Oakridge 1865
Pamiętnik Anneliese von Hagen
Następnego dnia służba zameldowała mi, że kapitan Scott zgodnie z planem wyruszył o świcie, aby spotkać się z pierwszą grupką jeńców. Miał wrócić wieczorem. Starałam się to zignorować, ale nie mogłam zaprzeczyć – czekałam na jego powrót. Scott wprowadził coś nowego, coś, co zaburzyło monotonię codziennego życia w Oakridge. Jego obecność, choć chwilowa, była jak powiew świeżego powietrza, którego wcześniej nawet nie wiedziałam, że potrzebuję.
Przez cały dzień snułam się po posiadłości, próbując zająć czymś myśli. Trochę poczytałam, choć strony książki zdawały się nie mieć większego znaczenia. Trochę grałam na fortepianie, ale każda melodia wydawała mi się zbyt banalna, zbyt przewidywalna. Wszystko mnie drażniło.
W południe doszło do incydentu, który pozwolił mi na chwilę odreagować. Jeden z niewolników uszkodził zawias okiennicy w salonie – coś, czego wprost nie mogłam znieść. Kiedy wezwano mnie, by to zobaczyć, w mojej piersi narastała wściekłość. Jak mógł być tak niezdarny?
Nie pozwalając, by uszło mu to na sucho, kazałam go przyprowadzić. Stał przede mną z pochyloną głową, drżący, ale to tylko bardziej mnie irytowało. Bez słowa sięgnęłam po mój krótki pejcz, który zawsze miałam w pobliżu. Pierwszy cios spadł na jego ramię, a jęk był niemal muzyką dla moich uszu.
– Jak śmiesz niszczyć moją własność! – wykrzyknęłam, zadając kolejny cios.
Każde uderzenie było precyzyjne, a on wił się z bólu, aż w końcu upadł na kolana, błagając o wybaczenie.
Gdy skończyłam, zauważyłam coś, co wprawiło mnie w jeszcze większą złość – kropla krwi z jego pleców spadła na jeden z moich ulubionych pantofli. Spojrzałam na czerwoną plamę z obrzydzeniem.
– Laura! – zawołałam ostro.
Kiedy przybiegła, wskazałam pantofle.
– Spal je. Nie chcę ich więcej widzieć.
– Tak jest, panienko – odpowiedziała, zginając się w głębokim ukłonie.
Przyniosła mi nowe buty i założyła je, a stare zabrała.
Niewolnika kazałam zaprowadzić do klatki. Niech przemyśli swoje zachowanie, choćby miał tam spędzić kilka dni. Mój gniew jednak nie ustępował, więc po obiedzie postanowiłam zrelaksować się w ogrodzie.
Siedziałam w cieniu drzew, wachlując się leniwie, jakby sam ruch wachlarza był już przesadnym wysiłkiem, a obok mnie stał niewolnik, którego jedynym zadaniem było trzymanie parasolki tak, by ani jeden promień słońca nie ośmielił się dotknąć mojej twarzy. W oddali słychać było jednostajny szum wiatru przemykającego przez pola, a zapach jaśminu z ogrodu, słodki i odurzający, próbował koić moje zmysły. Mimo to myśli uparcie powracały do Scotta.
Zastanawiałam się, jak radzi sobie w terenie – czy zetknął się już z prawdziwą rzeczywistością Oakridge? Czy nadal utrzymywał ten wyważony, chłodny spokój, czy może choć odrobinę został wybity z równowagi? Myśl o jego powrocie budziła we mnie dziwną mieszankę niecierpliwości i subtelnej ekscytacji, której oczywiście nie zamierzałam przed sobą przyznać. Dzień dłużył się niemiłosiernie, a ja… czekałam. Czekałam na wieczór, by znów móc stanąć naprzeciw kapitana Scotta i przekonać się, czy cokolwiek w nim się zmieniło.
Zbliżał się wieczór gdy Laura przyniosła wiadomość, że kapitan powrócił i przyjął moje zaproszenie, od razu postanowiłam, że ten wieczór będzie inny. Miał być mniej przewidywalny, bardziej intrygujący. Zwykłe suknie, choć zawsze olśniewające, zaczynały mnie nużyć. Tym razem zapragnęłam wykorzystać prostotę jako narzędzie – z pozoru niewinne, w istocie obliczone na to, by rozbudzić ciekawość.
– Laura – rzuciłam, stając przed garderobą. – Przygotuj mi coś… skromnego, ale nietuzinkowego. Nie chcę dziś przytłaczać kapitana przepychem.
Spojrzałam na rzędy moich kreacji i wskazałam suknię z delikatnej, ciemnogranatowej organzy, zupełnie inną od bogatych, niemal teatralnych strojów, które zwykle wybierałam. Była prosta w kroju, dopasowana w talii, z subtelnym dekoltem w kształcie łódki i długimi, wąskimi rękawami. Przezroczystość materiału na ramionach i przy nadgarstkach nadawała jej lekkości, a jednocześnie pewnej zmysłowej niedopowiedzeniowości. Była jak nocne niebo – cicha, tajemnicza, lecz przykuwająca uwagę tym, co ukryte.
Laura pomogła mi włożyć bieliznę – halkę w kolorze kości słoniowej i pończochy z delikatnym, koronkowym wykończeniem. Detale były moją obsesją, więc dobrałam pantofle z miękkiej skóry w głębokim granacie, zdobione jedynie maleńką srebrną klamrą.
– Włosy dziś zostają rozpuszczone – oznajmiłam, siadając przy toaletce z wyraźnym tonem decyzji ostatecznej.
Laura uniosła lekko brwi, lecz natychmiast zabrała się do pracy. Moje długie, blond włosy zostały starannie rozczesane i ułożone w luźne fale, swobodnie opadające na plecy i ramiona. Zamiast przewidywalnego upięcia postawiłam na pozorną naturalność, ale nie zapomniałam o drobnym akcencie – wpięłam we włosy srebrną spinkę w kształcie gwiazdy, niemal niewidoczną, a jednak nadającą całości subtelnej wyrafinowanej gry.
– Makijaż będzie subtelny – dodałam, unosząc podbródek z gestem, który nie znosił sprzeciwu.
Laura sięgnęła po delikatny puder, wyrównując cerę, a na policzki nałożyła odrobinę jasnoróżowego różu. Usta musnęła balsamem o lekkim, naturalnym połysku. Na powieki położyła cienką warstwę perłowego cienia, który rozświetlił spojrzenie, a rzęsy podkreśliła ledwie zauważalnym tuszem.
– Rękawiczki? – zapytała ostrożnie.
Skinęłam głową. Tym razem wybrałam krótkie rękawiczki z cienkiego, białego jedwabiu. Nie miały chronić, lecz sygnalizować – były obietnicą elegancji, która nie potrzebowała głośnych deklaracji.
Na szyję założyłam prosty naszyjnik z drobnych, srebrnych koralików, a do tego maleńkie kolczyki – srebrne gwiazdki, dyskretnie nawiązujące do spinki we włosach.
Kiedy stanęłam przed lustrem, poczułam znajome ukłucie satysfakcji. To nie była kreacja, która krzyczała o uwagę – to był szept, który zmuszał do ponownego spojrzenia, by odkryć każdy niuans. Laura poprawiła dół sukni i cofnęła się, składając lekki ukłon.
– Panienka wygląda doskonale – powiedziała cicho.
Spojrzałam na swoje odbicie, a potem na jej sylwetkę odbitą w lustrze.
– Oczywiście – odparłam, pozwalając sobie na ledwie dostrzegalny uśmiech.
Zeszłam do salonu, gdzie świece rzucały ciepłe światło na wypolerowaną powierzchnię mojego ulubionego fortepianu. Suknia w głębokim granacie delikatnie muskała podłogę, a fale moich włosów opadały swobodnie na ramiona. Usiadłam na aksamitnej ławce, układając dłonie w jedwabnych rękawiczkach na klawiszach. Spokojnym, lecz stanowczym tonem poleciłam służbie:
– Kiedy kapitan Scott przyjdzie, zaproście go tutaj. Niech czeka.
Zaczęłam grać melodię, która zawsze wywoływała we mnie osobliwą mieszankę nostalgii i spokoju. Wybrałam Nokturn Es-dur Chopina – utwór o subtelnej, niemal eterycznej melodii, idealny na ten wieczór. Dźwięki unosiły się w powietrzu, delikatne, ale zdecydowane, jak każda moja decyzja. Każda nuta rezonowała z harmonią pokoju, a ja, skupiona na klawiszach, czułam, jak muzyka wypełnia przestrzeń.
Kiedy kapitan Scott wszedł, dostrzegłam go kątem oka, ale świadomie go zignorowałam. To był gest przemyślany – niech poczuje, że moja muzyka jest ważniejsza niż jego obecność.
Nie przerywając gry, czułam jego spojrzenie na sobie. Było pełne szacunku, lecz też fascynacji, jakby próbował przeniknąć, kim naprawdę jestem. Pozwoliłam melodii wybrzmieć do końca, a potem, zanim się odezwałam, pozwoliłam ciszy opaść ciężko w powietrzu. Wstałam z gracją.
– Kapitanie – powiedziałam chłodno, choć w moim głosie dało się wychwycić cień uprzejmości.
Podeszłam powoli, wyciągając rękę w jedwabnej rękawiczce – zgodnie z etykietą. Scott ukłonił się lekko, lecz zamiast od razu musnąć moją dłoń ustami, spojrzał na mnie z subtelnym uśmiechem.
– Czy to był jeden z nokturnów Fryderyka Chopina, panienko? Opus 9, jeśli się nie mylę? – zapytał.
Unosząc lekko brwi, odnotowałam w myślach jego znajomość utworu. To było więcej, niż się spodziewałam.
– Brawo, kapitanie – odparłam powoli, z cieniem prowokacji w głosie. – Jest pan nie tylko dobrze wychowany, ale ma pan również szeroką wiedzę.
– To ja podziwiam panienki talent – odpowiedział z szacunkiem, ale z nutą ciepła. – Tę melodię miałem okazję usłyszeć w Paryżu. Jest mi szczególnie bliska i piękna.
Pozwoliłam sobie na lekki uśmiech. Było w jego słowach coś intrygującego, co sprawiło, że przez chwilę spojrzałam na niego w inny sposób.
– Więc ma pan gust, kapitanie – rzuciłam tonem, który jednocześnie doceniał i oceniał.
– Paryż nauczył mnie wielu rzeczy, panienko – odparł z delikatnym uśmiechem, zdradzając, że prowadzi własną grę.
Czułam, jak atmosfera w salonie staje się gęstsza. Dźwięki muzyki wciąż zdawały się unosić, a jego spojrzenie niosło w sobie tę mieszankę fascynacji i dyscypliny.
– Ja potrafię zagrać tylko kilka prostych melodii. Nie sądzę, by były godne pani wyszukanego gustu – zaczął Scott z nutą zakłopotania, poprawiając się nieznacznie przy wejściu.
Jego skromność była niemal urocza, ale równocześnie mnie bawiła. Przekrzywiłam głowę tak, by złote pasma moich włosów przesunęły się po ramieniu. Uśmiechnęłam się subtelnie, lecz z cieniem wyzwania.
– W takim razie, kapitanie, tym bardziej muszę to kiedyś usłyszeć – powiedziałam tonem, który brzmiał niewinnie, ale nie dopuszczał odmowy.
Scott uniósł rękę w geście tłumaczenia, lecz przerwałam mu lekkim ruchem dłoni. Podeszłam bliżej, zatrzymując się tuż przed nim i nie spuszczając wzroku z jego oczu. Był znacznie wyższy, więc uniosłam podbródek.
Moje spojrzenie przesunęło się po jego mundurze – idealnie skrojonym, z błyszczącymi złotymi guzikami – po czym wyciągnęłam rękę i powoli dotknęłam jednego z nich. Opuszek palca sunął po metalu, jakby był najcenniejszą ozdobą w całym pomieszczeniu.
– Mi się nie odmawia, kapitanie – wyszeptałam miękko, z ledwie wyczuwalnym, zmysłowym akcentem, który podkreślał każdą sylabę. – Musi się pan jeszcze sporo nauczyć.
Scott na moment zamilkł. Widziałam, jak jego spojrzenie na mnie się zmienia – nie było w nim już tylko grzeczności i dystansu; pojawiła się iskra czegoś bardziej osobistego. Zanim jednak zdążyłam to przeanalizować, kapitan stuknął obcasami w lekkim ukłonie, a na jego twarzy pojawił się delikatny, rozbawiony uśmiech.
– Zatem jestem na panienki rozkaz, panno von Hagen – powiedział z lekką ironią w głosie, ale wciąż z szacunkiem, który zdradzał jego wojskową dyscyplinę.
Zadowolona z odpowiedzi, obróciłam się powoli, pozwalając, by sukienka subtelnie zafalowała wokół mnie. Ruszyłam w stronę jadalni, świadoma, że Scott podąża tuż za mną. Moje kroki były spokojne, pełne elegancji, a dźwięk jego obcasów na polerowanej podłodze stanowił niemal idealny akompaniament.
Gdy dotarliśmy do jadalni, służba otworzyła przed nami szerokie, dwuskrzydłowe drzwi. Pomieszczenie było przygotowane perfekcyjnie – na stole lśniły srebrne sztućce i kryształowe kieliszki, a świece rzucały miękkie światło na ciemny, dębowy blat. Jeden z lokajów odsunął moje krzesło, a ja usiadłam z wdziękiem, pozwalając sobie na krótki, kontrolowany uśmiech skierowany do Scotta.
– Proszę, kapitanie – wskazałam na miejsce naprzeciwko siebie. – Czas rozpocząć kolację. A potem… może przekonamy się, jak radzi pan sobie z muzyką.
Scott usiadł, zachowując swój wyważony, wojskowy spokój, lecz w jego oczach wciąż tliła się iskra, którą dostrzegłam wcześniej. Wiedziałam, że wieczór dopiero się zaczyna, a ja już czułam, że będzie to jedna z ciekawszych rozgrywek, jakie miałam okazję prowadzić.
– Jak podobało się panu dzisiaj w Oakridge, kapitanie? – zapytałam spokojnie, unosząc kieliszek wina do ust. Moje spojrzenie wędrowało po jego twarzy, gdy czekałam na odpowiedź. – Czy zobaczył pan coś interesującego?
Scott, jak zwykle, zachował nienaganną postawę. Delikatnie odłożył sztućce na talerz i spojrzał na mnie z wyważonym, przemyślanym wyrazem twarzy. Jego głos był spokojny, choć pobrzmiewała w nim nuta refleksji.
– Nie sposób nie być pod wrażeniem, panienko von Hagen – zaczął z lekkim uśmiechem. – Oakridge to prawdziwa forteca porządku i organizacji. Wszystko, co tu zobaczyłem, świadczy o niezwykłym zarządzaniu. Wielkość tego miejsca… muszę przyznać, że to imponujące.
Pozwoliłam sobie na ledwie zauważalny uśmiech, przyjmując komplement z cichą satysfakcją. Scott jednak kontynuował, a jego ton stał się poważniejszy.
– Jednakże – dodał po chwili, kładąc nacisk na to słowo – muszę przyznać, że nie jestem przyzwyczajony do warunków, jakie tu panują. Mam na myśli… te, które, jak sądzę, można określić jako feudalne.
Jego oczy przesunęły się ku mojemu kieliszkowi, jakby unikał zbyt bezpośredniego spojrzenia. – System niewolnictwa, kar cielesnych… to coś, co w moim świecie wydaje się być już przeszłością.
Na chwilę w pomieszczeniu zapadła cisza. Pozwoliłam jej wybrzmieć, smakując jej ciężar. W jego słowach była ostrożna, ale zdecydowana nuta krytyki.
– Nie jest pan przyzwyczajony? – zapytałam w końcu, unosząc lekko podbródek. Moje spojrzenie było chłodne, choć zaciekawione. – Cóż, kapitanie, Oakridge to miejsce, które działa w zgodzie z naszym prawem i naszymi zasadami. Kara cielesna, jak pan to nazwał, jest tutaj… koniecznością. Dyscyplina musi być zachowana.
Scott odetchnął lekko, jakby spodziewał się takiej odpowiedzi. – Rozumiem, że w takim systemie to może wydawać się naturalne – powiedział powoli, ważąc każde słowo. – Ale proszę wybaczyć moją szczerość – dla kogoś, kto wychował się w świecie, gdzie wolność i równość są wartościami nadrzędnymi, to, co widziałem, może być… trudne do zaakceptowania.
– Wolność i równość – powtórzyłam niemal szeptem. - A może jeszcze braterstwo? - Uśmiechnęłam się chłodno, z cieniem drwiny. – To bardzo piękne idee, kapitanie. Ale proszę mi powiedzieć – czy w Unii wszyscy naprawdę są równi? Czy ci, którzy pracują w pańskich hutach w Pensylwanii, są tak samo wolni, jak pan twierdzi?
Scott zmarszczył lekko brwi, jakby moje pytanie trafiło w czuły punkt, lecz jego twarz szybko odzyskała spokój. – Nie twierdzę, że świat, z którego pochodzę, jest doskonały – odpowiedział. – Ale wierzę, że każdy ma prawo do szansy – do wyboru swojej drogi. Tego tutaj, panienko, nie widziałem.
Oparłam się wygodniej na krześle i upiłam łyk wina. – Cóż, kapitanie – powiedziałam z lekką nutą prowokacji – w Oakridge szansa polega na tym, by być użytecznym. I każdy tutaj zna swoje miejsce. To właśnie dzięki temu to miejsce jest tak dobrze zorganizowane, jak pan to zauważył.
Milczał przez chwilę, a jego spojrzenie, choć wciąż uprzejme, zdawało się pełne refleksji. Wiedziałam, że ta rozmowa była delikatnym tańcem między różnymi światami – moim i jego – ale też czułam, że mimo całego wyważenia nie zamierza się wycofać. Był inteligentnym rozmówcą, a jego subtelna krytyka, choć irytująca, miała w sobie coś intrygującego.
– Być może – powiedział w końcu – nasze spojrzenia na świat są tak różne, że nigdy nie znajdziemy wspólnego języka. Ale jedno mogę powiedzieć z pewnością – Oakridge to miejsce, które robi wrażenie, niezależnie od osobistych przekonań.
Uśmiechnęłam się chłodno, nie odpowiadając od razu. Byłam ciekawa, jak daleko będzie gotów posunąć się w swojej szczerości, i jednocześnie miałam poczucie, że ten wieczór to dopiero początek czegoś większego.
– Poza tym, kapitanie – powiedziałam lodowato, nachylając się lekko w jego stronę – mówiąc o równości… naprawdę uważa pan, że inwentarz domowy powinien być mi równy?
W moich słowach kryła się chłodna drwina, jasno wskazująca, że nie zamierzam pozwolić mu wybrnąć z rozmowy bez walki. Zamarł na moment, jakby pytanie zaskoczyło go bardziej, niż chciałby przyznać. W jego oczach dostrzegłam cień niepewności, choć starał się to ukryć, prostując się i zachowując swoją zwykłą wojskową postawę.
– Panienko… – zaczął ostrożnie, tym razem wyraźnie bardziej defensywnym tonem – nie twierdzę, że…
Przerwał, szukając odpowiednich słów.
– To, co chcę powiedzieć, to że każdy człowiek powinien mieć prawo do…
– Człowiek? – przerwałam ostro, niemal triumfując. – Mówi pan o mojej służbie? O niewolnikach, którzy są tutaj, by służyć mojej rodzinie? Naprawdę uważa pan, że są równi mi? Że powinnam ich traktować na równi z sobą?
Każde słowo było precyzyjne, wymierzone tak, by podważyć jego argumenty. Uniósł rękę w geście uspokojenia, ale widziałam, że jego pewność zaczyna słabnąć.
– Panienko von Hagen – powiedział wolno, z widocznym wysiłkiem, by utrzymać spokój – nie chodzi o to, by…
– Nie chodzi o co, kapitanie? – naciskałam, nie pozwalając mu dokończyć. – O równość? O prawa, które tak chętnie pan wychwalał? Czy może o to, że jednak dostrzega pan, iż są ludzie, którzy po prostu… nie są mi równi?
Mój głos był chłodny, ale spojrzenie jasno mówiło, że nie zamierzam odpuścić. Szukał słów, lecz jego zwykła elokwencja wyraźnie gasła. Każda próba obrony stawała się dla mnie kolejną okazją do ataku.
W końcu, widząc, że mam przewagę, zrobił coś, czego się nie spodziewałam. Oparł się wygodnie na krześle, jakby odpuszczał, i spojrzał na mnie z mieszaniną rezygnacji i przekory. Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech.
– Panienko – odezwał się spokojnie – dalsza dyskusja chyba nie ma sensu.
Zmrużyłam oczy. – Nie ma sensu? Dlaczego?
Rozłożył ręce w geście kapitulacji, ale w jego spojrzeniu błysnęła prowokacja. – Bo w obliczu osoby tak wyjątkowej jak Pani wszelkie spory stają się niczym. Pani uroda i siła charakteru domagałyby się raczej boskiej czci niż sprzeczki.
Zaskoczył mnie. Usta drgnęły, jakbym chciała go zrugać, ale zamiast tego pozwoliłam sobie na lekki, triumfujący uśmiech. – Boskiej czci? – powtórzyłam tonem, w którym brzmiała kpina i ciekawość zarazem. – A jak, kapitanie, wyobraża pan sobie taką cześć?
Na moment zawahał się, lecz szybko odzyskał pewność. – Najpierw uklęknąłbym przed Panią.
Unosząc podbródek, spojrzałam na niego przenikliwie. – I cóż dalej?
– Złożyłbym hołd. Pocałowałbym Pani dłoń – nie przez rękawiczkę, lecz nagą, by wyrazić pełne oddanie.
Pochyliłam się lekko ku niemu, w moich oczach zapłonęła iskra. – Bez rękawiczki? Czy to nie nazbyt śmiałe?
– Może i śmiałe – odparł miękko – ale prawdziwa cześć musi być szczera. Pocałunek przez skórę rękawiczki byłby tylko fasadą. A dłonie takiej osoby jak Pani… zasługują na to, by je poznać naprawdę.
Słowa zabrzmiały niemal intymnie. Czułam, jak atmosfera zagęszcza się między nami. Uśmiech, którym mnie obdarzył, był pewny siebie, niemal wyzywający.
– Oddawanie czci – dodał jeszcze ciszej – to nie tylko gest. To spojrzenie, które nie opuszcza Pani nawet wtedy, gdy Pani raczy odwrócić wzrok.
Patrzyliśmy na siebie chwilę w milczeniu. Czułam, jak gra słów zamienia się w grę spojrzeń, a każde zdanie było krokiem w stronę granicy, której żadne z nas nie powinno było przekraczać.
Pochyliłam się lekko do przodu, zaintrygowana.
– Więc, kapitanie – powiedziałam cicho, niemal szeptem – czy teraz oddaje mi Pan taką cześć?
Jego uśmiech stał się nieco bardziej wyrazisty.
– Czyż nie robię tego od chwili, gdy pierwszy raz wszedłem do tego salonu, panienko? – odpowiedział spokojnie, z wyraźną pewnością siebie.
Zaskoczył mnie, choć nie dałam tego po sobie poznać. Usta lekko drgnęły, jakby w uśmiechu, po czym znów przybrały chłodny wyraz.
– Cóż, kapitanie – rzuciłam z nutą rozbawienia – przynajmniej ma Pan talent do słów.
– Jedynie wtedy, gdy słowa są potrzebne, panienko – odparł lekko, wciąż z tym nieodgadnionym spojrzeniem.
Patrzył na mnie, doskonale rozumiejąc, w jaką grę właśnie weszliśmy. Jego wcześniejsze słowa o pięknie moich dłoni nadały rozmowie nowy kierunek, ale to ja zamierzałam przejąć inicjatywę.
– Na kolanach, kapitanie – powiedziałam miękko, niemal aksamitnie – to jedyne właściwe miejsce dla mężczyzny, gdy chce oddać należną cześć takiej kobiecie jak ja. – Spojrzałam na niego z pozorną niewinnością, choć oczy zdradzały, że każde słowo było starannie przemyślane.
Uniósł głowę, przyjmując wyzwanie.
– Panienko – zaczął spokojnie, lekko pochylając się w moją stronę – nie wątpię, że mężczyzna na kolanach przed Panią czułby się dokładnie tam, gdzie powinien. To niewątpliwie zaszczyt.
Uśmiechnęłam się delikatnie, pozwalając ciszy zawisnąć w powietrzu. Wiedziałam, że czekał na moją reakcję.
– Zaszczyt, kapitanie to zbyt mało powiedziane. Bycie na kolanach przede mną to nie tylko zaszczyt, to miejsce, które wymaga całkowitego oddania i… zrozumienia swojej roli.
Jego uśmiech nabrał wyrazistości.
– Cóż, panienko von Hagen – odparł z ciepłem, ale i nutą wyzwania – być może mężczyzna w tej pozycji czułby nie tylko oddanie, ale też… pewien rodzaj pokory, której Pani obecność wymaga.
– To dobre słowo, kapitanie. Ale pamiętajmy, że pokora wymaga nie tylko gestów, lecz także czynów.
– Czy to zaproszenie, panienko? – spytał łagodniej, choć wciąż z wyczuwalnym wyzwaniem.
Zamiast od razu odpowiedzieć, uśmiechnęłam się zadziornie.
– To tylko sugestia, kapitanie. Ale jestem pewna, że potrafi Pan wyciągać właściwe wnioski.
– Czyli mężczyzna staje się pani… symbolicznym niewolnikiem? – zapytał kapitan, jego głos brzmiał spokojnie, choć w tonie pobrzmiewała delikatna nuta wyzwania. Spojrzenie, pewne siebie, sondowało moje reakcje, jakby chciał wyczytać z mojej twarzy, czy to pytanie było krokiem za daleko, czy może właśnie w odpowiednim kierunku.
Uśmiechnęłam się lekko, bardziej jak cień satysfakcji niż wyraz rozbawienia. Przesunęłam palcami po krawędzi kieliszka, utrzymując kontakt wzrokowy.
– Niewolnikiem, kapitanie? – powtórzyłam z pozornym zastanowieniem, przeciągając każdą sylabę. – To chyba zależy od definicji… niewoli.
Nachylił się lekko, opierając dłonie na krawędzi stołu, co sprawiało wrażenie, że był bliżej niż w rzeczywistości.
– A jaka jest pani definicja, panienko von Hagen? – zapytał, jego głos stał się głębszy, poważniejszy, ale wciąż pełen kontrolowanego szacunku.
Zastanawiałam się przez chwilę, udając zamyślenie, zanim powoli uniosłam wzrok.
– Bycie niewolnikiem, kapitanie, nie zawsze oznacza kajdany i łańcuchy. Czasem to oddanie. Dobrowolne podporządkowanie. Całkowite uznanie czyjejś supremacji. – Przerwałam na moment, po czym dodałam ciszej, niemal szeptem: – I gotowość, by spełniać każde życzenie, każdy kaprys tej osoby.
Wyraźnie poruszony, utrzymywał spokój. W jego oczach błysnęła fascynacja, ale i wyzwanie – nie zamierzał pozwolić, by rozmowa wymknęła się z jego rąk.
– Cóż, panienko – powiedział wolno, z wyczuwalną precyzją – taka definicja rzeczywiście daje… do myślenia.
Nachyliłam się w jego stronę, zachowując chłodny dystans.
– Zatem, kapitanie – spytałam, wpatrując się intensywnie – czy uważa pan, że oddanie takiej czci… wymaga czegoś więcej niż tylko słów?
Milczał przez chwilę, a uśmiech powoli powracał, jakby właśnie wygrał niewidzialną rundę w naszej rozmowie.
– Czasem, panienko – odpowiedział z cieniem rozbawienia w głosie – to, czego się nie mówi, jest równie ważne jak to, co zostaje wypowiedziane.
Oparłam się lekko o krzesło, wciąż patrząc na niego z chłodną, lecz intrygującą fascynacją. Potrafił grać na granicy – i robił to z wyjątkowym wyczuciem.
– Nie wszyscy mężczyźni są gotowi na to – powiedziałam powoli, pozwalając, by moje słowa wybrzmiały w ciszy. Spojrzałam na niego z lekkim, niemal tajemniczym uśmiechem, który ledwie unosił kąciki ust. – Tylko najsilniejsi potrafią tak bezgranicznie oddać się kobiecie.
Nie odpowiedział od razu. Jego spojrzenie zatrzymało się na mnie, twarz pozostała wyważona, lecz w oczach tliła się mieszanka ciekawości i wyzwania. Przesunął palcami po krawędzi kieliszka, jakby dawał sobie chwilę na przemyślenie odpowiedzi.
– Bezgraniczne oddanie, panienko? – zapytał w końcu, jego głos był spokojny, ale wyczuwalnie głębszy. – To wymaga nie tylko siły, ale też odwagi. Często większej, niż się sądzi.
Uniosłam lekko podbródek, spoglądając na niego jeszcze przenikliwiej. – A pan, kapitanie, uważa się za mężczyznę, który byłby do tego zdolny?
Jego uśmiech stał się bardziej wyrazisty, choć wciąż subtelny. Postawa, jak zawsze, pełna wojskowej pewności siebie, lecz tym razem dostrzegłam coś więcej – iskierkę fascynacji, która zniknęła niemal tak szybko, jak się pojawiła.
– To zależy, panienko – odparł powoli, ważąc każde słowo. – Bezgraniczne oddanie wymaga równie wyjątkowej osoby, która na nie zasługuje.
– Cóż, kapitanie – powiedziałam chłodno, choć z cieniem rozbawienia – mam nadzieję, że będzie pan miał kiedyś okazję to sprawdzić.
Uniósł lekko kieliszek w niemym toaście, a ja odpowiedziałam ledwie zauważalnym skinieniem głowy. Atmosfera była napięta, jakby każde kolejne słowo mogło przesądzić o wyniku tej subtelnej rozgrywki. Wiedziałam jednak jedno – potrafił podjąć moje wyzwanie i doskonale rozumiał, jak utrzymać równowagę w naszej grze.
– Kapitanie – powiedziałam spokojnie, podnosząc się powoli z fotela i zbliżając do fortepianu – muszę przyznać, że pana słowa zaskoczyły mnie… pozytywnie.
Zatrzymałam się na chwilę, jakby zastanawiając się, czy dodać coś więcej, a potem lekko nachyliłam się nad fortepianem, pozwalając mojej dłoni przesunąć się po jego lakierowanej powierzchni.
– Jednak… sądzę, że ma pan w sobie więcej, niż to, co dziś usłyszałam.
Uśmiechnął się subtelnie, a jego spojrzenie stało się cieplejsze, choć wciąż wyważone.
– Być może, panienko – odpowiedział spokojnie – ale są słowa które wymagają… odpowiedniego natchnienia.
– Natchnienia? – powtórzyłam, delikatnie przechylając głowę, jakbym chciała lepiej zrozumieć jego słowa. – Cóż więc może być dla pana inspiracją i natchnieniem, kapitanie? – zapytałam tonem miękkim, ale pełnym ukrytego wyzwania. Moje spojrzenie było intensywne, zmuszające go, by odpowiedział szczerze, bez ucieczki w konwenanse.
Zatrzymał się na moment, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. Jego wzrok powędrował gdzieś w bok – może na fortepian, może w głąb własnych myśli. Kiedy znów spojrzał na mnie, w jego oczach pojawił się ten charakterystyczny błysk, coś między uznaniem a prowokacją.
– Natchnienie, panienko – zaczął spokojnie, jak zawsze ważąc słowa – może przybrać różne formy. Czasem jest to melodia, która utkwiła w pamięci… czasem obraz, który pozostał w oczach. Ale najbardziej inspirujące są osoby, które samym swoim istnieniem zdają się prowokować.
Unosząc brew, pozwoliłam sobie na lekki, kontrolowany uśmiech.
– Osoby ? – zapytałam, a moje słowa były niemal jedwabiste. – Czy to nie zbyt ogólne? Proszę być bardziej precyzyjnym.
Uśmiechnął się tak, jakby przewidział to pytanie.
– Precyzyjnie? – powtórzył, a jego głos pozostał ciepły, choć z nutą szacunku. – Cóż, panienko… natchnienie pochodzi od osób wyjątkowych. Takich, które mają w sobie zarówno piękno, jak i pewną nieuchwytną aurę… coś, co każe myśleć, działać, tworzyć.
– Więc sądzi pan, że taka osoba mogłaby być dla pana inspiracją? – zapytałam, nie odrywając od niego spojrzenia.
Nie odwrócił wzroku, jego spojrzenie stało się pewniejsze, jakby grał na własnych zasadach.
– Być może – odpowiedział z ledwie zauważalnym uśmiechem – ale taka osoba musiałaby nie tylko inspirować… musiałaby także prowokować. Bo to, panienko, prawdziwe natchnienie – coś, co nie pozwala spocząć, co zmusza do ciągłego działania.
Jego słowa zawisły w powietrzu, a atmosfera między nami zgęstniała. Celowo pozostawił wypowiedź otwartą, dając mi przestrzeń do interpretacji. Wiedziałam, że rozmowa przeszła na nowy poziom – subtelnej, ale wyraźnej gry słów i spojrzeń.
– Kapitanie Scott – powiedziałam chłodno, choć z delikatnym uśmiechem, który zdradzał, że wcale nie byłam obojętna na jego słowa – natchnienie bywa kapryśne. Tylko nieliczni potrafią je naprawdę docenić i wykorzystać.
– A niektórzy – odparł równie spokojnie – po prostu mają szczęście, że je znajdują.
Odpowiedział celnie, a ja czułam, że mimo swojej powściągliwości doskonale wiedział, jak grać w tę grę. Inteligencja i spryt czyniły tę rozmowę coraz bardziej fascynującą.
– Dziękuję, kapitanie, za miły wieczór – powiedziałam spokojnie, wyciągając dłoń, tak jak przystało na zakończenie spotkania.
Wstał, stuknął obcasami i nachylił się, by pocałować moją rękę. Jego usta ledwie musnęły delikatny jedwab rękawiczki, ale w tym geście było coś więcej – ślad szacunku, a może i fascynacji.
– Liczyłem, panienko, że jeszcze pani coś zagra – powiedział nagle, prostując się.
Jego głos był spokojny, niemal żartobliwy, ale czułam, że to pytanie nie było całkiem niewinne. Usłyszałam je, gdy byłam już w drodze do drzwi saloniku. Zatrzymałam się, jakby mnie poruszyło, ale nie odpowiedziałam od razu.
Odwróciłam się powoli, a na moich ustach pojawił się ledwie zauważalny, kontrolowany uśmiech. Przesunęłam dłonią po włosach, pozwalając, by kilka pasm opadło na ramię. Moje spojrzenie, gdy spotkało jego, było pełne czegoś trudnego do zdefiniowania – może prowokacji, może pewności swojej pozycji.
– Może kiedy indziej, kapitanie – powiedziałam spokojnie, tonem, który jednocześnie zapowiadał i odbierał nadzieję. – Dobranoc.
Nie czekając na jego odpowiedź, obróciłam się i wyszłam z saloniku, wiedząc, że pozostawiłam go z czymś więcej niż tylko wrażeniem dobrze spędzonego wieczoru.
---
Kolejny dzień mijał niemal identycznie jak poprzedni. Wypełniałam czas drobnymi zajęciami, choć moje myśli co jakiś czas wędrowały w stronę tego Jankesa, który wprowadził coś nowego do monotonii Oakridge. Kiedy wieczorem Scott powrócił i zasiedliśmy do kolacji, od razu zauważyłam, że coś w jego zachowaniu się zmieniło. Jego zwykła pewność siebie i subtelny humor były przygaszone. Choć nadal mówił z szacunkiem i umiarkowanym entuzjazmem, coś w jego tonie brzmiało inaczej.
Nie od razu poruszyłam tę kwestię, pozwalając mu opowiadać o swoich obserwacjach w Oakridge. Jednak w jego słowach, choć nadal pełnych uprzejmości, było coś, co zdradzało, że coś go niepokoi. W końcu, gdy czułam, że nie powie tego z własnej woli, postanowiłam uderzyć jako pierwsza.
– Czy coś trapi pana, kapitanie? – zapytałam, odkładając kieliszek wina na stół i patrząc na niego z pozorną troską. Po chwili dodałam z cieniem sarkazmu: – A może to refleksja nad losem moich niewolników?
Scott uniósł wzrok, a jego spojrzenie na chwilę skrzyżowało się z moim. Było w nim coś, co trudno było zdefiniować – mieszanka zakłopotania, może nawet wyrzutów sumienia. Przez moment wydawał się wahać, jakby zastanawiał się, jak najlepiej odpowiedzieć na moje pytanie.
– Nie mogę zaprzeczyć, panienko – zaczął powoli, starając się dobrać słowa – że widok niektórych rzeczy tutaj… skłania do refleksji.
Przechyliłam lekko głowę, pozwalając sobie na delikatny uśmiech, który był bardziej kpiną niż wyrazem współczucia.
– Refleksji, powiada pan? – zapytałam chłodno, choć z nutą prowokacji. – Cóż, kapitanie, proszę mi wybaczyć, ale z całym szacunkiem – pańska refleksja nie zmieni tutaj niczego.
Scott odetchnął lekko, jakby spodziewał się takiej odpowiedzi.
– Nie jestem tak naiwny, panienko – odparł z wyważonym spokojem. – Wiem, że nie zmienię systemu czy zasad, które rządzą tym miejscem. Ale, jeśli mam być szczery… niektóre rzeczy, które widziałem, nie są łatwe do zaakceptowania.
– Niełatwe do zaakceptowania? – powtórzyłam, a mój głos stał się chłodny. W moich oczach pojawił się cień irytacji. – Kapitanie, w Oakridge panuje porządek. Dyscyplina. Każdy zna swoje miejsce. Czy to nie jest dokładnie to, czego wymaga się w armii, którą pan tak bardzo szanuje?
Scott milczał przez chwilę, jakby moje słowa go zaskoczyły.
– To prawda, panienko – powiedział w końcu, z lekkim, zmęczonym uśmiechem – ale w armii kara cielesna nie jest… codziennością. A tutaj, cóż… wydaje się, że jest integralną częścią systemu.
Moje spojrzenie stężało.
– Kapitanie – powiedziałam spokojnie, ale z wyraźnym naciskiem – być może po prostu nie rozumie pan, jak funkcjonuje świat, który jest tak różny od pańskiego. Dyscyplina, jak pan to nazywa, jest tutaj nieodzowna. Bez niej nie ma porządku, a bez porządku… jest chaos. A chaos to zguba.
Nie odpowiedział od razu. Jego spojrzenie stało się bardziej zamyślone, jakby zastanawiał się, czy warto kontynuować tę rozmowę. Czułam, że chciał powiedzieć więcej, ale się powstrzymał – co tylko bardziej mnie irytowało. Nie lubiłam, gdy ktoś miał odwagę myśleć, ale brakowało mu odwagi, by mówić.
– Cóż, kapitanie – dodałam z chłodnym uśmiechem – może warto czasem porzucić refleksje na temat rzeczy, których nie można zmienić, i skupić się na tym, co można docenić.
W moich słowach kryła się nie tylko pewność siebie, ale i wyraźne ostrzeżenie, że ta rozmowa była dla mnie jedynie grą, którą prowadziłam na własnych warunkach.
Scott wpatrywał się we mnie inaczej niż zwykle – nie tyle oskarżycielsko, co z autentycznym zdziwieniem i… zawahaniem. Byłam zaskoczona jego pytaniem, choć oczywiście nie dałam tego po sobie poznać. Wzięłam łyk wina, upijając je powoli, z całkowitym spokojem, zanim odpowiedział.
– Spotkałem dzisiaj podczas objazdu jednego z naszych… – zaczął, po czym zawahał się, jakby szukał właściwego słowa. – Jak to wy, panienko, mówicie – niewolników. Ja jednak będę używał słowa jeńców. Został ciężko pobity. Jego plecy są całe w bliznach, świeże rany…
Uniósł wzrok, a w jego oczach pojawiło się coś, czego wcześniej w nich nie widziałam – mieszanka dezaprobaty i niezrozumienia.
– Ale… – zawahał się ponownie, a jego ton stał się jeszcze poważniejszy – nie to mnie najbardziej uderzyło. Czy to prawda, że to panienka osobiście go tak pobiła?
Przez chwilę panowała cisza, przerywana jedynie cichym trzaskiem ognia w kominku. Odłożyłam kieliszek z precyzją, którą w sobie ceniłam, po czym spojrzałam na niego chłodno, z lekkim uśmiechem – bardziej wyrazem pewności siebie niż zadowolenia.
– Kapitanie – zaczęłam powoli, ważąc każde słowo – widzę, że zadaje pan pytanie, na które już zna odpowiedź.
Scott nie spuszczał ze mnie wzroku, a jego szczęka lekko się zacisnęła.
– Czyli to prawda – powiedział cicho, bardziej do siebie niż do mnie. – Nie sądziłem, że…
– Że co, kapitanie? – przerwałam mu, pochylając się nieco nad stołem. Moje spojrzenie stało się ostre jak brzytwa. – Że mogę osobiście dopilnować, by w Oakridge panował porządek? Że nie boję się wziąć odpowiedzialności za dyscyplinę w moim domu?
Milczał, ale w jego oczach tliła się mieszanina dezaprobaty i zdumienia. Wiedziałam, że w jego świecie coś takiego było nie do pomyślenia.
– Pozwól, że wyjaśnię, kapitanie – kontynuowałam, opierając się wygodniej w fotelu. – Ten człowiek złamał zasady, nie okazał mi szacunku. A w miejscu takim jak Oakridge, gdzie każdy musi znać swoje miejsce, nie mogę pozwolić, by podobne zachowanie pozostało bez konsekwencji. Dyscyplina to nie kwestia wyboru – to konieczność.
Scott pochylił się lekko do przodu. Jego głos był spokojny, ale w oczach płonęła iskra emocji, których już nie ukrywał.
– A jednak, panienko, to nie było zwykłe wymierzenie kary. Ten człowiek ledwo może chodzić. Patrząc na jego plecy, trudno nie zauważyć, że kara była… brutalna.
– Brutalna? – powtórzyłam chłodno, unosząc brew. – Czy tak samo nazwałby pan działania pańskiej armii, kiedy łapała dezerterów? Czy oni również byli traktowani z łagodnością i delikatnością, kapitanie?
– To coś innego – odpowiedział natychmiast, jego głos był teraz nieco bardziej stanowczy. – Dezerterzy łamią przysięgę wojskową. To była ich decyzja. A tutaj… tutaj mówimy o ludziach, którzy nie mają wyboru.
Uniosłam głowę, patrząc na niego z lodowatym spokojem.
– Każdy ma wybór, kapitanie. A wybór, by złamać zasady w moim domu, oznacza gotowość na konsekwencje. Jeśli nie potrafi pan tego zrozumieć, to być może nigdy nie zrozumie pan, czym jest prawdziwe zarządzanie.
Przez chwilę oboje milczeliśmy, a napięcie w powietrzu było niemal namacalne. Widziałam, że Scott nie był w stanie całkowicie zaakceptować mojego wyjaśnienia, ale jednocześnie wiedział, że dalsza dyskusja na ten temat byłaby bezcelowa.
– Cóż, kapitanie – powiedziałam w końcu, kończąc rozmowę tonem, który nie pozostawiał miejsca na sprzeciw – mam nadzieję, że zrozumiał pan, dlaczego dyscyplina w Oakridge jest tak istotna. A teraz… może przejdziemy do łatwiejszych tematów?
Scott spojrzał na mnie przez chwilę, a potem skinął lekko głową, choć w jego spojrzeniu nadal dostrzegałam cień niezadowolenia. Wiedziałam jednak, że zostawiłam go bez argumentów, a to wystarczało, bym poczuła, że to ja kontroluję tę rozmowę – jak zawsze.
– Przepraszam, panienko – powiedział Scott, jego głos był teraz cichszy, bardziej pełen refleksji. – Musiałem o tym powiedzieć.
Skinęłam głową, nie wypowiadając ani jednego słowa. Nie chciałam dać mu satysfakcji rozwijania tematu, a jednocześnie wciąż czułam na sobie jego spojrzenie – intensywne, pełne pasji, jakby chciał mnie zrozumieć, a jednocześnie nie mógł przestać mnie podziwiać. Było w nim coś, co mówiło, że nawet w swoich wątpliwościach nie potrafił mnie potępić.
Po chwili ciszy, w której nasze spojrzenia się spotkały, Scott w końcu odważył się zadać pytanie, które, jak sądziłam, wahał się zadać od początku wieczoru.
– Czy… mogę liczyć, że panienka coś mi dziś zagra?
Pozwoliłam sobie na delikatny, niemal nieuchwytny uśmiech, który uniósł kąciki moich ust.
– Cóż, kapitanie – powiedziałam, nie odrywając od niego wzroku – skoro pan o to prosi, mogę spełnić tę drobną prośbę.
Scott wyprostował się nieco, jego postawa była teraz bardziej swobodna, jakby moje słowa były odpowiedzią, na którą czekał cały wieczór. Po kolacji ruszyliśmy do saloniku. Prowadziłam go z elegancją, a dźwięk moich kroków na polerowanej podłodze zdawał się harmonizować z delikatnym światłem lamp, które rozjaśniały pokój.
Gdy weszliśmy do saloniku, wskazałam na fortepian stojący w centralnej części pomieszczenia. Blask polerowanego drewna odbijał się od delikatnie zdobionych ścian. Usiadłam przy instrumencie z pewnością siebie, która była dla mnie naturalna, i delikatnie przesunęłam palcami po klawiszach, wydobywając pierwszy subtelny dźwięk.
Scott stanął nieco z boku, jakby nie chciał przeszkadzać, ale jego spojrzenie zdradzało, że chłonął każdy mój ruch. Było coś w jego postawie – mieszanka fascynacji i podziwu, która była trudna do zignorowania.
– Mam nadzieję, kapitanie – powiedziałam spokojnie, odwracając głowę w jego stronę – że potrafi pan docenić piękno prostych melodii.
Po czym zaczęłam grać delikatną kompozycję – coś lekkiego, niezbyt skomplikowanego, ale pełnego wdzięku. Palce przesuwały się po klawiszach a salon wypełniły pierwsze nuty.
Scott nie powiedział ani słowa, ale czułam, że był oczarowany. Grałam spokojnie, wiedząc, że każda melodia, każdy ruch moich dłoni dodawał do tej chwili magii, która nie mogła zostać przerwana. Kiedy skończyłam pierwszy utwór, podniosłam wzrok na niego, a na mojej twarzy pojawił się delikatny, zadziorny uśmiech.
– Cóż, kapitanie – powiedziałam miękko – czy teraz jest pan zadowolony?
– Ma panienka niebywały talent i lekkość grania – odparł Scott, a w jego głosie dało się wyczuć szczery podziw.
Spojrzałam na niego, przerywając mu uniesieniem dłoni.
– Cóż, kapitanie… – zaczęłam, a mój ton był chłodny, ale z nutą ironii – gdyby nie ta wojna, zapewne byłabym w Paryżu, studiując sztuki. A tak…
Przerwałam na moment, pozwalając, by w powietrzu zawisł ciężar niedokończonego zdania. Moje spojrzenie na chwilę uciekło gdzieś w bok, jakby naprawdę rozważałam tę alternatywną rzeczywistość.
Scott podniósł głowę, a w jego oczach pojawiło się coś nowego – może cień tęsknoty, może zrozumienia.
– W Paryżu? – zapytał cicho, jakby wyobrażał sobie tę wizję. – Ciekawe… ciekawe, co by było, gdybyśmy poznali się właśnie tam, a nie…
Zawahał się, jego głos ucichł, jakby bał się dokończyć zdanie. Widziałam, że szukał słów, które nie naruszyłyby kruchej równowagi, jaka powstała między nami. W końcu spojrzał na mnie z wyraźnym namysłem.
– …jak ludzie po obu stronach symbolicznej i rzeczywistej granicy.
Uniosłam lekko brew, pozwalając sobie na delikatny, ironiczny uśmiech.
– Granicy, kapitanie? – powtórzyłam z nutą prowokacji w głosie. – Czy ta granica jest aż tak nieprzekraczalna? Czy może po prostu jest wygodnym wytłumaczeniem dla naszych wyborów?
Scott przez chwilę milczał, jego spojrzenie znów stało się intensywne.
– Nie wiem, panienko – odpowiedział w końcu, jego głos był miękki, ale wyraźnie wyważony. – Może to właśnie granice – te symboliczne i rzeczywiste – sprawiają, że każde nasze spotkanie jest… bardziej znaczące.
Jego słowa były zaskakująco głębokie, jak na lekką rozmowę, którą prowadziliśmy. Czułam, że Scott grał w subtelnej grze, której zasady wciąż poznawałam. Z jednej strony był szczery, z drugiej – jakby celowo zostawiał miejsce na interpretację.
– Być może, kapitanie – odpowiedziałam chłodno, choć w moim głosie brzmiała nuta zainteresowania – ale w Paryżu…
Przerwałam na chwilę, jakby rozważając tę wizję.
– W Paryżu zapewne bylibyśmy kimś innym. Może wtedy łatwiej byłoby przekraczać granice, o których pan wspomina.
– A może właśnie tam, panienko, te granice w ogóle by nie istniały – odpowiedział cicho, niemal szeptem, a w jego oczach pojawił się cień ciepłego uśmiechu.
Cisza, która zapadła po tych słowach, była pełna napięcia, jakby każde z nas zastanawiało się, jak daleko mogło posunąć się w tej rozmowie, nie naruszając delikatnej równowagi. Było w tej chwili coś niezwykłego – subtelny taniec słów i spojrzeń, który sprawiał, że nasza rozmowa była czymś więcej niż tylko wymianą zdań. Była obietnicą czegoś, co być może nigdy się nie wydarzy, ale mimo to zostawiło ślad.
– Czy brak tych granic oznaczałby, kapitanie – zaczęłam powoli, moje spojrzenie było intensywne, a głos aksamitny, z delikatną nutą prowokacji – że… nie byłby pan gotowy, aby przede mną klękać i całować moją dłoń?
Scott, choć wyraźnie zaskoczony, utrzymał swój zwyczajowy spokój. Na moment uniósł brew, jakby ważył swoją odpowiedź, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu – subtelny, wyważony wyraz, który jednocześnie ukrywał i zdradzał emocje.
– Panienko – zaczął powoli, jego głos był miękki, ale stanowczy – brak granic oznaczałby, że byłbym gotowy zrobić o wiele więcej niż tylko klękać i całować pani dłoń.
Jego słowa wybrzmiały w ciszy, niczym wyzwanie, którego nie mogłam zignorować. Przechyliłam głowę, pozwalając mojemu uśmiechowi rozciągnąć się odrobinę szerzej.
– O wiele więcej ? – zapytałam chłodno, choć w moim tonie wyczuwało się delikatne rozbawienie. – Czy to nie brzmi zbyt… śmiało, jak na kogoś, kto dopiero niedawno przekroczył próg mojego domu?
Scott pochylił się lekko, jego spojrzenie stało się intensywne, niemal wyzywające.
– Czasem, panienko – odpowiedział spokojnie – to, co śmiałe, jest dokładnie tym, czego się oczekuje. A może to tylko kwestia odwagi.
Unosząc brew, pozwoliłam sobie na krótką chwilę milczenia, która była równie znacząca jak jego słowa. W końcu podniosłam się powoli z miejsca, stając blisko fortepianu, a moje ruchy były pełne kontrolowanej elegancji.
– Cóż, kapitanie – powiedziałam chłodno, a jednocześnie z wyraźnym błyskiem w oku – odwaga jest cechą godną podziwu. Ale nie zapominajmy, że odwaga bez pokory… jest bezużyteczna.
Scott wstał niemal odruchowo, jakby mój gest go do tego zmusił, i spojrzał na mnie z uśmiechem, który teraz był bardziej ciepły niż wyważony.
– Pokora, panienko – powiedział cicho – to cecha, której nie każdy potrafi okazać. Ale dla właściwej osoby – takiej, która naprawdę zasługuje na cześć – przychodzi naturalnie.
Czułam, że ta rozmowa, choć pełna subtelnych prowokacji, miała w sobie coś więcej – coś, co balansowało na granicy między grą słów a czymś znacznie głębszym. Moje spojrzenie na moment zatrzymało się na jego twarzy, zanim odwróciłam się i ruszyłam w stronę wyjścia.
– Dobranoc, kapitanie – rzuciłam przez ramię, pozostawiając go z tym, co powiedział, i z tym, co niewypowiedziane.
Komentarze
Prześlij komentarz