – odparł pewnym tonem. – Wyruszę jeszcze dziś, by nie tracić czasu.
Przez kilka chwil wpatrywałam się w niego w milczeniu, oceniając jego postawę. Byłam spokojna, bo wiedziałam, że Joe rozumie powagę zadania. Ale przypomnienie musiało zostać wypowiedziane:
– Nie zawiedź mnie.
Jego głos zabrzmiał jak przysięga. – Nigdy, panienko.
Wyprostował się jeszcze bardziej i oddalił szybkim, ale pełnym szacunku krokiem, kierując się ku stajniom. Patrzyłam za nim przez chwilę, aż jego sylwetka zniknęła w cieniu drzew, a echo kroków utonęło w porannym spokoju Oakridge.
Na stoliku obok mnie czekała filiżanka kawy, której jeszcze nie tknęłam. Jej aromat unosił się w powietrzu, ale nie o kawę chodziło. W moim sercu tliło się delikatne podekscytowanie – rzadkie, a przez to intensywne. Ten list był czymś więcej niż tylko odpowiedzią. Był początkiem nowej gry, subtelnej rozgrywki, w której każde słowo mogło stać się bronią. A ja, jak zawsze, byłam gotowa prowadzić ją do końca.
Po południu, gdy Joe wyruszył już w swoją misję, poczułam w sobie niepokój. Wierzyłam w jego lojalność i spryt, a jednak w głowie nie dawały mi spokoju pytania: czy dotrze na miejsce, czy zrobi to tak, jak oczekuję? Irytowało mnie, że w ogóle o tym myślę.
Przechadzałam się po dziedzińcu w cieniu dębów. Moja długa suknia poruszała się lekko przy każdym kroku, a w dłoni obracałam mój ulubiony krótki pejcz. Narastające zniecierpliwienie domagało się ujścia.
Mój wzrok powędrował w stronę rzędów klatek. Tak, właśnie tam znajdę odpowiedź na swoje rozdrażnienie.
Ruszyłam w ich stronę, a stukot obcasów odbijał się od kamiennej ścieżki. Kiedy zatrzymałam się przed kratami, twarze niewolników znieruchomiały. Jedni spuszczali wzrok, inni odwracali się, udając, że nie zauważają mojej obecności.
I wtedy go zobaczyłam. Jankeski chłopiec. Connor. Siedział oparty o pręty swojej klatki, a gdy dostrzegł mnie, cały zesztywniał.
Zatrzymałam się tuż przed nim. Spojrzenie skierowałam prosto na jego twarz – zimne, przenikliwe, spokojne. Nie spuszczał głowy, ale widziałam w jego oczach napięcie, jakby przeczuwał, że ta chwila nie będzie dla niego łatwa.
– Wyglądasz na zmęczonego – powiedziałam tonem miękkim, lecz podszytym stalą. – A jednak wciąż masz w sobie iskrę.
Connor nie odpowiedział. Jego pierś unosiła się szybciej, a dłonie zacisnęły się w pięści.
– Nie spuszczasz wzroku? – spytałam chłodno, robiąc krok bliżej. – Odwaga… czy głupota?
Przechyliłam lekko głowę, obracając pejcz między palcami. Metalowe pręty klatki zabrzęczały, gdy delikatnie dotknęłam ich końcówką.
– Papa zawsze powtarzał, że nawet najsilniejsze zwierzę można oswoić, jeśli wie się, gdzie je uderzyć – dodałam cicho.
Connor przełknął ślinę i wreszcie odwrócił wzrok. Uśmiechnęłam się zimno, świadoma, że ta walka została rozstrzygnięta.
– Otworzyć – poleciłam spokojnie, ale stanowczo, zerkając na jednego ze strażników.
– Tak jest, panienko – odparł, szybko podchodząc do klatki z kluczem w dłoni.
Jankes uniósł się niechętnie, jakby każdy ruch był ciężarem, ale milczał. Strażnik otworzył drzwi i chwycił go mocno za ramię, wyciągając na zewnątrz.
– Za mną – rzuciłam krótko i odwróciłam się, nie zaszczycając go ani spojrzeniem. Szłam pewnym, wyważonym krokiem w stronę stodoły. Wiedziałam, że nie śmiałby zostać w tyle – moja obecność wystarczała, by trzymał się blisko, posłuszny jak cień.
Wewnątrz panował półmrok, zapach skóry i starego drewna mieszał się z chłodem poranka. Skinęłam strażnikom, wskazując na stół.
– Starannie – dodałam chłodno.
Chłopiec został przywiązany pasami: dłonie i kostki skrępowane mocnymi rzemieniami, klatka piersiowa dociskana dodatkowym skórzanym paskiem, który odbierał mu możliwość choćby drobnego ruchu. Oddech miał szybki, płytki. kary.
– Zostawcie nas – poleciłam krótko. Strażnicy natychmiast wykonali gest szacunku i wyszli, zostawiając nas samych w ciężkiej ciszy.
Zrobiłam kilka kroków, stukot moich butów odbijał się od ścian stodoły. Zatrzymałam się nad nim, patrząc z góry na jego twarz. Był przerażony, ale w głębi jego oczu nadal migotała ta iskra – mieszanka dumy i buntu, która fascynowała mnie od początku.
Usiadłam na krawędzi stołu, tuż obok niego, obracając w dłoni pejcz. Metalowe okucia lśniły w nikłym świetle, a ja pozwoliłam, by cisza przeciągała się jeszcze chwilę.
– Kim jesteś? – zapytałam w końcu. Mój głos zabrzmiał spokojnie, z nutą ironii, a kąciki ust uniosły się w lekko kokieteryjnym uśmiechu.
Connor zawahał się tylko ułamek sekundy, potem odpowiedział zaskakująco pewnym tonem:
– Jestem panienki niewolnikiem.
Przechyliłam głowę, jakbym analizowała wagę tych słów, po czym powoli zsunęłam się ze stołu.
Delikatnym gestem wskazałam na jego nabrzmiałe przyrodzenie.
– A to? – zapytałam chłodno, ale w moim głosie brzmiała wyraźna nuta drwiny.
Jego twarz natychmiast poczerwieniała. – Przepraszam, panienko... – wymamrotał zawstydzony.
Nachyliłam się lekko, nasze twarze dzieliły tylko centymetry. Czuł mój zapach – mieszankę różanych perfum.
– Myślisz, że to właściwe zachowanie w obecności damy? – powiedziałam powoli, cedząc każde słowo jak wyrok.
Jego wargi drżały, ale żadne słowa nie przeszły przez gardło. Tylko spojrzenie zdradzało więcej, niż sam chciałby pokazać – fascynację wymieszaną z lękiem.
– Nie odpowiadaj – ucięłam ostro, prostując się i unosząc pejcz. – Zobaczymy, czy nauczysz się, co oznacza odpowiednie posłuszeństwo.
- Dobry chłopiec – mruknęłam, choć w moim głosie pobrzmiewała ironia. Wyprostowałam się, wygładzając materiał sukienki, a następnie obróciłam się na pięcie.
Gdy mijałam strażnika stojącego przy drzwiach, rzuciłam krótki, stanowczy rozkaz:
– Rozkuj go i odprowadź do klatki. Ma w niej posiedzieć kilka dni o chlebie i wodzie.
– Tak jest, panienko – odpowiedział z posłusznym ukłonem.
Nie oglądając się za siebie, ruszyłam ku wyjściu. Stukot moich butów na drewnianej podłodze odbijał się echem w pustce stajni, podkreślając ciszę, jaka zapadła po mojej decyzji. Wiedziałam, że spojrzenia strażników podążają za mną – pełne respektu i lęku. To była naturalna kolej rzeczy.
Na zewnątrz powitało mnie świeże powietrze. Uśmiechnęłam się lekko, wiedząc, że świat był uporządkowany dokładnie tak, jak tego chciałam.
Przekroczyłam próg dworku i natychmiast wezwałam Laurę.
– Kąpiel – rzuciłam stanowczo, kierując się bez zatrzymania w stronę sypialni.
Laura już wiedziała, co robić. Kilka minut później zanurzałam się w wielkiej wannie z ciepłą wodą, otulającą mnie aksamitnym dotykiem. W powietrzu unosił się zapach lawendy i róż – mieszanka, którą wybierałam zawsze, by złagodzić napięcie i zmęczenie.
Laura, ubrana w prostą szarą suknię, klęczała przy wannie. W dłoniach trzymała miękką gąbkę, którą przesuwała po mojej skórze z nabożnym skupieniem, jakby każda jej czynność była rytuałem.
Zamknęłam oczy. Gąbka sunęła po karku, ramionach, delikatnie wzdłuż pleców, zmywając ślady dnia.
– Delikatniej – rzuciłam półgłosem.
Natychmiast dostosowała się do polecenia, muskając moją skórę tak lekko, że dotyk przypominał pieszczotę powietrza. Napięcie powoli opuszczało moje mięśnie, a cisza stawała się kojąca.
– Zasłużyłam na to – szepnęłam sama do siebie, pozwalając, by Laura kontynuowała w milczeniu.
Kiedy w końcu wyszłam z wanny, krople wody spływały po mojej skórze jak perły. Podeszłam do lustra. Uniosłam brodę i spojrzałam na swoje odbicie.
Byłam olśniewająca – biel skóry była nieskazitelna, włosy jasne jak światło księżyca, piersi jędrne, talia smukła, biodra kształtne. Każda linia mojego ciała układała się w harmonię, której nikt nie mógł się oprzeć.
– Jestem taka piękna – szepnęłam, przesuwając palcem od obojczyka aż po łagodny łuk biodra. Wiedziałam, że każdy mężczyzna straciłby rozum, próbując mnie posiąść. A jednak nikt nie mógł.
Laura podeszła, niosąc duży, miękki ręcznik. Otuliła mnie nim ostrożnie, a potem zaczęła osuszać ciało – ruchami pełnymi czci, jakby dotykała czegoś świętego.
– Myślisz, że wpadłam w oko temu jankeskiemu kapitanowi? – zapytałam nagle, wpatrując się w swoje odbicie, a potem spoglądając na nią.
Nie przestała mnie wycierać, ale jej spojrzenie podniosło się z nabożnym błyskiem.
– Jest panienka najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałam – odpowiedziała szeptem. – Jestem pewna, że kapitan nie mógł oderwać od panienki wzroku.
Uśmiechnęłam się z satysfakcją. – Wiem – odparłam, muskając palcami swój dekolt.
Laura przygotowała świeżą jedwabną sukienkę w odcieniu kremowej bieli, ozdobioną koronką. Materiał był tak delikatny, że niemal prześwitywał, spływając po mojej skórze jak chłodna wstęga. Pozwoliłam jej zapiąc ją i poprawić materiał na ramionach. Każdy ruch wykonywała z cichą uwagą.
Na koniec uklękła, by nałożyć mi pończochy i buty.
– Dziękuję, Laura – powiedziałam z lekkim znużeniem, siadając na szezlongu i biorąc do ręki książkę.
– Wiesz, co masz zrobić.
– Tak jest, panienko – odpowiedziała, kłaniając się nisko.
Odeszła bezszelestnie, a ja zostałam sama. W pokoju panowała cisza, przerywana jedynie delikatnym trzaskiem płomienia w lampie naftowej. Zamknęłam na chwilę oczy, wiedząc, że świat znów układał się dokładnie tak, jak powinien.
Komentarze
Prześlij komentarz