1865 - 12

Rozdział 12

Oakridge 1865

Wspomnienia Connora Flanaghana

Spotkanie z kapitanem Scottem przyniosło coś, czego dawno tu nie było – iskierkę nadziei. Jego słowa, choć ostrożne, sugerowały, że rozmowy pomiędzy władzami Unii a Konfederacją wciąż trwają, że nasz los nie jest całkowicie zapomniany. „Musicie być cierpliwi” - powtarzał, a brzmiało to łatwo z ust człowieka wolnego, w eleganckim mundurze, podczas gdy my harowaliśmy jak bydło na polach i w warsztatach. Mimo to jego głos zaszczepił w nas coś, co już dawno umarło – nadzieję, że jeszcze wrócimy do domów.

Kapitan był inny niż wszyscy, których tu widywałem. Gdy oglądał moje plecy, poorane śladami chłosty z rąk pięknej, lecz bezlitosnej panienki Anneliese, w jego oczach widziałem współczucie. Nie powiedział ani słowa, a jednak to milczenie mówiło wszystko – przypominało mi, że poza murami Oakridge istnieje świat, w którym ludzie nadal dostrzegają w nas coś więcej niż własność.

Od tamtego dnia spotkałem panienkę Anneliese trzy razy. Za każdym razem, gdy przejeżdżała na swoim czarnym ogierze, z batem przytroczonym do siodła, czułem, jak zimny dreszcz przebiega mi po plecach. Nie śmiałem podnieść głowy, choć serce rwało się, by jeszcze raz spojrzeć na tę kobietę, której uroda była niemal nadludzka, a jednocześnie stanowiła źródło mojego cierpienia. Jej głos, dźwięczny i pewny, jej sylwetka w siodle – wszystko to przypominało mi, że należała do innego świata. Moją jedyną reakcją mogło być opuszczenie wzroku.

Zanim kapitan wyjechał, pozwolono nam napisać listy. Jedyny taki przywilej od miesięcy. Dostałem szorstki papier i tępy ołówek, który ledwo zostawiał ślad, ale dla mnie była to bezcenna szansa. Pisałem do Mary Jane, do mojej ukochanej. Każde słowo stawiałem jak modlitwę – o jej bezpieczeństwo, o przyszłość, której moglibyśmy jeszcze doczekać. Opowiadałem jej o mojej miłości, która nie zgasła mimo rozłąki. Pisałem o życiu w Oakridge, o codziennej pracy i zmęczeniu, lecz oszczędzałem jej szczegółów cierpienia. Nie chciałem, by bała się bardziej, niż już musiała.

„Mary Jane – napisałem – myśl o Tobie daje mi siłę każdego dnia. Wierzę, że Bóg nas nie opuści i że wkrótce się zobaczymy. Tęsknię za Tobą bardziej, niż potrafię to opisać. Kiedy patrzę w nocne niebo nad Oakridge, wyobrażam sobie, że widzisz te same gwiazdy i że w ten sposób jesteśmy razem. Kocham Cię i chcę do Ciebie wrócić.”

Oddałem list kapitanowi z ulgą, ale i z lękiem – nie wiedziałem, czy kiedykolwiek opuści granice plantacji. Sama świadomość, że napisałem te słowa, przypominała mi jednak, że nadal jestem człowiekiem, a nie tylko numerem w rejestrze Oakridge.

Kapitan Scott wyjechał, a my wróciliśmy do codzienności. Jego obecność była jak promień słońca przebijający się przez chmury – krótki, oślepiający, a jednak gasnący zbyt szybko. Nadzieja bywa ulotna, ale tamtego dnia pozwoliłem jej na chwilę zagościć w moim sercu.

Jesień w Karolinie Południowej miała swój ciężar. Słońce wciąż grzało mocno, lecz poranki i wieczory niosły chłód. Liście nie były tak barwne jak na północy, ale ich żółć i brąz kontrastowały z zielenią pól. Zapach wilgotnej ziemi, dymu z ognisk i dźwięk wiatru zwiastowały zmianę.

Praca jednak nie ustawała. Zbieraliśmy ostatnie plony bawełny, orano ziemię przed zimowymi deszczami. W sadach wciąż dojrzewały późne owoce – tam bywałem częściej, bo wymagały delikatności, a strażnicy czujnie patrzyli, czy nikt nie podjada. Kara za to była szybka i bolesna. Najczęściej jednak wysyłano mnie z grupami do naprawy ogrodzeń – wbijałem pale, dźwigałem deski, aż ramiona odmawiały posłuszeństwa. Innym razem trafiałem do lasów, gdzie rąbaliśmy drzewa na opał. Zapach świeżo ściętego drewna mieszał się z wonią liści, a echo siekier niosło się daleko, jak posępna pieśń. Było to ciężkie, ale lepsze niż pola – tam przynajmniej strażnicy trzymali się z dala.

Wieczorami padałem na pryczę wycieńczony, a wtedy wracały myśli o Mary Jane. Widziałem jej uśmiech, czułem zapach jaśminu w jej włosach, pamiętałem jej dłonie i białe uda, gdy jesienią zbieraliśmy jabłka u jej rodziców, zanim poszedłem na wojnę. To wspomnienie trzymało mnie przy życiu.

Ale mijały tygodnie i nadzieja gasła. Od wyjazdu kapitana Scotta minęły już dwa miesiące. Codziennie czekałem na listy. Moi towarzysze dostawali wieści od rodzin – śmiali się, płakali, dzielili się słowami otuchy. A ja? Ja milczałem. Moje imię nigdy nie padło z ust strażnika rozdającego koperty. Cisza stawała się ciężarem, którego nie potrafiłem unieść.

Najbardziej bolało mnie to, że nie zdążyłem jej się oświadczyć. Ostatni raz widzieliśmy się tuż przed moim powrotem na front. Mary była dumna, gdy przyjechałem w mundurze kaprala. Tańczyliśmy całą noc na małym przyjęciu, jakie urządzili sąsiedzi. Jej śmiech, jej spojrzenie – wszystko mówiło mi, że świat mógłby być prosty, gdyby tylko wojna pozwoliła. Pamiętam, jak siedzieliśmy na schodach jej domu, patrząc w gwiazdy. 

- Connor, wracaj szybko – szepnęła. Obiecałem jej wtedy, że zrobię wszystko, by dotrzymać tej obietnicy.

Teraz jednak ten obraz wydawał się odległy jak sen. Czy Mary wciąż na mnie czekała? Czy dostała mój list? A może los zabrał ją, nim zdążyła przeczytać choć jedno słowo?

Zasypiając na twardej pryczy, słyszałem jej śmiech w głowie, czułem jej dłonie, jakby wciąż były przy mnie. Ale cisza, brak odpowiedzi, były jak wyrok. Nadzieja, którą obudził kapitan Scott, powoli gasła, jak ogień dogasający w zimnym palenisku.

---

Pomagałem właśnie przy naprawie pługu, który rozpadł się podczas pracy na jednym z pól. Metalowy lemiesz pękł od uderzenia w ukryty w ziemi kamień, a część drewnianej konstrukcji nie wytrzymała ze starości. Pług musiał wrócić do użytku jak najszybciej – każda godzina przestoju oznaczała dodatkową harówkę dla nas wszystkich. Pochylony nad masywnym kawałkiem żelaza, próbowałem dopasować nową część, podczas gdy dwóch czarnych niewolników trzymało narzędzia i pomagało przy prostszych czynnościach.

Pracowaliśmy w milczeniu. Pot i kurz kleiły się do skóry, a jesienne słońce, wciąż gorące, wypalało resztki sił. Wiedzieliśmy, że jeśli pług nie będzie gotowy, strażnicy nie okażą litości i każą nam pracować do zmroku. Jeden z pomocników podał mi wielki młot – unosiłem go raz po raz, uderzając, by osadzić część na miejscu. Drugi podtrzymywał chwiejącą się konstrukcję.

I wtedy usłyszałem dźwięk kopyt. Miarowy, zdecydowany, zbliżający się prosto w naszym kierunku. Serce mi zamarło, a dłonie zacisnęły się na trzonku młota.

– Idź – powiedziałem półgłosem do jednego z towarzyszy. – Powiedz tym strażnikom, że zaraz skończymy.

Starałem się skupić na pracy, ale echo kopyt narastało. Nim zdążyłem się wyprostować, usłyszałem głos, który zmroził mi krew w żyłach.

Był melodyjny, a jednocześnie zimny i twardy jak stal. Każde słowo brzmiało jak rozkaz, nieznoszący sprzeciwu. Nie musiałem patrzeć – wiedziałem, kto to. Panienka Anneliese.

Strach sparaliżował moje ruchy. Wiedziałem, że jeden nieopatrzny gest, zbyt długie milczenie czy źle dobrane słowo mogły oznaczać dla mnie kolejną karę. Poczułem, jak dłonie pocą mi się na rękojeści młota, który nagle stał się cięższy niż zwykle. Oddychałem płytko, starając się ukryć nerwowość, ale czułem, jak plecy, wciąż noszące ślady jej wcześniejszej chłosty, zaczynają mnie piec – jakby wspomnienie bólu powróciło na samo brzmienie jej głosu.

– Dlaczego ten pług wciąż nie działa? – zapytała chłodno, a jej ton przeciął powietrze jak smagnięcie bata.

Nie odpowiedziałem od razu. Bałem się, że głos zawiedzie mnie w połowie zdania. Wiedziałem, że zwłoka tylko pogarsza sytuację.

– No? Słucham, niewolniku – rzuciła ostrzej, zniecierpliwiona.

– Panienko… – odezwałem się w końcu, cicho, wpatrując się w ziemię. – Pług… lemiesz pękł o kamień. Naprawa… za chwilę będzie gotowy.

Nie podnosiłem oczu. Patrzyłem jedynie na jej buty – lśniące, eleganckie, które kosztowały zapewne więcej niż cały mój dawny roczny żołd. W słońcu błyszczały tak, jakby kurz pól Oakridge nie miał do nich dostępu.

Koń zrobił krok bliżej. Nagle na moim podbródku poczułem lekkie dotknięcie – końcówka jej pejcza uniosła moją twarz do góry. Serce zabiło mi gwałtownie, oddech stanął w gardle.

Powoli, z zimną premedytacją, zmusiła mnie, bym spojrzał w górę.

I wtedy ją zobaczyłem. Stała w aurze światła, które otaczało ją niczym boską poświatą. Jej twarz była piękna, niemal anielska, a jednak w tej urodzie krył się chłód i surowość. Lodowate oczy zdawały się przenikać mnie na wskroś, jakby widziały wszystko – strach, ból, nawet myśli, których nie ośmieliłem się wypowiedzieć. Jej lekko uniesione brwi i chłodny uśmiech mówiły jasno: miała pełną kontrolę nad tą chwilą, a ja byłem tylko pionkiem w jej grze.

– Pamiętam cię, jankeski chłoptasiu – powiedziała melodyjnie, choć w jej głosie brzmiała wyraźna nuta drwiny. – Widzę, że znowu prosisz się o kłopoty.

Jej uśmiech rozszerzył się, nabrał niemal rozbawionego wyrazu. A ja, choć piekło mnie poczucie wstydu, nie mogłem oderwać od niej wzroku. Była uosobieniem sprzeczności – piękna jak porcelanowa lalka, lecz z aurą, która mogła zmiażdżyć najtwardszego mężczyznę. Strach we mnie mieszał się z podziwem, a gdzieś pod skórą rodziło się coś jeszcze – dziwne uczucie, którego sam nie chciałem przyznać.

– Czyżbyś znów zapomniał, gdzie jest twoje miejsce? – zapytała lekko ironicznie, przesuwając końcówką pejcza po moim policzku. – Bo ja z przyjemnością ci o tym przypomnę...

Nie miałem odwagi odpowiedzieć. Milczałem, wiedząc, że każde słowo mogłoby mnie pogrążyć. A ona, widząc ten lęk, zdawała się czerpać z niego chłodną satysfakcję.

– Rozbierz się.

Polecenie padło krótko, ostro, bez śladu emocji. Zawahałem się, instynktownie, jakby szukał wymówki. Ale nim zdążyłem drgnąć, w powietrzu rozległ się świst. Pejcz spadł na moje ramię, a ból rozlał się gwałtowną falą. Sekundę później poczułem, jak ciepła strużka krwi spływa mi po skórze, pod rozciętą koszulą.

Chciałem się cofnąć, uciec choćby o krok, lecz drugi cios smagnął moje udo, zostawiając piekącą ranę i palące wspomnienie jej władzy.

– Panienko, proszę... – wydusiłem, głos drżał mi jak u dziecka.

Jedno jej spojrzenie wystarczyło, by słowa ugrzęzły mi w gardle.

– Nie każ mi powtarzać – odparła zimno, tonem, który nie pozostawiał miejsca na dyskusję.

Wiedziałem, że nie mam wyboru. Moje dłonie, trzęsące się jak liście na wietrze, zaczęły rozpinać guziki koszuli. Jeden po drugim, powoli, jakbym z każdym guzikiem oddawał część własnej godności. Gdy koszula opadła na ziemię, poczułem, jak jej spojrzenie sunie po moim ciele. Na plecach wciąż miałem ślady jej poprzednich „lekcji” – blizny i świeże pręgi, które natychmiast przyciągnęły jej zimne, uważne oczy.

Z drżeniem zabrałem się za spodnie. Rozpinałem je, jakby były z ołowiu, a kiedy wreszcie zsunęły się do kostek, stałem przed nią niemal nagi – upokorzony bardziej, niż kiedykolwiek. Wstyd parzył mnie mocniej niż słońce, ale to nie był koniec.

Moje własne ciało zdradziło mnie w najbardziej haniebny sposób. Mimo bólu, wstydu i upokorzenia, reakcja przyszła sama, bez mojej woli, jak przekleństwo.

– Zobaczcie tylko to coś między jego nogami – powiedziała głośno, jej głos ociekał drwiną. – Podoba mu się to.

Jej śmiech rozszedł się po polu, jasny i melodyjny, a jednak pełen okrutnej nuty. Echo odbijało się od ziemi i drzew, wracając do mnie jak szydercza pieśń, której nie sposób było uciszyć. Miałem wrażenie, że cały świat – ziemia, słońce, powietrze – stał się świadkiem mojego upokorzenia. Strach dławił mnie jak żelazna obręcz.

Końcówka jej pejcza musnęła mój policzek. Ten dotyk był chłodny, ledwie wyczuwalny, a jednak straszniejszy niż samo uderzenie. 

– A może... – nachyliła się lekko w siodle, spoglądając mi prosto w twarz – to ja ci się tak podobam?

– Nie, panienko! – odpowiedziałem odruchowo, zbyt szybko, zbyt rozpaczliwie. Głos zadrżał mi w gardle, a ona natychmiast to wychwyciła.

– Nie? – powtórzyła z drwiną – Więc nie jestem dość piękna, by poruszyć serce mojego jankeskiego niewolnika?

– Nie, panienko, ja... ja nie śmiałbym... – bąknąłem, starając się ułożyć słowa, ale one uciekały, plątały się, zdradzały mój lęk.

– Nie śmiałbyś – powtórzyła po mnie, tym razem zimniej, prawie szeptem. – A jednak twoje ciało mówi co innego.

Skrzywiłem się, czując, jak krew napływa mi do twarzy. Nie mogłem ukryć zdradzieckiej reakcji, którą już wcześniej dostrzegła.

– Więc może jednak sądzisz, że jestem piękna? – spytała i tym razem ton miała lodowaty. – A może kłamiesz? Może jednak uważasz mnie za brzydką?

– Nie, panienko, ja... – zacząłem, ale świst bata przeciął powietrze, a ból rozlał się po moim torsie. Krzyk wyrwał mi się z gardła, zanim zdążyłem go powstrzymać.

– Milcz – rozkazała. Nie musiała podnosić głosu. W jej tonie nie było furii – tylko stalowa pewność. Końcówka bata przesunęła się powoli po mojej skórze, zostawiając lodowaty ślad. – Nie potrzebuję twoich słów. Wystarczy, że widzę, co się dzieje między twoimi nogami. 

Stałem przed nią, spocony, drżący, z oczami wbitymi w ziemię. Byłem nagi w swoim strachu, w swoim wstydzie – nagi w sposób gorszy niż wtedy, gdy kazano mi zrzucić ubranie.

Anneliese w końcu zsunęła się z konia. Jej ruchy były pełne wdzięku, jakby zstępowała nie na spaloną słońcem ziemię, lecz na scenę teatru. Każdy jej gest miał w sobie coś z aktorki świadomej, że widownia patrzy i że to ona rozdaje role.

Jeden ze strażników podał jej ciężki łańcuch z obręczami. Złapała go i przez chwilę bawiła się nim w dłoniach, jakby sprawdzając jego wagę. Metal połyskiwał w świetle popołudniowego słońca. Rzuciła go pod moje nogi. Z brzękiem uderzył o ziemię, wzbijając niewielki obłok kurzu.

– Przypnij to – powiedziała chłodno. – Do nóg.

Drżałem, jakbym miał przyłożyć kajdany nie tylko do ciała, ale i do własnej duszy. Wiedziałem jednak, że nieposłuszeństwo oznaczałoby kolejne razy bata. A ona czekała, patrząc na mnie tym wzrokiem, który nie pozostawiał wyboru.

Moje palce, wilgotne od potu, zacisnęły się na zimnym metalu. Był ciężki, lodowaty. Podnosiłem go powoli, a ona obserwowała każdy mój ruch, jakby każde zapięcie ogniwa było dla niej małym spektaklem.

– No dalej – ponagliła spokojnie. – Pokaż, że potrafisz być posłuszny.

Zacisnąłem szczęki, ale wiedziałem, że sprzeciw oznaczałby tylko więcej bólu. Powoli, z drżącymi palcami, przypiąłem zimne obręcze do kostek. Metal był ciężki, lodowaty, a każdy ruch brzęczał złowieszczym echem. Myślałem, że to koniec, lecz ona nagle wyrwała mi łańcuch z rąk – z siłą, której nie spodziewałem się po jej drobnych ramionach.

Zanim zdążyłem wziąć oddech, szybkim, pewnym ruchem zapięła obręcze na moich nadgarstkach, krępując ręce w niewygodnej pozycji. Nie było w tym chaosu – tylko metodyczna precyzja, jakby wykonywała dobrze znany rytuał. Ostatni zamek zatrzasnęła przy obroży, którą nosiłem od pierwszego dnia w Oakridge. Łańcuch zmusił mnie do pochylenia głowy, odbierając resztki godności. Każdy gest potwierdzał, że należę do niej.

Stała teraz przede mną wyprostowana, z chłodnym uśmiechem, który bardziej przypominał wyrok niż rozbawienie. Jej spojrzenie przesunęło się po mnie powoli, celowo, aż zatrzymało się tam, gdzie wstyd był największy. Poczułem, jak twarz zalewa mi rumieniec. Chciałem odwrócić wzrok, ale nie zdążyłem – bat, lekki jak piórko w jej dłoni, smagnął mnie nagle w to miejsce.

Ból był ostry, błyskawiczny, wstyd – jeszcze silniejszy. Syknąłem i zgiąłem się, próbując stłumić krzyk, lecz moje ciało zdradziło mnie w sekundę. Widziałem, jak kąciki jej ust unoszą się wyżej, jak oczy błyszczą dumą. To był jej triumf – wiedziała, że złamała mnie nie tylko kajdanami, ale i samą obecnością.

Nie odezwała się ani słowem. Milczenie było jeszcze gorsze, bo czułem, że każde uderzenie jej spojrzenia waży więcej niż bat. Potem odwróciła się z wdziękiem, wskoczyła w siodło i rzuciła spojrzenie na strażników.

– Za sabotowanie prac – wskazała batem na dwóch czarnych niewolników skulonych przy pługu – ukarzecie ich od razu. Nie czekajcie do niedzieli. Cała reszta ma patrzeć. Po 40 batów.

Strażnicy skłonili się i ruszyli do wykonania rozkazu.

– A jego... – Jej głos przeciął powietrze jak nóż, kiedy wskazała na mnie. – Tego zabieram. To prowodyr.

Szarpnęła wodze, a koń ruszył naprzód. Łańcuch, przypięty do mojej obroży, pociągnął mnie brutalnie do przodu. Musiałem iść pochylony, krok w krok za nią, każdy ruch przypominał mi o upokorzeniu.

Za plecami usłyszałem krzyki bitych niewolników, ich błagania i płacz, ale nie odważyłem się obejrzeć. Nie wolno mi było. Wiedziałem, że to dopiero początek – że moje własne cierpienie jeszcze się nie zaczęło.

Panienka jechała na swoim koniu stępa, wyprostowana jak zawsze, z chłodną elegancją, która niemal emanowała z jej sylwetki. Jej ramiona były idealnie wyprostowane, a rękawiczki na dłoniach trzymały wodze z pewnością kogoś, kto wie, że jest panią sytuacji. Jechała powoli, spokojnie, jakby każda chwila była starannie zaplanowana. A ja? Ja człapałem za nią, nagi, boso, z łańcuchem przypiętym do mojej obroży.

Każdy krok był męką. Kamyczki wbijały mi się w stopy, a drobne gałązki drapały moją skórę. Droga wydawała się nieskończona, a ja czułem, jak pot spływa mi po plecach, mieszając się z kurzem i pozostawiając uczucie piekącego dyskomfortu. Ale to nie fizyczny ból był najgorszy.

Najgorsze było to, co działo się w mojej głowie.

Czułem na sobie spojrzenia niewolników i niewolnic pracujących na polach, którzy podnosili oczy ukradkiem, gdy tylko panienka była odwrócona. Ich spojrzenia pełne były zdziwienia, może współczucia, ale najbardziej – ulgi, że to nie oni są teraz na moim miejscu. Byłem widowiskiem, upokorzonym jankeskim chłoptasiem, jak mnie nazwała, który został sprowadzony do poziomu niewolnika.

Jednak w tym całym wstydzie, w tej całej hańbie, coś dziwnego znowu budziło się we mnie. Było to uczucie, którego nie potrafiłem zrozumieć, a jeszcze mniej – zaakceptować. Patrzyłem na nią, młodą, piękną damę, która prowadziła mnie na łańcuchu jak zwierzę, i czułem… podniecenie. Moje ciało zdradzało mnie w sposób, który był gorszy niż każdy bat. Wstyd palił mnie od środka, a jednocześnie świadomość, że mogła to dostrzec, sprawiała, że serce biło mi szybciej.

Byłem jej niewolnikiem. Nie tylko ciałem, ale i – w jakiś perwersyjny sposób – duchem. Jej piękno, jej władczość, jej lodowaty spokój – wszystko to przykuwało mnie mocniej niż kajdany.

– Panienko… – wykrztusiłem, nie wytrzymując napięcia. – Błagam, ja naprawdę nic nie zrobiłem… Pług był stary, zajęłoby to nam jeszcze chwilę…

Zatrzymała się. Łańcuchy naprężyły się gwałtownie. Powoli obróciła głowę w moją stronę, a jej spojrzenie – lodowate, przenikliwe – niemal zamroziło mnie w miejscu.

– Jeśli jeszcze raz odezwiesz się niepytany – powiedziała chłodno, a jej głos był ostry jak nóż – zwiększę ci karę.

Patrzyłem na nią przez chwilę, ale szybko spuściłem wzrok. W jej oczach nie było miejsca na litość. Wiedziałem, że nie rzuca słów na wiatr. A ja, ze wstydem, czułem, że mimo strachu i bólu moje ciało wciąż reaguje wbrew mojej woli – zdradza mnie przed nią w najbardziej haniebny sposób.

Ruszyła dalej, jakby nic się nie wydarzyło. A ja musiałem podążać za nią – boso, pochylony, niosąc na swoich barkach nie tylko ciężar łańcucha, ale też ciężar mojego upokorzenia. Każdy krok był przypomnieniem, że nie miałem już kontroli nad swoim losem. Byłem jej własnością

I mimo całego bólu i wstydu, wciąż czułem to dziwne podniecenie. To przerażające uczucie fascynacji wobec kobiety, która miała władzę, by decydować o każdym moim ruchu, o każdym oddechu, a nawet o każdym bólu, jaki czułem. Byłem jej więźniem, w sposób, którego nie byłem w stanie do końca zrozumieć.

W pewnym momencie odwróciła głowę przez ramię i spojrzała na mnie. Jej oczy błysnęły chłodnym triumfem, a na ustach znowu pojawił się lekki, drwiący uśmiech. Zanim zdążyłem spuścić wzrok, zauważyła mój wstydliwy stan – zdradę własnego ciała, które nie umiało podporządkować się rozumowi.

– Ach… – jej głos był melodyjny, przesycony kpiną. – Więc nie tylko boisz się mnie, niewolniku. Ty mnie pragniesz. A niewolnik nie może pragnąć swojej pani.

Zamarłem, czując, jak krew uderza mi do głowy. Całe ciało przeszył dreszcz wstydu.

– Nie… panienko… – wymamrotałem, ale słowa ugrzęzły mi w gardle, bezsilne wobec jej spojrzenia.

– Milcz – przerwała, unosząc lekko brodę. – Widziałam. I reszta też mogła widzieć. Jesteś nie tylko niewolnikiem, ale i pośmiewiskiem. Zdradza cię własne ciało. Jesteś jak zwierzę.

Jej śmiech, chłodny i lekki, wdarł mi się pod skórę mocniej niż jakikolwiek bat. Byłem nagi, spętany, prowadzony na łańcuchu, a teraz jeszcze obnażony w sposób, którego nic nie mogło usprawiedliwić.

Gdy dotarliśmy do klatek, poczułem na chwilę ulgę – myślałem, że moje upokorzenie się skończy i zostanę w końcu tam zamknięty. Ale minęliśmy je, a ona ani na moment nie zatrzymała swojego konia. Jej postawa była spokojna, niewzruszona, jakby to wszystko było jedynie elementem codziennej rutyny.

Droga prowadziła prosto pod starą stodołę – tę samą, którą tak dobrze pamiętałem. Każdy krok w jej kierunku budził we mnie niepokój, a serce biło mi tak mocno, że miałem wrażenie, iż zaraz wyskoczy mi z piersi. Gdy dotarliśmy na miejsce, nogi ugięły się pode mną. Padłem na kolana, czując szorstką ziemię pod sobą.

– Panienko… – zacząłem błagać, unosząc głowę. – Proszę… błagam… darujcie mi…

Jej spojrzenie, które spoczęło na mnie, było zimniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Lodowate spojrzenie jej oczu, chłodny uśmiech unoszący lekko kąciki jej ust – wszystko to mówiło mi, że moje prośby były bezcelowe.

– Doliczam ci kolejne dziesięć uderzeń – oznajmiła spokojnie, jakby recytowała liczbę rachunków do zapłacenia. – Razem będzie sześćdziesiąt. Nie traćmy czasu.

Zeskoczyła z konia z gracją, która mogła zmylić każdego, kto nie znał jej prawdziwej natury. Z jej postawy biła elegancja i pewność siebie, jakby sytuacja, w której się znaleźliśmy, była tylko kolejną sceną w starannie zaplanowanym spektaklu.

Pojawiło się dwóch strażników, którzy wcześniej towarzyszyli nam w drodze trzymając się daleko z tyłu. Stanęli przy niej, czekając na rozkazy. Nie musieli długo czekać – uniosła dłoń, wskazując na mnie palcem.

– Przygotować go – powiedziała chłodno.

Bez słowa chwycili mnie pod ramiona i brutalnie podnieśli z ziemi. Szarpałem się przez chwilę, próbując w jakiś sposób opóźnić to, co miało nadejść, ale ich siła była większa. Zawlekli mnie do środka budynku, a moje bose stopy szorowały po twardej, zakurzonej ziemi.

Stodoła była ciemna, wilgotna, a powietrze wypełniał znajomy zapach starego drewna i skóry. W kącie widziałem rozrzucone narzędzia, które wydawały się równie wiekowe, co sam budynek. Ale w centrum znajdowała się przestrzeń, która budziła we mnie największy niepokój.


Nie minęło wiele czasu, zanim byłem dokładnie skrępowany. Moje nadgarstki zostały uniesione wysoko i przywiązane do grubego sznura, który zwisał z belki stropowej. Stałem na palcach, a stopy ledwie dotykały ziemi. Nogi przytwierdzono do metalowych uchwytów wbitych w podłogę – każdy ruch napinał ramiona, które piekły coraz bardziej. Byłem wystawiony jak zwierzę w klatce, bezbronny i całkowicie zależny od jej woli.

Strażnicy upewnili się, że nie mam możliwości ucieczki, a potem – na jej gest – wycofali się, zostawiając mnie sam na sam z nią.

Jej kroki były spokojne, równomierne. Echo odbijało się od ścian stodoły, a ja słyszałem je tak wyraźnie, jakby każde uderzenie butów wbijało się w moje serce. Weszła do środka jak do własnego teatru, w którym wszystko podporządkowane było jej roli. Światło sączyło się przez szpary w deskach, otaczając jej sylwetkę złotą poświatą, która nadawała jej aurę niemal nadprzyrodzoną.

Anneliese poprawiła kapelusik, jakby miała przed sobą spotkanie towarzyskie, a nie scenę kary. Potem spokojnym gestem przesunęła ręką po lśniącym biczu.

– Zacznijmy – powiedziała chłodno, a jej głos rozdarł ciszę niczym ostrze.

Nie popatrzyła na mnie od razu. Zamiast tego skupiła się na sobie – na tym, jak idealnie leży na niej rękawiczka, jak dopasowuje ją do nadgarstka drobnym, kontrolowanym ruchem. Każdy gest miał znaczenie: pokazać, że jest ponad mną, że to ona decyduje o tempie i o wszystkim, co nadejdzie.

Rozwinęła bicz, którego końcówki delikatnie zasyczały, muskając podłogę i dopiero wtedy uniosła na mnie wzrok – oceniający, chłodny, jak spojrzenie chirurga przed cięciem.

– To będzie długa lekcja. I zapamiętasz ją całym ciałem – szepnęła niemal miękko, jakby mówiła do kochanka.

Pierwsze uderzenia nie były najmocniejsze. Każde z nich zdawało się jednak wycelowane w miejsca, gdzie poprzednie rany dopiero zaczynały się goić. Każdy cios był przemyślany – nie szybki, nie brutalny, ale metodyczny. Ból narastał powoli, aż stawał się trudny do zniesienia. Czułem, jak krew znów spływa po moich plecach, jak krople spadają na podłogę i mieszają się z kurzem.

– Patrzcie tylko... – zaśmiała się nagle, jakby mówiła do widowni, choć byliśmy sami. – Wystarczy kilka minut i już tak wyglądasz.

Jej śmiech był dźwięczny, niemal melodyjny. Najgorsze było to, że wiedziała, jak we mnie uderzyć – nie tylko biczem, ale i słowem.

Co kilka uderzeń podchodziła bliżej. Jej perfumy – kwiatowe, subtelne – mieszały się ze smrodem krwi i potu. Stawała tuż przede mną, tak blisko, że czułem jej oddech. Patrzyła mi w oczy, a potem celowo przesuwała spojrzenie w dół – na moje drżące ciało, na zdradziecki wzwód, którego nie potrafiłem opanować.

– Och… – wyszeptała z drwiącym uśmiechem. – Boli cię, a jednak twoje ciało wciąż zdradza cię zupełnie inaczej. To prawie zabawne.

Chciałem zaprzeczyć, ale wiedziałem, że nie mam czym. Każde moje słowo mogło być tylko nowym powodem do drwin.

Uderzenia trwały dalej, aż straciłem rachubę. Plecy płonęły bólem, ramiona drżały od naprężenia, a ja ledwo łapałem oddech. W końcu nie byłem już w stanie nawet krzyczeć – tylko ciche jęki wydobywały się z mojego gardła.

W pewnym momencie zatrzymała się i stanęła przede mną. Jej pejcz zwisał luźno, a końcówka smagała zakurzoną podłogę, zostawiając ciemne, krwawe smugi.

– Kim jesteś? – zapytała cicho, niemal łagodnie, jakby to nie była scena tortury, ale intymna rozmowa.

Unosiłem głowę z trudem, a jej oczy – zimne, pełne triumfu – pochłaniały mnie bez reszty.

– Panienki... niewolnikiem... – wyszeptałem, głos drżał, łamał się, ale te słowa były szczere.

Uśmiechnęła się lekko. Jej rękawiczka pogładziła mój policzek, niemal czułym gestem.

– Dobry chłopiec – szepnęła, a potem poklepała mnie delikatnie po twarzy, tak jak robi się to z psem, który wreszcie zrozumiał komendę. – Nigdy o tym nie zapomnij. Nigdy!

Kiedy była bliżej, jej zapach uderzył mnie z całą mocą – delikatny, kwiatowy, lekki, zupełnie niepasujący do tego, co robiła. Był jak drwina z mojego stanu, jakby ktoś spryskał perfumami ostrze noża wbitego prosto w ciało.

Moje plecy pulsowały bólem, każda kropla krwi spływająca po skórze przypominała mi o jej bezlitosnej ręce. A jednak – obok bólu i wstydu – czułem coś jeszcze. Coś, czego bałem się bardziej niż samej kary. To ciągłe podniecenie, ten zdradziecki sygnał ciała, które nie potrafiło odróżnić cierpienia od dziwnej fascynacji.

Jej spojrzenie spotkało moje, a usta wykrzywiły się w złośliwym, zwycięskim uśmiechu.

– Zwierzę – rzuciła, przeciągając słowo, tak że brzmiało jak wyrok. W jej głosie mieszało się obrzydzenie i rozbawienie, jakby cieszyła się z tego, że złamała mnie nie tylko ciałem, ale i duszą.

Bat zsunął się z jej dłoni i uderzył o podłogę głuchym dźwiękiem. Echo tego odgłosu wypełniło stodołę, a ja kątem oka zobaczyłem ostro zakończone rzemienie, które jeszcze chwilę temu rozdzierały moją skórę. Jej kroki, pewne i równe, oddalały się w stronę drzwi. Nie spojrzała za siebie. Po prostu wyszła – zostawiając mnie zakrwawionego, skrępowanego i wiszącego jak mięso w rzeźni.

Po kilku minutach ciszę przerwał ciężki tupot butów. Dwóch strażników weszło do środka. Zatrzymali się, patrząc na mnie bez słowa – jak na narzędzie, które trzeba odczepić ze ściany, nie człowieka. Jeden westchnął, drugi mruknął coś pod nosem, czego nie dosłyszałem. Potem podeszli bliżej.

Poluzowali sznur, a moje ręce opadły bezwładnie w dół. Ramiona zapiekły ogniem, jakby krew wracała do nich dopiero po długiej nieobecności. Nogi także zostały uwolnione, lecz nie byłem w stanie ustać. Strażnicy złapali mnie pod pachy i niemal siłą postawili. Chwiałem się, drżałem całym ciałem – ze zmęczenia, z bólu i wstydu.

Gdy prowadzili mnie ku wyjściu, mój wzrok padł na sylwetkę starego czarnoskórego niewolnika. Klęczał z wiadrem i szmatą, powoli ścierając moją krew z podłogi. Robił to bez słowa, bez emocji, jak ktoś, kto wykonywał tę czynność już setki razy. Szmata nasiąkała czerwienią, potem znowu lądowała w wodzie i wracała na deski.

To jego obraz, bardziej niż ból, uderzył mnie w samo serce. Zrozumiałem wtedy, że nie różnię się już od niego niczym. Byłem kolejnym elementem Oakridge – numerem, ciałem, które można użyć, złamać i zostawić.

Strażnicy wyprowadzili mnie na zewnątrz. Chłodniejsze niż w stajni powietrze natychmiast otuliło moje spocone ciało, potęgując dreszcze, które wstrząsały mną od stóp do głów. Nawet nie próbowałem podnieść głowy. Byłem zbyt zmęczony, zbyt złamany, by cokolwiek udawać.

Zaprowadzili mnie do klatki i bezceremonialnie rzucili na ziemię, jakby pozbywali się worka zboża, a nie człowieka. Upadłem na wznak, a gdy moje poranione plecy zetknęły się z szorstką ziemią, ból przeszył mnie jak ogień. Z jękiem wbiłem dłonie w kurz i pył, ale nie miałem siły nawet obrócić się na bok. Każdy mięsień odmawiał posłuszeństwa.

Usłyszałem szczęk zamka, ciężki dźwięk żelaza zamykającego kratę. Ich kroki oddaliły się szybko i obojętnie, jakby moje cierpienie było tylko kolejnym punktem dnia, obowiązkiem, który właśnie odhaczyli.

Zapadła cisza. Tylko czasem przerywały ją ciche jęki z sąsiednich klatek i monotonny szum liści poruszanych przez wiatr. Te odgłosy mieszały się ze sobą, tworząc dziwną, ponurą pieśń Oakridge.

Zamknąłem oczy. Moje ciało drżało – nie tylko z bólu, ale też z zimna i wyczerpania. Wydawało mi się, że każdy oddech jest wysiłkiem ponad siły, a jednak w mojej głowie wciąż powracał ten sam obraz.

Ona.

Panienka Anneliese.

Widziałem jej twarz tak wyraźnie, jakby stała nade mną w tej chwili. Jej włosy, lśniące w słońcu i upięte z perfekcyjną gracją. Jej oczy – lodowate, bezlitosne, a jednak hipnotyzujące. Jej głos, melodyjny i chłodny, brzmiał mi w uszach, odbijając się echem od wnętrza czaszki.

Była moim katem. Była moim demonem. A jednak... coś we mnie rwało się do niej, jak ćma do płomienia. Strach, wstyd, ból – wszystko to mieszało się z fascynacją, której nie potrafiłem ani wytłumaczyć, ani odrzucić. Nawet teraz, gdy moje plecy pulsowały od świeżych ran, a ziemia piła krew i pot spod mojego ciała, czułem to dziwne, wstydliwe podniecenie.

Zacisnąłem powieki mocniej, chcąc odpędzić jej obraz, a jednak on powracał, silniejszy niż cokolwiek innego. Łzy, wymieszane ze słonym potem, spływały mi po policzkach i wsiąkały w ziemię.

---

Nie wiem, jak długo spałem – jeśli to w ogóle był sen, a nie półprzytomne otępienie – ale nie przyniósł mi ukojenia. Każdy oddech rozrywał moje plecy, pulsujące bólem wzdłuż świeżych ran. Obudził mnie szelest kroków i cichy, znajomy głos. To była Laura, niewolnica najbliższa panience.

Jej smukła sylwetka przesunęła się między klatkami, aż stanęła obok mojej. Spojrzenie, które mi rzuciła, było pełne czegoś, czego nie umiałem od razu nazwać – mieszaniny dezaprobaty, zmęczenia i smutku.

– Znowu podpadłeś panience... – wyszeptała, potrząsając głową. – Niemądry jesteś.

Próbowałem coś odpowiedzieć, ale język był suchy i ciężki jak kamień. Otworzyłem usta, lecz zamiast słów wyszło tylko ciche westchnienie. Laura kucnęła obok, w dłoniach trzymając mały gliniany słoiczek. Zdjęła pokrywkę i wydobyła z niego gęstą maść, o mocnym, ziołowym zapachu. Kiedy jej palce dotknęły moich poranionych pleców, syknąłem z bólu, lecz chłód lekarstwa niemal od razu przyniósł ulgę.

Nie mówiła nic więcej. Jej milczenie było jak mur – z jednej strony oskarżenie, z drugiej ochrona. Pracowała szybko i ostrożnie, jakby wiedziała dokładnie, które miejsca wymagają największej uwagi.

– Dziękuję... – wymamrotałem, nie śmiąc spojrzeć jej w oczy.

Nie odpowiedziała. Ale gdy na moment uniosła wzrok, zobaczyłem w jej spojrzeniu coś, co przełamało moją obojętność – cień człowieczeństwa, litości, może troski, starannie ukrywanej przed całym światem.

Tak mijały dni. Laura przychodziła regularnie – rano i wieczorem – zawsze z tym samym słoiczkiem. Siadała obok mnie, jej dłonie nakładały lekarstwo z tą samą delikatnością, a jej obecność, choć pozbawiona słów, stawała się dla mnie jedynym momentem ulgi. Z czasem nauczyłem się czekać na nią, wypatrywać cichego szelestu jej kroków.

Ale pewnego dnia przyszła później.

Leżałem niespokojny, rozedrgany nie tyle z bólu, ile z niepokoju. Gdy wreszcie pojawiła się w cieniu drzew, od razu wiedziałem, że coś jest nie tak. Jej kroki były wolniejsze, cięższe, jakby każdy sprawiał trudność. Gdy podeszła bliżej, zobaczyłem blask wilgoci w jej oczach i cienką strużkę krwi na dolnej wardze.

– Co się stało? – zapytałem odruchowo, prostując się mimo przeszywającego bólu w plecach. Głos zabrzmiał bardziej troskliwie, niż bym chciał, ale nie potrafiłem inaczej.

Laura uniosła na mnie spojrzenie tylko na ułamek sekundy, by zaraz je spuścić. Milczała długo, tak długo, że myślałem, iż w ogóle nie odpowie. 

– To... panienka ci to zrobiła? – dopytałem, choć serce już znało odpowiedź.

Skinęła głową. I nagle coś w niej pękło. Jej ramiona zadrżały, a po policzkach spłynęły łzy. Próbowała je powstrzymać, odwracając głowę, zakrywając twarz dłonią, ale nie była w stanie. Płakała w ciszy, bezgłośnie, jakby każdy dźwięk mógł sprowadzić na nią kolejną karę.

Patrzyłem na nią, oniemiały. Zrozumiałem wtedy, że Laura – tak samo jak ja – była więźniem Anneliese. Różniły się nasze klatki, różniły się role, ale oboje byliśmy uwięzieni w jej cieniu.

– Connor... – zaczęła łamiącym się głosem, a każde słowo było jak szloch tłumiony w gardle. – Ja się jej boję. Ona znowu mnie będzie biła... Ja nie chcę...

Jej ciało zatrzęsło się spazmem płaczu. Osunęła się na ziemię, ramionami obejmując sama siebie, jakby próbowała stworzyć choćby namiastkę ochrony przed niewidzialnym ciosem.

– Ona jest... – wyszeptała, a jej głos gasł. – Bezlitosna, okrutna... Nawet nie wiem, co zrobiłam, co powiedziałam. Ale patrzyła na mnie tymi oczami i wiedziałam, że... zrobi, co tylko zechce.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Moje serce ściskało się od gniewu i bezsilności. Jak ktoś taki  jak Laura mógł wytrzymać życie pod jej spojrzeniem? Była jak ptak z podciętymi skrzydłami – wciąż próbujący latać, choć każdy podmuch kończył się upadkiem.

– Laura – powiedziałem cicho, starając się, by mój głos zabrzmiał łagodnie. – Nie pozwól jej cię złamać. Ona nie może zniszczyć wszystkiego, co w tobie dobre.

Podniosła na mnie oczy – pełne łez, bólu i lęku. Milczenie, które trwało między nami, było ostrzejsze niż najcięższe oskarżenie. A potem...

– Connor... ja nie chcę tu być. – Jej słowa były drżące, lecz nagle nabrały desperacji. – Ucieknij ze mną.

Zamarłem.

– Cicho – syknąłem odruchowo, rozglądając się nerwowo na boki. – Ktoś może nas usłyszeć.

– Proszę, Connor – błagała, a jej głos był jak rozedrgane serce. – Ukradniemy konie, broń... Razem moglibyśmy... proszę, Connor!

Patrzyłem na nią osłupiały, jakby jej słowa były ciosem. Jej drobna, drżąca sylwetka, twarz cała w łzach – widziałem, że mówiła to z dna swojego strachu i rozpaczy.

– Laura... – zacząłem, ale głos uwiązł mi w gardle. – Ja... ja nie mogę. To byłoby... to byłoby niehonorowe.

Jej oczy rozszerzyły się w niedowierzaniu.

– Niehonorowe? – powtórzyła, niemal z niedowierzającym szeptem.

– Zrozum, proszę... – mówiłem dalej, sam nie wierząc w to, co wypowiadam. – Ja należę do panienki.

Słowo „należę” zabrzmiało jak wyrok.

Laura wpatrywała się we mnie chwilę, a potem jej twarz zmieniła się gwałtownie – błaganie ustąpiło miejsca gniewowi i rozczarowaniu.

– Głupiec! – wykrzyknęła, wstając nagle. Łzy na jej policzkach wyschły, zastąpione przez drżącą ze złości twarz. – Należysz do niej? Ty? Patrz, co zrobiła z tobą, co zrobiła ze mną! I ty mówisz mi o honorze?!

Nie odpowiedziałem. W moim gardle zapanowała pustka, a każde słowo, które próbowałem wydobyć, umierało zanim powstało. Wiedziałem, że miała rację. Wiedziałem, ale coś we mnie – strach, upokorzenie, może chorobliwa fascynacja – nie pozwalało mi wyrzec się tej więzi.

Laura spojrzała na mnie po raz ostatni. W jej oczach były tylko ból i zawód. A potem odwróciła się gwałtownie i odeszła, jej kroki były szybkie, twarde, niemal gniewne.

Zostałem sam, z jej słowem „głupiec” dudniącym w mojej głowie jak echo w pustej klatce. Może rzeczywiście nim byłem. Ale cokolwiek mnie powstrzymywało, miałem wrażenie, że sam nigdy do końca nie zrozumiem, dlaczego nie potrafiłem jej obiecać wolności.

---

Słońce było już wysoko, a ja, mimo bólu i wyczerpania, nie mogłem zamknąć oczu. Czekałem – tak jak każdego ranka – aż Laura znów się pojawi. Jej obecność była jedyną ulgą, jaką znałem. Teraz jednak nie wiedziałem, czy jeszcze kiedykolwiek przyjdzie.

Usłyszałem kroki. Spojrzałem i zamarłem.

To była ona. Panienka Anneliese.

Wyszła zza zakrętu z gracją tak naturalną, że wydawała się niemal nieludzka. Miała na sobie błękitną suknię, dopasowaną do jej smukłej sylwetki jak druga skóra, z delikatnymi zdobieniami na rękawach i gorsecie. Na głowie spoczywał elegancki kapelusz, cienkie białe rękawiczki okrywały dłonie, a buty, błyszczące i nieskazitelne, zdawały się nie dotykać ziemi. Każdy szczegół jej wyglądu był doskonały, starannie przemyślany — od ułożonych jasnych włosów po sposób, w jaki trzymała się wyprostowana, jakby sama natura wymusiła na niej postawę królowej.

Była piękna. Piękna i niebezpieczna.

Zatrzymała się przede mną. Od razu spuściłem wzrok. Jej obecność była przytłaczająca jak ciężar nieba; serce przyspieszyło mi w piersi, a moje ciało drżało — nie tylko z bólu, ale i z czegoś, czego wolałem nie nazywać.

– Kim jesteś? – zapytała. Jej głos był spokojny, niemal miękki, ale w tym spokoju brzmiała stal. Każde słowo niosło w sobie władzę i ostrzeżenie zarazem.

Uniósłem wzrok tylko na sekundę. Moje spojrzenie musnęło jej sylwetkę – tak doskonałą, tak odległą – i zaraz zsunęło się znów ku ziemi. Była zbyt bliska, zbyt wszechmocna, bym mógł dłużej patrzeć w jej twarz.

– Pani... panienki niewolnikiem... – wyszeptałem, głos miałem cichy, łamiący się, ledwo słyszalny.

Jej usta drgnęły w uśmiechu. Nie było w nim ani krzty ciepła – raczej satysfakcja władcy, który właśnie usłyszał potwierdzenie swojego panowania.

– Dobry chłopiec – powiedziała miękko, prawie pieszczotliwie, ale jej ton miał w sobie lodowatą ostrość. – Zapamiętaj to. Na zawsze.

Zamarłem, nie śmiałem już poruszyć ustami. Ani o Laurze, ani o niczym innym. Strach, jaki budziła, był zbyt głęboki.

– Dziś wystarczy – oznajmiła po chwili. Poprawiła rękawiczkę płynnym, wyćwiczonym ruchem, jakby to był jedyny gest, na który zasługiwałem. Jej głos pozostał chłodny, stanowczy, obojętny.

Odwróciła się i ruszyła przed siebie. Jej suknia zaszeleściła lekko, a każdy krok był świadectwem pewności i dumy. Patrzyłem, jak oddala się w świetle dnia, a w mojej głowie powtarzała się tylko jedna myśl: wszystko tutaj należało do niej – ziemia, dom, ludzie. A przede wszystkim ja.

---

Laura już więcej nie przyszła. Ani tego wieczoru, ani następnego dnia. Czekałem na nią, tak jak robiłem to od kilkunastu dni, oczekując ulgi, którą przynosiły jej delikatne dłonie i ziołowa maść. Ale czas mijał, a ona się nie pojawiała.

Każdego poranka i wieczoru wpatrywałem się w kierunku, z którego zwykle nadchodziła. Liczyłem na jej znajome, ciche kroki, na łagodność, która choć na chwilę odwracała uwagę od mojego bólu. Jednak zamiast niej, do klatki podchodzili strażnicy z jedzeniem – milczący, obojętni, rzucający mi spojrzenia pełne pogardy, jakby chcieli przypomnieć mi, gdzie jest moje miejsce.

Nie mogłem zapomnieć jej twarzy z tamtego ostatniego dnia. Była smutna, złamana, a jej wargi spływały krwią. Obraz jej łez wracał do mnie jak koszmar. Zastanawiałem się, co się z nią stało. Czy panienka Anneliese wymierzyła jej jeszcze surowszą karę? Czy kazała ją pobić za przewinienie, którego nawet nie znała? A może ktoś podsłuchał naszą rozmowę, może doniesiono, że Laura odważyła się mówić o ucieczce? Ta myśl była jak trucizna, która powoli rozchodziła się po moich żyłach.

Każda godzina ciszy stawała się coraz cięższa. Wyobrażałem sobie, że leży gdzieś zamknięta, pobita, może gorzej... Że za jej łzy i szeptane słowa zapłaciła cenę, której ja sam nie miałem odwagi ponieść.

Samotność w klatce zdawała się rosnąć wraz z moim strachem o nią. Laura była jedynym promieniem ciepła w tym miejscu, jedynym dowodem, że nie wszystko zostało jeszcze odebrane. Bez niej czułem się, jakbym pogrążał się w ciemności, której nic nie mogło rozproszyć.

Wieczorem, kiedy słońce tonęło za horyzontem, patrzyłem w stronę zabudowań dworku i czułem lodowaty ciężar w piersi. Czy ona tam była? Czy cierpiała? Czy wciąż żyła? Każda z tych myśli wbijała się we mnie jak kolec, a ja, bezsilny, mogłem tylko modlić się w ciszy, by Laura nie zniknęła z tego świata tak nagle, jak zniknęła z mojego życia.

---

Dni mijały, a Laura wciąż się nie pojawiała. Każdy poranek był jak tortura – patrzyłem w stronę, z której zwykle nadchodziła, czekając na ciche kroki, na jej smukłą sylwetkę, na ten mały słoiczek z maścią, który stawał się dla mnie symbolem ulgi. Ale zamiast niej zawsze widziałem tylko strażników, rzucających mi obojętne spojrzenia.

Nie mogłem wytrzymać niepewności. Musiałem się dowiedzieć, choć wiedziałem, że to ryzykowne. Pewnego wieczoru, kiedy jeden z czarnych niewolników przyniósł wodę w wiadrze, odezwałem się do niego szeptem:

– Laura... widziałeś ją?

Spojrzał na mnie szybko, nerwowo, a potem odwrócił wzrok, udając, że mnie nie słyszał. Drżał, jakby sam dźwięk jej imienia mógł ściągnąć na niego nieszczęście.

Następnego dnia spróbowałem podsłuchać strażników, gdy stali przy ogrodzeniu i rozmawiali półgłosem. Pochylałem się, napinając każdy nerw, by wyłapać sens ich słów. Mówili o pracy, o chłostach, o tym, że ktoś próbował ukraść brzoskwinie z sadu. Ale imię Laury nie padło ani razu.

– A ta dziewka z domu? – odważyłem się zapytać później jednego z młodych niewolników, który rozdawał racje żywnościowe. – Widziałeś ją?

Chłopak spojrzał na mnie z szeroko otwartymi oczami i od razu odwrócił głowę. –Cos tam widziałem ale ja  nie wiem nic – wyszeptał szybko, a jego głos drżał tak samo jak ręce. Potem oddalił się, jakby bał się, że samo pytanie może go zgubić.

Nikt nie chciał mówić. Nikt nie chciał nawet słuchać. Imię Laury brzmiało jak zakazane słowo, które mogło sprowadzić gniew panienki Anneliese na każdego, kto się odważył je wypowiedzieć.

Każdej nocy, kiedy zamykałem oczy, próbowałem wyobrazić sobie, że gdzieś tam jest – że żyje, że oddycha, że może po prostu została wysłana do innej pracy. Ale im dłużej trwała ta cisza, tym trudniej było w to wierzyć.

W mojej głowie rodziło się jedno przerażające pytanie: czy Laura zniknęła dlatego, że ktoś doniósł o jej szeptach o ucieczce? A jeśli tak... czy to znaczyło, że już nigdy jej nie zobaczę?

Z każdym dniem czułem coraz większą pustkę. Nikt nic nie wiedział – albo nikt nie odważył się powiedzieć. A ja, zamknięty w klatce, mogłem tylko czekać i żyć z tą niepewnością, która była gorsza niż ból i chłosta razem wzięte.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wilczyca 1

Wilczyca 11

Wilczyca 2