1865 - 8
Rozdział 8
Oakridge 1865
Pamiętnik Anneliese von Hagen
Leżałam w swoim łóżku, zanurzona w miękkim morzu jedwabiu. Pościel była świeżo zmieniona, pachniała lawendą i ciepłem słońca, w którym suszyły ją służące. Delikatny dotyk tkaniny na nagiej skórze był niemal zmysłowy, otulał mnie jak kochanek, który zna każdy centymetr mojego ciała. Baldachim nad głową falował lekko od przeciągu wpadającego przez uchylone okno, a zza firan dochodził zapach nocnych kwiatów z ogrodu.
Zamknęłam oczy, a wspomnienie dzisiejszego dnia powróciło z całą wyrazistością. Jankeski niewolnik… Jego sylwetka, napięcie mięśni, moment, gdy zrozumiał, że kara jest nieunikniona. Widziałam strach w jego oczach – ale też upór, ten irytujący cień buntu, który aż prosił się o zduszenie.
Dziś po raz pierwszy wymierzyłam prawdziwą chłostę – nie te krótkie, uderzenia, jakie czasem spadały na niewolników za lenistwo czy drobną zuchwałość. To było inne. Metodyczne. Z precyzją, która wymagała skupienia i pewnej brutalności. Każdy ruch był przemyślany, każdy odgłos pękającej skóry miał swój rytm.
Był winny. Zasłużył. A jednak… we mnie zostało coś więcej niż tylko satysfakcja z utrzymania porządku. Czułam, jak rośnie we mnie dziwne, gorące napięcie. Nie było to poczucie triumfu – raczej coś, co paliło od środka, coś, co nie znikało nawet teraz, gdy jedwabne prześcieradło pieściło moją skórę.
Przetoczyłam się na bok, wtulając twarz w miękką poduszkę. Jeszcze czułam w dłoniach uchwyt bata, jeszcze słyszałam ten dźwięk. I wiedziałam, że chcę to powtórzyć. Muszę to powtórzyć.
Pozwalałam, by w mroku rozrastały się obrazy z mojej wyobraźni. Widziałam ich twarze – zaciśnięte szczęki, napięte mięśnie, pot spływający po karku. Słyszałam przyspieszony oddech, chrapliwy i nierówny, gdy próbowali utrzymać godność, choć każdy nerw w ich ciele błagał o litość.
Jankes pojawiał się wśród nich, w moich myślach wyraźniejszy od wszystkich. Jego spojrzenie – mieszanina gniewu i czegoś, czego nigdy nie przyznałby głośno – wbijało się we mnie tak samo, jak ja wbijałam w niego władzę nad jego losem.
Przypominałam sobie ruchy bata, szelest skóry przecinającej powietrze, rytm, który dyktowałam ja i tylko ja. W tej fantazji nie było miejsca na prośby, na przebaczenie – była tylko cisza przerywana dźwiękiem uderzeń i moim oddechem, coraz głębszym, coraz… cięższym.
Palce błądziły po jedwabiu, przesuwały się po nim powoli, jakby badały jego gładkość – choć wcale nie chodziło o materiał. Szukały czegoś, czego nie powinnam dotykać. Wiedziałam to. I wiedziałam też, że im bardziej zakazane, tym słodsze.
Zacisnęłam powieki, a obrazy w mojej głowie stały się jeszcze wyraźniejsze. Byłam ich panią, królową, sędzią i katem. A ta noc należała tylko do mnie.
Każdy ruch dłoni na ciele zdawał się wywoływać w mojej głowie coraz wyraźniejsze obrazy – sceny sprzed kilku godzin.
Niewolnik, spętany, bezsilny. Rytm uderzeń, który nadawałam jak dyrygent orkiestry. Krótkie, urwane oddechy, których brzmienie powracało teraz do mnie jak echo. Czułam na skórze ten sam dreszcz, który przeszył mnie, gdy zobaczyłam, jak pod wpływem bólu zaczyna krzyczeć i płakać.
Obrazy w mojej głowie zaczęły pulsować, przyspieszać. Czułam, jak moje ciało napina się pod jedwabną kołdrą, jakby każdy mięsień odpowiadał na te wspomnienia. Oddech stał się płytszy, krótszy, a serce biło jak w chwili, gdy unosiłam bat po raz pierwszy.
Aż w końcu wszystko we mnie drgnęło – nagły, niekontrolowany skurcz, jakby fala uderzyła mnie od środka. Z gardła wyrwał się cichy jęk, stłumiony, jakby wstydliwy, choć w pustym pokoju nikt go nie mógł usłyszeć.
Leżałam tak jeszcze chwilę, nieruchoma, czując jak ciepło ustępuje powoli miejsca chłodowi jedwabiu. W ciszy pozostało tylko moje przyspieszone serce – i świadomość, że pragnę więcej.
---
Wczoraj przyszedł list od papy. Koperta była opatrzona jego wiceprezydencką pieczęcią, jak zawsze – jakby każdy, kto ją zobaczy, musiał wiedzieć, kim jest jej nadawca. Lubił demonstrować swoją władzę, nawet w kontaktach z najbliższą rodziną. To było takie typowe dla niego, aż lekko przewróciłam oczami, zanim rozcięłam kopertę.
Treść listu była typowa: pisał o mamie, o moim rodzeństwie, o tym, jak dobrze sobie radzą. Było w tym coś mechanicznego, jakby spisywał raport, a nie pisał do córki. Potem pojawiła się wzmianka, która mnie zaintrygowała – słyszał, że ja również dobrze sobie radzę. Ciekawe, pomyślałam, od kogo? Czyżby Karl wciąż wysyłał mu raporty? A może ktoś inny? Musiałam się nad tym zastanowić później, bo ostatnia część listu całkowicie wyprowadziła mnie z równowagi.
Znajdowała się tam informacja, że za kilka dni do Oakridge przybędzie gość. To miała być oficjalna wizyta kapitana wojsk Unii. Jego misja? Sprawdzenie dobrostanu trzymanych tutaj jeńców wojennych. Miałam go przyjąć, umożliwić mu spotkanie z jeńcami, a także zapewnić, że ich warunki są zgodne z ustaleniami między Konfederacją a Unią.
Przeczytałam ten fragment kilka razy, coraz mocniej ściskając papier. W końcu odłożyłam list na biurko z taką siłą, że pieczęć papy odbiła się lekko na drewnianym blacie.
Co? Ja mam gościć tu jakiegoś jankeskiego psa? Kogoś, kto wprowadzi się na moją plantację i będzie oceniał moje metody? Umożliwić mu rozmowy z jeńcami, jakby miał tu jakiekolwiek prawo?
Gniew wezbrał we mnie jak burza. Jak papa mógł zgodzić się na to? Jak mógł pozwolić wysłać kogoś takiego tutaj, do Oakridge, gdzie ja rządzę, gdzie wszystko działa zgodnie z moją wolą? Złapałam list ponownie, wpatrując się w jego treść, jakby to mogło zmienić rzeczywistość.
Kapitan wojsk Unii. To miał być ktoś, kto będzie mi narzucał zasady? Kto podważy mój autorytet? Będzie mnie pouczał?
- Nie pozwolę na to - syknęłam sama do siebie, wstając gwałtownie. Suknia, którą nosiłam, zafalowała wokół moich nóg, gdy zaczęłam chodzić po pokoju. Myśli wirowały w mojej głowie. Musiałam przemyśleć, jak najlepiej poradzić sobie z tym upokorzeniem.
Kiedy minęła pierwsza fala złości wezwałam Laurę do siebie. Pojawiła się szybko, jak zawsze, z pokornie pochyloną głową i cichym „Panienko” na ustach.
„- Jak ten biały niewolnik? - zapytałam chłodno, poprawiając rękawiczki, które miałam na dłoniach. Nawet jeśli gniew opadł, wciąż nie zamierzałam okazywać cienia słabości.
Laura spojrzała na mnie z mieszaniną ostrożności i troski.
- Rany dobrze się goją, panienko - odpowiedziała spokojnie. W jej głosie wyczułam coś jeszcze – może obawę, może rezygnację. Nie obchodziło mnie to.
- Chodźmy więc zobaczyć - rzuciłam, nie czekając na odpowiedź. Wstałam z miejsca i ruszyłam w stronę wyjścia. Dzień był upalny, słońce prażyło niemiłosiernie, a powietrze wydawało się gęste od gorąca. Laura skinęła na jednego z niewolników, który w tym czasie czyścił jakiś wazon na schodach werandy.
Młody chłopak podniósł wzrok i natychmiast porzucił swoją pracę. Chwycił parasolkę, która stała z boku, i pobiegł za mną, otwierając ją, by rzucać na mnie cień. Jego kroki były szybkie, ale starał się, by nie wyprzedzić mnie ani o krok. Był dobrze wyszkolony, jak wszyscy tutaj.
Ruszyliśmy w stronę klatek, mijając ogrody i czworaki. Gorąco sprawiało, że na czole Laury zaczęły pojawiać się kropelki potu, ale nie narzekała. Nawet niewolnik z parasolką, choć wyraźnie zmęczony, szedł cicho, skupiony na swojej roli. Ja natomiast czułam się spokojna – cień, który rzucała parasolka, i świadomość mojej władzy były jak balsam na mój niedawny gniew.
Kiedy dotarliśmy do klatek, zatrzymałam się przed tą, w której znajdował się biały niewolnik – jankeski kapral. Był skulony w kącie, jego ciało wciąż nosiło ślady mojej kary.
- Na kolana niewolniku - powiedziałam chłodno, patrząc na niego z góry. Nie uniósł od razu głowy, jakby wahał się, czy wykonać polecenie. W końcu podniósł się powoli, jego ruchy były ostrożne, a spojrzenie – pełne gniewu, który próbował ukryć.
Jego plecy, szerokie i umięśnione, były pokryte siecią ciemnoczerwonych śladów, które zaczynały przybierać fioletowo-siny odcień. Kilka głębszych ran było pokrytych cienką warstwą maści, która nadawała im błyszczący wygląd w ostrym świetle słońca. Każda linia, każde przecięcie skóry mówiło o mojej precyzji i sile.
Jego pośladki, nie mniej pobite, nosiły podobne ślady – długie, równoległe smugi, które zdawały się układać w idealny wzór. Niektóre z nich były ciemniejsze, wyraźnie głębsze, jakby każde uderzenie miało swoje szczególne znaczenie. Było w tym coś niemal artystycznego, jakby jego ciało stało się płótnem, na którym wyraziłam swoją wolę.
Rany rzeczywiście wyglądały lepiej, choć wciąż musiały go boleć przy każdym ruchu. Bardzo dobrze. Klęczał tam, próbując unikać mojego wzroku, ale czułam, że jego gniew i upokorzenie były nadal żywe – idealna mieszanka strachu i oporu, którą uwielbiałam kontrolować.
- Jutro wraca do pracy - oznajmiłam chłodno, bardziej do Laury niż do niego. Mój głos był spokojny, lecz stanowczy, jak wyrok, który nie podlegał dyskusji.
Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę dworku. Parasolka niesiona przez niewolnika znów rzucała na mnie cień, chroniąc mnie przed palącym słońcem. Mój krok był lekki, niemal triumfalny. Wiedziałam, że wszystko w Oakridge pozostaje pod moją kontrolą. Nawet on. Zwłaszcza on.
Kilka dni później przyszedł kolejny list od papy. Przeczytałam go powoli, linijka po linijce.
List rozpoczynał się od wyjaśnienia, dlaczego wizyta tego Jankesa była konieczna. Papa przypominał, że wynikała ona z podpisanego niedawno porozumienia z Unią, które nakładało na nas pewne obowiązki dotyczące jeńców wojennych. Obowiązki. To słowo niemal paliło mnie w oczy. Nie znosiłam, gdy ktoś sugerował, że mam jakieś zobowiązania wobec tych ludzi.
Potem jednak ton listu zmienił się. Papa zaczął wymieniać szereg kwestii, na które – jak podkreślił – absolutnie nie muszę się zgadzać. W świetle prawa Konfederacji ci jeńcy stanowili naszą własność. Przekazani zostali w pełny zarząd właścicielom ziemskim, a ich status jako jeńców wojennych nie miał większego znaczenia na terenach podlegających naszej jurysdykcji. To ja, Anneliese von Hagen, decydowałam o ich losie, i żaden Jankes nie miał prawa tego podważać.
Z każdym kolejnym zdaniem czułam, jak wraca moja pewność siebie. Papa wyraźnie nakreślił granice, których ten gość nie miał prawa przekraczać. Niezależnie od jego intencji, przyjeżdżał tu jako gość, a nie jako władca. To było moje terytorium, moja ziemia i moja władza. Każdy krok, który postawi w Oakridge, będzie stawiał zgodnie z moimi zasadami.
Ostatecznie odłożyłam list z poczuciem, że jestem gotowa. Wiedziałam, jak rozegrać tę wizytę. Wszystko musiało wyglądać zgodnie z oczekiwaniami – przynajmniej na powierzchni. Jeńcy mieli być prezentowani w odpowiedni sposób, ale granica między pozorem a rzeczywistością należała do mnie.
Wstałam od biurka, spojrzałam przez okno na plantację i poczułam, jak wzrasta we mnie determinacja. Byłam przygotowana na jego przyjazd. Kapitan Unii miał się dowiedzieć, że w Oakridge nie ma miejsca na sprzeciw wobec woli rodziny von Hagen.
Kolejny list dotarł na dzień przed wizytą. Byłam w gabinecie, przeglądając dokumenty dotyczące gorzelni, gdy lokaj podał mi kopertę z pieczęcią papy. Przecięłam ją leniwie, choć w środku aż kipiałam z ciekawości, co tym razem ma mi do przekazania.
Treść była krótka i stanowcza, jak to miał w zwyczaju. Papa doskonale wiedział, co mogło mi chodzić po głowie. Zapewne spodziewał się, że będę miała pokusę, by upokorzyć tego oficera – wysłać go do czworaków albo do jakiejś drewnianej chaty, gdzie mógłby poczuć, jak wygląda prawdziwe życie na plantacji. Ale papa, jak zawsze pragmatyczny, stanowczo nalegał, bym udostępniła mu pokój co najmniej w przybudówce.
„Oficer to jednak oficer” - napisał, dodając, że choć nie muszę okazywać mu nadmiernego szacunku, to jednak pewne pozory należy zachować. Takie było dyktando polityki. Porozumienie z Unią miało swoje wymogi, a nawet najmniejszy incydent mógł być wykorzystany przeciwko naszej rodzinie. „Pamiętaj, Annelise,” pisał, „że także na swojej ziemi musisz znać grę dyplomacji.”
Westchnęłam ciężko, odrzucając list na biurko. Przybudówka. Może i miała w sobie pewien urok, ale wciąż była zbyt łaskawym miejscem dla jankeskiego oficera. W czworakach byłby bardziej na swoim miejscu, ale cóż, rozumiałam, że papa miał rację. Czasami gra wymagała ustępstw, choćby pozornych.
Spojrzałam przez okno, obserwując służbę uwijającą się w ogrodzie. „Oficer to jednak oficer,” powtórzyłam w myślach z lekką ironią. Cóż, skoro miał dostać pokój w przybudówce, dopilnuję, by niczego mu tam nie brakowało – w granicach tego, co uznam za stosowne. W końcu to ja decydowałam, jak wygląda gościnność w Oakridge.
---
Siedziałam w ogrodzie, ciesząc się chwilą ciszy i chłodnym cieniem rozpostartego nad moją głową parasola, trzymanego przez jednego z niewolników. W rękach miałam książkę, choć szczerze mówiąc, bardziej udawałam, że czytam, niż naprawdę skupiałam się na treści. Powietrze było gorące, ale lekkie podmuchy wiatru łagodziły upał, unosząc zapach kwitnących róż.
Lokaj pojawił się niespodziewanie, pochylając się lekko i przerywając moje myśli.
- Panienko, przyjechał ten Jankes - zameldował cicho.
Zamknęłam książkę, powoli, z wyraźnym zniechęceniem. Nie ukrywałam, że wizja tej wizyty nie była dla mnie niczym przyjemnym.
- Proś tu - rzuciłam, nawet na niego nie patrząc. Mój głos był chłodny, lekko zirytowany. Nie miałam najmniejszej ochoty na tę rozmowę, ale obowiązek nakazywał mi, bym zachowała pozory.
Chwilę później pojawił się przede mną. Wysoki mężczyzna w granatowym mundurze kawalerii, który natychmiast przyciągnął moją uwagę. Ignorowałam go przez chwilę, jakby był jedynie kolejnym elementem krajobrazu, pozwalając mu stać w napiętym milczeniu. Przeciągałam tę chwilę odrobinę zbyt długo, delektując się tą małą demonstracją mojej władzy.
W końcu uniosłam wzrok. Muszę przyznać, że był przystojny. Jego twarz, opalona i wyrazista, zdradzała pewność siebie i doświadczenie, ale miała w sobie też pewną subtelność, która mnie zaintrygowała. Jasnoniebieskie oczy wydawały się wbijać we mnie, próbując mnie ocenić, ale jednocześnie nie przekraczały granicy uprzejmości. Granatowy mundur leżał na nim idealnie – podkreślał jego szerokie ramiona i szczupłą talię, a złote insygnia połyskiwały w promieniach słońca.
Mimo wszystko, sam widok tego munduru wzbudzał we mnie niechęć. Był symbolem wszystkiego, co uważałam za obce i wrogie, a jednak musiałam przyznać, że na nim wyglądał niemal godnie.
Zasalutował z precyzją, która zdradzała wojskową dyscyplinę, i powiedział mocnym, wyraźnym głosem:
- Kapitan Martin Scott, 7 Pułk Kawalerii
Nie od razu odpowiedziałam. Powoli wyciągnęłam rękę w jego stronę, unosząc lekko brodę, by spojrzeć na niego z góry.
- Annelise von Hagen - powiedziałam chłodno, nie kryjąc swojej rezerwy.
Kapitan Scott pochylił się, by ucałować moją dłoń – a właściwie rękawiczkę. Co ciekawe, nie ujął mojej dłoni w swoją, jak to zwykle robiono, ale jedynie się ukłonił i musnął ustami materiał rękawiczki. Było w tym coś wyjątkowo uprzejmego, niemal pokornego, ale jednocześnie dystyngowanego. Był dobrze wychowany, co musiałam niechętnie przyznać.
- Panienko von Hagen - powiedział, prostując się z lekkim, ale pewnym uśmiechem. Było w nim coś, co mnie zaintrygowało – ten mężczyzna wiedział, jak zachować się w sytuacjach, które mogły być dla niego niewygodne.
Podał mi list. Przyjęłam go powoli, starając się wyrazić swoją obojętność i zaczęłam go czytać. Celowo przeciągałam ten moment, zmuszając go, by cierpliwie czekał.
Treść listu była prosta – informował o celu wizyty kapitana, który miał ocenić warunki, w jakich przetrzymywani są jeńcy w Oakridge. Język listu był uprzejmy, ale formalny, kończąc się prośbą o „wsparcie i pomoc w realizacji misji”. Westchnęłam lekko, jakby czytanie tych słów było dla mnie niepotrzebnym wysiłkiem.
Zamknęłam list i spojrzałam na niego, pozwalając sobie na chwilę milczenia, zanim w końcu odezwałam się chłodnym, kontrolowanym tonem.
- Zatem, kapitanie Scott - zaczęłam powoli - mam nadzieję, że pobyt w Oakridge spełni pańskie oczekiwania.
Mój głos był pełen uprzejmej rezerwy, ale w moich oczach musiał widzieć, że traktuję tę wizytę jak przymus, a nie wybór. Byłam ciekawa, jak zamierza się zachować wobec kogoś, kto nie zamierza ułatwiać mu tej misji.
- W jaki sposób mogę Panu pomóc, kapitanie? - zapytałam chłodno, opierając się wygodnie na oparciu fotela i spoglądając na niego spod półprzymkniętych powiek. Byłam ciekawa, jak odpowie – czy utrzyma swój wojskowy dystans, czy może pokaże coś więcej.
Spojrzał na mnie badawczo, jakby próbował wyczytać z mojej twarzy coś, czego nie mówiły moje słowa. Jego spojrzenie było przenikliwe, ale nie aroganckie, co musiałam docenić. W końcu odpowiedział spokojnym, pewnym głosem, tłumacząc cel swojej wizyty.
- Chcę sprawdzić, czy wszyscy jeńcy żyją, w jakim są stanie, oraz… jeśli panienka wyrazi zgodę, zabrać listy, które napiszą do swoich bliskich.
- Tylko jeden list na głowę - przerwałam mu, zanim zdążył dokończyć zdanie. Mój głos był zdecydowany, niemal rozkazujący. Nie zamierzałam pozwolić, by poczuli zbyt dużą swobodę. Jedno słowo za dużo od nich mogło zaszkodzić Oakridge, a ja nie mogłam sobie na to pozwolić.
Kapitan skinął głową, akceptując to ograniczenie bez słowa sprzeciwu. Jego postawa wciąż była wyprostowana, wojskowa, ale czułam, że kryje się za tym pewna ostrożność. Jakby próbował ocenić, ile może powiedzieć, a ile powinien przemilczeć.
Mimo wszystko nie mogłam nie zauważyć, że wciąż stał, wyczekując, jakby niepewny, czy może usiąść. To mnie rozbawiło – ten wysoki, przystojny mężczyzna, w swoim doskonałym mundurze, czekał na moje pozwolenie. Przypominało mi to, kto tutaj naprawdę kontrolował sytuację.
- Może Pan usiąść - rzuciłam w końcu, machając lekko ręką w stronę krzesła, które stało naprzeciwko mnie.
- I proszę pamiętać, kapitanie, że to, co Pan zobaczy tutaj, w Oakridge, nie zawsze jest tak proste, jak mogłoby się wydawać.
Jego oczy lekko się zwęziły, jakby próbował zrozumieć ukryte znaczenie moich słów, ale nic nie powiedział. Usiadł powoli, utrzymując postawę pełną szacunku, a ja poczułam lekką satysfakcję. Ta gra dopiero się zaczynała.
- Może coś do picia, kapitanie? - zapytałam, unosząc delikatnie brew.
Zaproponowałam mu coś do picia, choć mój głos wciąż pozostawał chłodny. Była to bardziej formalność niż uprzejmość, ale chciałam zobaczyć, jak zareaguje.
- Poproszę o wodę - odpowiedział szybko, niemal automatycznie. Jego ton był grzeczny, ale neutralny. Wyraz jego twarzy pozostawał niewzruszony, co tylko podsycało moją irytację. Wodę? Naprawdę?
Nie mogłam powstrzymać lekkiego uśmiechu, który pojawił się na moich ustach, choć był on bardziej ironiczny niż serdeczny.
- Wodę piją konie i niewolnicy, kapitanie - powiedziałam spokojnie, z wyczuwalnym cieniem drwiny. - Proszę nie bać się, nie otruję pana.
Mój komentarz wyraźnie go zaskoczył, choć szybko to ukrył. Jego usta uniosły się lekko w coś, co mogło być zarówno uśmiechem, jak i grymasem.
- W takim razie poproszę o coś, co Pani uważa za odpowiednie - odpowiedział, a w jego głosie wyczułam nutę subtelnego wyzwania.
Skinęłam na Laurę, która czekała w pobliżu.
- Przynieś lemoniadę - poleciłam, odwracając się do niej z ledwie zauważalnym ruchem ręki. Byłam ciekawa, czy kapitan zauważy, jak precyzyjnie kontroluję każdy aspekt tego spotkania – nawet wybór jego napoju.
- Będzie Pan zadowolony - dodałam, patrząc na niego spokojnie. W jego oczach pojawiło się coś, co mogło być zrozumieniem gry, którą właśnie rozpoczęłam. Ta rozmowa, choć uprzejma na powierzchni, była w rzeczywistości pełna subtelnych prób sił. I ja zamierzałam wygrać.
- Co zatem planuje Pan, kapitanie? - zapytałam, delikatnie pochylając głowę, ale mój ton pozostał neutralny. Wciąż bacznie go obserwowałam, starając się wychwycić każdy niuans w jego odpowiedzi.
- Gdyby panienka użyczyła mi jakiegoś wierzchowca i przydzieliła przewodnika, chciałbym objechać Oakridge w możliwie najkrótszym czasie, aby nie sprawiać kłopotu - odpowiedział, spoglądając na mnie z mieszanką uprzejmości i profesjonalizmu. Jego ton był wyważony, jakby starannie dobierał słowa, by uniknąć jakiegokolwiek konfliktu.
Uśmiechnęłam się lekko, bardziej drwiąco niż serdecznie.
- Oakridge to wielka posiadłość, kapitanie - powiedziałam powoli, ważąc każde słowo. - Nie da się jej objechać w kilka godzin.
- Zatem będę musiał korzystać z panienki łaskawej gościnności, starając się jej nie nadużywać - odparł szybko, kłaniając się lekko. Było w jego głosie coś, co sugerowało, że doskonale zdaje sobie sprawę z subtelnej gry, którą prowadziliśmy.
- Jest Pan dobrze wychowany, kapitanie - powiedziałam z cieniem cynicznego uśmiechu. Po chwili dodałam, niemal niedbale: - Nawet jeśli w mundurze, który tak rażąco kłuje w oczy.
Zauważyłam, jak jego wyraz twarzy lekko się zmienia, ale szybko odzyskał spokój. Jego oczy błysnęły, a kąciki ust uniosły się w delikatnym uśmiechu.
- Mam nadzieję, że jednak nie aż tak bardzo, by przesłonić moje intencje.
Nie odpowiedziałam od razu, tylko patrzyłam na niego z uniesioną brwią. Wiedziałam, że było w nim coś więcej, niż sugerowała jego grzeczna postawa. Być może dlatego to spotkanie zaczęło mnie intrygować bardziej, niż chciałam to przyznać.
- Dobrze, kapitanie - powiedziałam chłodno, ale z nutą uprzejmości, która była bardziej obowiązkiem niż szczerym gestem. - Jutro dostanie Pan przewodnika. A dzisiaj… jeśli ma Pan ochotę, proszę towarzyszyć mi podczas kolacji.
Kapitan Martin Scott wyprostował się, jego postawa wciąż wojskowa i pełna godności. Na chwilę jego twarz rozjaśnił lekki, kontrolowany uśmiech. - Będzie to dla mnie największym zaszczytem - odpowiedział z szacunkiem.
Z gestem niemal teatralnym wstał i ukłonił się głęboko, pokazując, że zna protokół i jest gotów go przestrzegać, nawet w tak napiętej atmosferze.
- Zapraszam zatem na siódmą - dodałam, unosząc lekko brodę i spoglądając na niego z góry. Mój ton sugerował, że zaproszenie było bardziej formalnością niż serdecznym gestem. - Teraz może Pan odejść. Lokaj wskaże Panu kwaterę.
Kapitan raz jeszcze skłonił się, z idealną mieszanką szacunku i dystansu. Gdy odwrócił się, by odejść, wyciągnęłam w jego stronę dłoń, znów utrzymując to lekkie napięcie w powietrzu.
Spojrzał na mnie, a potem pochwycił gest. Delikatnie pochylił się, by ucałować moją rękawiczkę, znów nie dotykając mojej dłoni swoją. To subtelne zachowanie było bardziej wymowne, niż mógłby się spodziewać – i o wiele bardziej eleganckie, niż mogłam oczekiwać.
Nie odezwałam się już, tylko patrzyłam na niego z lekkim uśmiechem, obserwując, jak wychodzi. W mojej głowie zaczęły rodzić się pierwsze plany na nadchodzący wieczór. Kolacja z kapitanem Scottem mogła być ciekawsza, niż początkowo zakładałam.
Kiedy szłam z ogrodu w kierunku domu, zauważyłam, że lokaj podszedł do mnie, kłaniając się nisko, jak zawsze z pełnym szacunkiem.
- Panienko - zaczął lekko nerwowo - ten pan oficer jest już w swojej kwaterze. Było z nim jeszcze dwóch naszych żandarmów – ich umieściłem razem ze strażnikami. Woźnica to niewolnik, przenocuje w czworakach. Konie w stajni.
Skinęłam głową, zadowolona z jego raportu.
- Dobrze się spisałeś - powiedziałam chłodno, ale nie bez nuty uznania. Ceniłam sobie samodzielność w moich ludziach. Nie lubiłam drobiazgowego nadzorowania każdego szczegółu, a ten lokaj wiedział, jak zyskać moją aprobatę.
Gdy weszłam do domu, skierowałam się prosto do swojej sypialni. Wiedziałam, że muszę się przebrać na kolację. Kolacja z kapitanem Scottem była okazją, by pokazać mój... wyrafinowany gust.
Stojąc przed otwartą szafą, przesuwałam wzrok po rzędach starannie ułożonych sukni. Każda z nich miała swoje miejsce i swoje przeznaczenie, a ja musiałam wybrać tę jedyną, która dziś wieczorem zrobi odpowiednie wrażenie. Laura stała nieopodal, w milczeniu czekając na moje polecenie.
Mój palec powoli przesuwał się po delikatnych tkaninach – jedwabiach, koronkach i aksamitach. Zatrzymałam się na burgundowej sukni, której kolor był głęboki i wyrazisty, idealnie kontrastujący z moją jasną cerą.
- Ta - powiedziałam krótko, wskazując na nią palcem. Laura natychmiast ruszyła, wyciągając ją z szafy z ostrożnością, jakby trzymała w rękach coś wyjątkowo cennego.
- Proszę, panienko - powiedziała cicho, rozwieszając suknię na stojaku, by materiał mógł swobodnie opadać, zanim zaczęła mi pomagać rozebrać się z tego, co miałam na sobie.
Najpierw rozpięła zapinki żakietu który miałam na sobie od porannego spaceru. Jej dłonie były szybkie i sprawne, ale jednocześnie delikatne, by nie uszkodzić materiału. Zdjęła go z moich ramion i złożyła starannie na pobliskim krześle. Następnie zajęła się suknią, którą nosiłam – lekką, codzienną kreacją w jasnym kolorze, idealną na upał dnia.
Laura delikatnie rozpięła suknie na plecach, a ja uniosłam ręce, by ułatwić jej zadanie. Materiał zsunął się z mojego ciała i opadł na podłogę, a ona natychmiast podniosła go i odłożyła na bok. Zostałam w samej bieliźnie, a powiew z otwartego okna musnął moją skórę. Laura podniosła wzrok na mnie, czekając na kolejne polecenie.
- Kontynuuj - rzuciłam spokojnie, a ona zaczęła przygotowywać mnie do założenia wieczorowej kreacji. W jej ruchach była mieszanka wprawy i szacunku, których zawsze od niej wymagałam. Wiedziałam, że Laura rozumie, że każdy szczegół ma znaczenie, i właśnie dlatego była dla mnie niezastąpiona.
Zaczęła od przygotowania bielizny. Pomagała mi włożyć delikatną koszulkę z cieniutkiego batystu, która pełniła rolę halki, otulając ciało miękkim materiałem. Następnie z precyzją przypięła jedwabne pończochy w kolorze kości słoniowej do podwiązek, upewniając się, że nie marszczą się ani nie zsuwają. Jej dłonie były wprawne, każdy ruch był szybki i dokładny, jakby całe jej życie sprowadzało się do tej jednej chwili.
Pończochy były cienkie jak mgła, delikatnie połyskujące w świetle. Prowadziły wzrok od kostek aż do ud, gdzie zatrzymywały się na koronkowym brzegu, który Laura starannie wyrównała. Następnie podała mi jedwabne pantalony, które z gracją włożyłam, podczas gdy Laura sprawdziła, czy wszystko leży perfekcyjnie.
- Buty, panienko - powiedziała cicho, podnosząc z podłogi parę eleganckich, kremowych bucików ze skóry. Były idealnie wyczyszczone, a delikatne szwy na noskach zdradzały kunszt rzemieślnika, który je wykonał. Laura klęknęła przede mną, by nałożyć mi je na stopy, a nastepnie zawiązała, upewniając się, że sznurowadła są zawiązane dokładnie, ale nie za mocno. Delikatny obcas butów dodał mi kilku centymetrów, idealnie równoważąc moją sylwetkę. Laura raz jeszcze poprawiła pończochy.
- Proszę, panienko - powiedziała cicho, podnosząc suknię i pomagając mi włożyć ją. Delikatny jedwab musnął moją skórę, otulając mnie przyjemnym chłodem. Laura dopasowała suknię w talii, zapięła ją z tyłu i starannie wygładziła materiał, upewniając się, że każdy detal układa się idealnie. Jej dłonie pracowały szybko, lecz delikatnie – naciągając koronkowe rękawy i wyrównując delikatne marszczenia.
- Rękawiczki, panienko - dodała, podając mi długie kremowe rękawiczki z miękkiej skóry. Wsunęłam dłonie w materiał, a Laura pomogła mi naciągnąć je, upewniając się, że marszczenia układają się równomiernie. Na jej twarzy widać było pełne skupienie – wiedziała, że każdy detal musi być doskonały.
Gdy rękawiczki były na swoim miejscu, Laura uklękła przede mną, by poprawić dolną część sukni. Jej palce szybko wygładzały jedwab i delikatne koronki przy brzegach, upewniając się, że materiał opada równomiernie.
Stojąc w miejscu, uniosłam lekko podbródek i spojrzałam na siebie w dużym lustrze stojącym w kącie pokoju. Moje odbicie było dokładnie takie, jakiego oczekiwałam – burgundowa suknia podkreślała moją sylwetkę, delikatne rękawiczki dodawały wyrafinowania, a perłowy naszyjnik i kolczyki lśniły subtelnie w świetle wpadającego przez okna słońca.
Usiadłam na jednym z eleganckich, tapicerowanych krzeseł, delikatnie opierając dłonie na podłokietnikach. Laura stanęła za mną, w milczeniu przygotowując się do kolejnego zadania – czesania moich włosów.
Miałam długie, gęste blond włosy, które zawsze przyciągały uwagę. Były moją dumą i symbolem mojej kobiecej elegancji. Laura chwyciła delikatnie za szczotkę o rączce z polerowanego drewna i miękkim, naturalnym włosiu. Jej ruchy były płynne i pewne, jakby robiła to setki razy, co zresztą było prawdą.
Przeciągnęła szczotką przez moje włosy, które opadły w złocistych falach na moje ramiona i plecy. W lustrze mogłam dostrzec, jak delikatnie lśniły w świetle lampy. Szczotkowanie było rytuałem – cichym, spokojnym momentem, który zawsze poprzedzał każdą ważną okazję. Laura pracowała w ciszy, ostrożnie rozdzielając pasma i wygładzając je z niezwykłą starannością.
Czułam, jak jej delikatne ruchy masują skórę głowy, co w dziwny sposób koiło moje nerwy.
- Staraj się nie ciągnąć bo zostaniesz wychłostana i trafisz do klatki - rzuciłam, choć jej praca była niemal perfekcyjna. Była jednak przyzwyczajona do takich uwag i jedynie skinęła głową, kontynuując swoje zadanie.
- Czy dziś kok, panienko? - zapytała cicho, zerkając na mnie przez ramię.
- Tak - odpowiedziałam krótko. - Elegancki, ale nie przesadny. Kilka loków może być wypuszczonych po bokach.
Laura szybko wzięła się do pracy, upinając moje włosy w wysoki kok. Jej palce sprawnie manipulowały wsuwkami i wstążkami, a każdy ruch był dokładnie przemyślany. Kilka pasm zostawiła celowo wypuszczonych, by delikatnie opadały na moje skronie i kark, co nadawało całej fryzurze miękkości i kobiecego uroku.
Gdy skończyła, odsunęła się lekko, bym mogła spojrzeć na swoje odbicie. Moje włosy wyglądały idealnie – jak zawsze.
- Dobrze - powiedziałam chłodno, choć w głębi byłam zadowolona. Laura znała mnie na tyle, by wiedzieć, czego oczekuję, i tym razem również mnie nie zawiodła.
Podniosłam się z krzesła, a służąca odsunęła się na bok, kłaniając lekko głowę. Moja fryzura była perfekcyjna, jak wszystko, co mnie dotyczyło.
Spojrzałam w dół na niewolnicę, która ponownie klęczała, poprawiając dół sukni, upewniając się, że każdy fragment materiału układa się idealnie. Wyglądała na pochyloną, niemal jakby składała hołd, a jednak jej ruchy były szybkie i precyzyjne.
- Wystarczy - powiedziałam chłodno, a Laura natychmiast wycofała się, kłaniając lekko głowę.
Zerknęłam jeszcze raz na swoje odbicie, upewniając się, że każdy element jest na swoim miejscu. Byłam gotowa – idealna, jak zawsze. Teraz kapitan Scott miał zobaczyć nie tylko mnie, ale i wszystko, co reprezentowałam: władzę, kontrolę, wyższość. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że to ja będę dominować w tym spotkaniu.
Kiedy zeszłam na dół, natychmiast zauważyłam, że gość już na mnie czekał. Stał w pobliżu wejścia do jadalni, wyprostowany jak struna, w swoim nienagannie utrzymanym granatowym mundurze kawalerii Unii. Kiedy mnie zobaczył, od razu poderwał się na równe nogi, jakby automatycznie, zgodnie z wojskowym nawykiem. Złoty połysk guzików na jego mundurze odbijał światło, a jego postawa była wzorowo poprawna, niemal przesadnie formalna.
Moje kroki były powolne i pewne, a sukienka delikatnie szurała po podłodze. Jedwabny materiał opływał moją sylwetkę, tworząc subtelną aurę elegancji. Nie spojrzałam na niego ani na moment, ignorując jego obecność, jakby był jedynie elementem wystroju wnętrza, nie wartym mojej uwagi a lekki zapach moich perfum wypełniał przestrzeń wokół mnie.
Kapitan, wyraźnie spięty, śledził każdy mój krok, ale nie odważył się przemówić. Kiedy dotarłam do miejsca przy stole, Scott od razu ruszył, by podsunąć mi krzesło. Był szybki, ale jego ruchy były płynne, z wyczuciem – nawet w tym prostym geście widoczna była jego wojskowa precyzja.
Usiadłam powoli, z wdziękiem, unosząc jedną rękę, by odgarnąć niesforny kosmyk włosów, który opadł na moje ramię. Moje spojrzenie przez moment spoczęło na nim – krótko, ale wystarczająco, by zauważył, że oceniam każdy jego ruch. Nie powiedziałam nic, pozwalając, by cisza przedłużyła się na chwilę zbyt długo.
W końcu, z delikatnym ruchem dłoni wskazałam na miejsce naprzeciwko mnie.
- Proszę usiąść, kapitanie - powiedziałam chłodno, ale ton mojego głosu zdradzał, że wydaję raczej rozkaz niż zaproszenie.
Scott lekko skinął głową, dziękując w milczeniu, i zajął wskazane miejsce. Jego ruchy były ostrożne, pełne dyscypliny, ale bez zbędnego pośpiechu. Usiadł wyprostowany, wciąż utrzymując idealną postawę. Nawet siedząc, wydawał się pilnować każdego szczegółu – jego ręce spoczywały na kolanach, a spojrzenie było skierowane na mnie, ale nie natarczywe.
Mój wzrok przebiegł po nim z chłodną oceną. Jego mundur był perfekcyjnie utrzymany – ciemnogranatowa marynarka o idealnym kroju podkreślała szerokie ramiona, a złote insygnia na kołnierzu i guzikach lśniły w świetle świec. Jego buty były wypolerowane tak, że niemal odbijały blask zza okien.
Przez chwilę wpatrywałam się w niego w milczeniu, pozwalając mu poczuć ciężar mojej uwagi. Wiedziałam, że ta chwila była częścią gry, którą toczyliśmy. Był tutaj gościem, ale w Oakridge to ja rządziłam – i musiał to zrozumieć.
- Mam nadzieję, kapitanie - powiedziałam w końcu, chłodnym, kontrolowanym tonem, - że Oakridge spełni Pana oczekiwania.
Scott odpowiedział równie uprzejmie, z lekkim uśmiechem na twarzy, który zdawał się wyrażać zarówno szacunek, jak i ostrożność. Widziałam, że próbował zachować równowagę między formalnością a grzecznością, ale czułam też, że był świadom subtelnego napięcia, które unosiło się w powietrzu.
Kolacja zapowiadała się jako wieczór pełen ukrytych znaczeń i subtelnych starć. Byłam gotowa na tę grę – i byłam pewna, że to ja wyjdę z niej zwycięsko.
Scott, siedząc naprzeciwko mnie, wyprostował się lekko i spojrzał na mnie z mieszanką ostrożności i pewności siebie. W jego oczach było coś, co wskazywało, że waży każde słowo, jakby zdawał sobie sprawę, że każdy komentarz może być wykorzystany przeciwko niemu.
- Proszę wybaczyć mi moją śmiałość, panienko - zaczął spokojnie, z lekkim uśmiechem, który dodał jego twarzy pewnego uroku. - Oakridge to rzeczywiście piękne miejsce, ale w najmniejszym stopniu nie dorównuje pięknem swojej dziedziczce.
Słowa te, choć wypowiedziane z wyczuciem, zaskoczyły mnie. Nie spodziewałam się, że zdobędzie się na tak bezpośredni komplement. Przez krótką chwilę czułam satysfakcję – jego słowa były miłe dla mojego ego – ale szybko zapanowałam nad emocjami. Nie mogłam pozwolić, by zauważył, że jego uwaga zrobiła na mnie wrażenie.
Spojrzałam na niego z lekko uniesioną brwią, a na moich ustach pojawił się cyniczny uśmiech.
- Cóż, kapitanie - powiedziałam powoli, przechylając głowę na bok, jakby w zamyśleniu, - nie jestem pewna, czy pochwały płynące z ust kogoś w tym… granatowym mundurze są komplementem, czy raczej próbą wkradnięcia się w moje łaski.
Mój głos był spokojny, ale wyraźnie wyczuwalny był w nim cień złośliwości. Utrzymywałam spojrzenie na jego twarzy, sprawdzając, jak zareaguje na moją zaczepkę.
Kapitan, ku mojemu zdziwieniu, nie spuścił wzroku ani nie dał się wyprowadzić z równowagi. Na jego ustach pojawił się subtelny uśmiech, który wydawał się mówić, że doskonale rozumie, na czym polega ta gra.
- Moim jedynym zamiarem było oddanie hołdu urodzie panienki - odpowiedział z uprzejmym tonem, choć w jego głosie wyczułam delikatny akcent ironii.
To mnie zaintrygowało. Scott, mimo swojej grzeczności, nie był tak łatwy do złamania, jak początkowo zakładałam. Zamiast tego czułam, że grał według własnych reguł – choć wiedziałam, że ostateczna kontrola pozostawała w moich rękach.
- Cóż, kapitanie - rzuciłam w końcu, prostując się lekko na krześle - doceniam, że potrafi Pan docenić... piękno.
Moje słowa były chłodne, ale pozwoliłam sobie na lekki uśmiech, który miał dodać im nieco żartobliwego tonu.
Scott odpowiedział jedynie lekkim skinieniem głowy, a jego twarz pozostała uprzejma. Byłam ciekawa, czy w jego wnętrzu coś się poruszyło, czy może potrafił tak dobrze maskować emocje. Było jasne, że ten wieczór będzie bardziej interesujący, niż początkowo sądziłam.
Służba wniosła jedzenie i wino, ustawiając wszystko na stole z precyzją, którą zawsze od nich wymagałam. Główne danie – pieczona przepiórka w aromatycznym sosie ziołowym – wydzielało zapach, który unosił się w powietrzu, a na półmiskach lśniły świeżo upieczone chleby i soczyste owoce. Kryształowe kieliszki błyszczały w świetle świec, a butelka wina z naszej piwnicy została właśnie otwarta przez lokaja.
Kapitan Scott, który do tej pory siedział w ciszy, kolejny raz próbował być uprzejmy. Uniósł lekko kieliszek, patrząc na mnie z tą swoją niezmiennie uprzejmą twarzą.
- Muszę podziękować za to zaskakująco miłe przyjęcie, panienko von Hagen - zaczął spokojnie, z wyczuwalną nutą szczerości w głosie. - Nie ukrywam, że w poprzednich dwóch miejscach, które odwiedziłem, byłem przyjęty co najmniej chłodno.
Zatrzymał się na chwilę, jakby ważył kolejne słowa, a ja spojrzałam na niego z lekko uniesioną brwią, czekając na ciąg dalszy.
- Dlatego tym bardziej dziękuję - dodał z delikatnym uśmiechem, który, choć grzeczny, wydawał się prawdziwy. - Wiem, że moja obecność tutaj może być dla panienki… niepożądana. Doceniam więc fakt, że mogę siedzieć z Panienką przy jednym stole. To więcej, niż miałem prawo oczekiwać.
Przez chwilę panowała cisza, zakłócona jedynie cichymi odgłosami służby poruszającej się po pokoju. Przyglądałam mu się z mieszanką ciekawości i chłodnego dystansu. Jego słowa, choć uprzejme, brzmiały niemal jak próba załagodzenia atmosfery, a jednocześnie była w nich nuta pokory, która wydawała się szczera.
Oparłam się lekko o oparcie krzesła, pozwalając sobie na chwilę zastanowienia, zanim odpowiedziałam.
- Cóż, kapitanie - zaczęłam chłodnym, ale wyraźnym tonem - doceniam, że Pan to zauważa. Ale proszę nie mylić mojej uprzejmości z sympatią.
Sięgnęłam po kieliszek wina i uniosłam go lekko, spoglądając na rubinowy płyn, który skrzył się w świetle świec. - Jest Pan tutaj, ponieważ mój papa nalegał, abym była dobrą gospodynią. I, jak widać, staram się spełniać jego oczekiwania. Zrobiłam krótką pauzę, a mój głos stał się nieco bardziej żartobliwy. - Ale niech Pan się nie łudzi, kapitanie. To nie oznacza, że Pana lubię.
Scott wysłuchał mnie w ciszy, a jego twarz nie zdradzała wiele emocji. Jednak zauważyłam drobny błysk w jego oczach, który mógł być czymś pomiędzy rozbawieniem a akceptacją moich słów.
- Rozumiem, panienko - powiedział w końcu z lekkim uśmiechem, podnosząc również swój kieliszek. - Nie oczekiwałem sympatii. Ale cenię szczerą gościnność – nawet jeśli jest ona podszyta pewnym dystansem.
To była subtelna odpowiedź, która nie próbowała mnie prowokować, ale jednocześnie wskazywała, że Scott nie był tak łatwy do złamania, jak mogłam zakładać. Uniosłam lekko kieliszek w symbolicznym toaście, nie spuszczając z niego wzroku, a potem upiłam mały łyk wina, czekając na to, co powie dalej. Gra dopiero się zaczynała.
Rozmowa z nim, choć początkowo chłodna, szybko nabrała wyraźnego tempa. Byłam ciekawa, jak długo wytrzyma w tej subtelnej grze, gdzie każdy komentarz, spojrzenie, czy gest miały swoje znaczenie. Był przystojny, inteligentny i zaskakująco dobrze radził sobie z moimi docinkami, co sprawiało, że zaczęłam czerpać z tego większą przyjemność, niż chciałam przyznać.
- Powiedzmy, kapitanie - zaczęłam, przechylając lekko głowę - że jestem zaintrygowana. Jak to jest – być wysłanym z misją do miejsc, gdzie nikt nie czeka na Pana z otwartymi ramionami? Czy nie jest to trochę… poniżające dla kogoś w Pańskiej randze?
Unosiłam kieliszek wina do ust, nie odrywając od niego wzroku. Mój głos był chłodny, ale miał w sobie wyczuwalną nutę prowokacji. Wiedziałam, że to pytanie było celowo kąśliwe, ale byłam ciekawa, jak zareaguje.
Nie dał się wyprowadzić z równowagi. Odłożył widelec na talerz, skrzyżował dłonie i spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem, który świadczył, że doskonale rozumie, na czym polega ta gra.
- Cóż, panienko - zaczął spokojnie, jego głos pełen wyważonej uprzejmości - można by pomyśleć, że misja w takich miejscach to wyzwanie. Ale dla mnie to… interesująca odmiana. Możliwość poznania ludzi, ich zwyczajów, a nawet… ich poczucia humoru - dodał, akcentując ostatnie słowo, jakby odnosił się do mojej zaczepki.
Zacisnęłam usta w cienkim uśmiechu, udając obojętność.
- Więc uważa Pan, że moje pytania są humorystyczne? To bardzo śmiałe stwierdzenie, kapitanie.
- Nie powiedziałbym humorystyczne, panienko - odparł szybko, ale z błyskiem w oku. - Raczej… pobudzające do refleksji.
W moim wnętrzu coś drgnęło – był bystry, zbyt bystry jak na jankeskiego kapitana. Ale nie zamierzałam tego okazywać. Zamiast tego zmieniłam taktykę, pozwalając sobie na nieco bardziej bezpośrednią zaczepkę.
- Musi Pan być naprawdę pewny siebie, skoro uważa Pan, że ma Pan coś interesującego do zaoferowania - powiedziałam z uśmiechem, który był bardziej drwiący niż miły. - Ale proszę się nie łudzić. Mieszkańcy Oakridge mają swoje sprawy i raczej nie interesują ich rozmowy z Panem.
Scott pochylił się lekko nad stołem, utrzymując kontakt wzrokowy. Był swobodny, ale w jego postawie widać było kontrolowaną pewność siebie. - Nie oczekuję, że wszyscy będą mnie lubić, panienko. Wystarczy, że zrozumieją, dlaczego tu jestem.
- A dlaczego Pan tu jest? - zapytałam chłodno, pozwalając, by moje spojrzenie przeszyło go jak ostrze.
- Moim celem jest jedynie wypełnienie obowiązku - odpowiedział spokojnie, ale z wyraźnym naciskiem na słowo „obowiązek”.
- Jestem tutaj, by upewnić się, że ludzie pod opieką Konfederacji mają się dobrze.
- Pod opieką? - prychnęłam cicho, odchylając się na oparcie krzesła. - To bardzo interesujące słowo, kapitanie. Opieka, powiada Pan. Czyżby uważał Pan, że traktujemy naszych jeńców - niewolników niewłaściwie?
Scott nie dał się sprowokować. Uśmiechnął się delikatnie i uniósł kieliszek wina, upijając mały łyk.
- Nie śmiem oceniać, panienko. Jak dotąd Oakridge wydaje się miejscem zarządzanym z… porządkiem ale ja jeszcze niewiele widziałem.
- Porządek jest niezbędny, kapitanie - powiedziałam, nachylając się lekko w jego stronę. - Bez niego wszystko pogrążyłoby się w chaosie. Czyż Unia nie powinna o tym wiedzieć najlepiej?
Scott odpowiedział jedynie lekkim uniesieniem brwi, jakby sugerował, że mógłby powiedzieć wiele, ale woli przemilczeć. To mnie zirytowało i jednocześnie zaintrygowało. Jego samokontrola była imponująca, a sposób, w jaki unikał moich bardziej kąśliwych uwag, sprawiał, że gra stawała się coraz ciekawsza.
Ale co najbardziej mnie fascynowało, to jego subtelne, niemal niezauważalne reakcje na moje gesty. Kiedy poprawiałam kosmyk włosów lub przeciągałam palcami po krawędzi kieliszka, widziałam, jak jego spojrzenie nieznacznie podąża za każdym moim ruchem. To nie były te pełne zachwytu, nachalne spojrzenia, do których byłam przyzwyczajona. Nie. W jego oczach kryło się coś innego – jakby starał się ukryć emocje, a jednocześnie nie mógł oderwać wzroku.
Bo to, jak na mnie patrzył, było nieporównywalne z niczym, co widziałam wcześniej. Widziałam już wiele męskich spojrzeń – pełnych podziwu, pożądania, a czasem nawet strachu. Ale w jego oczach tlił się pewnego rodzaju ogień. Było w nich coś głębszego, coś, co wykraczało poza zwykły zachwyt. Jakby patrzył na mnie nie tylko jako na kobietę, ale także jako na wyzwanie, coś, co chciał zrozumieć, a może nawet poskromić.
To było zarówno intrygujące, jak i drażniące. Nie znałam tego rodzaju spojrzeń – spojrzeń, które wydawały się czytać między wierszami każdego mojego gestu i słowa. Było w nim coś niezwykle intensywnego, a jednocześnie powściągliwego, jakby jego emocje walczyły z wojskową dyscypliną, która zmuszała go do zachowania dystansu.
Poprawiłam kosmyk włosów, celowo spoglądając na niego spod półprzymkniętych powiek, a potem znów odwróciłam wzrok, niby obojętnie. Byłam ciekawa, jak długo będzie udawał, że nie zauważa tej gry. Ale widziałam to – ledwo dostrzegalne napięcie w jego szczęce, minimalny ruch palców, jakby musiał powstrzymać się przed jakimś impulsem.
To właśnie te drobne, niemal niezauważalne reakcje sprawiały, że rozmowa z nim była tak intrygująca. Scott nie był jak inni mężczyźni, którzy albo próbowali mnie uwodzić, albo się mnie bali. On grał swoją własną grę, subtelną i pełną wyczucia, a jednak czułam, że nieustannie stara się zachować kontrolę – nad sobą, nad sytuacją, a może nawet nade mną. I choć nigdy bym się do tego nie przyznała, podobało mi się to bardziej, niż powinno.
- Jest Pan bardzo dobrze wychowany, jak na Jankesa, kapitanie Scott - powiedziałam, pozwalając sobie na cieplejszy, choć wciąż subtelnie ironiczny ton. Moje słowa, choć pozornie pochwała, były jednocześnie badaniem jego reakcji. Zastanawiałam się, jak poradzi sobie z kolejną rundą naszej rozmowy.
Kapitan spojrzał na mnie z delikatnym uśmiechem, który był ledwie zauważalny, ale wystarczająco pewny, by wskazać, że doskonale rozumie, na czym polega ta gra.
- To komplement, panienko von Hagen, który cenię podwójnie, biorąc pod uwagę, kto go wypowiada - odpowiedział spokojnie. - A jeśli mogę być szczery… myślę, że wychowanie to nie jedyna cecha, która pozwala dotrzymać kroku kobiecie tak pięknej i wymagającej jak Pani.
Zaskoczył mnie swoją bezpośredniością. Widziałam w jego oczach wyczekiwanie na moją reakcję, ale jego spojrzenie nie zdradzało ani krzty niepewności. Pozwoliłam sobie na delikatny uśmiech – bardziej prowokacyjny niż serdeczny.
- To już drugi raz, kapitanie, gdy wyraża Pan swój zachwyt moją osobą - zauważyłam, nachylając się lekko nad stołem. - Czyżby nie mógł się Pan powstrzymać?
Scott nieco uniósł kąciki ust, a w jego oczach znów błysnął ten sam ogień, który wcześniej mnie intrygował.
- Nie sądzę, aby było to coś, co powinienem powstrzymywać, panienko - odpowiedział, jego ton pełen subtelnego wyczucia.
Postanowiłam nie odpowiadać od razu, pozwalając ciszy zawisnąć na moment nad stołem. W końcu przerwałam ją pytaniem, które miało skierować rozmowę na inne tory.
- Kapitanie Scott, pozwoli Pan, że zapytam – jak to się stało, że mężczyzna tak dobrze wychowany znalazł się w wojsku Unii?
Kapitan odchylił się lekko na krześle, ale wciąż zachował nienaganną postawę.
- To długa historia, panienko - zaczął, spoglądając na kieliszek wina, który obracał w dłoni. - Pochodzę z Pensylwanii, z rodziny zajmującej się przemysłem stalowym. Mój ojciec prowadzi hutę w pobliżu Pittsburgha. Był to biznes, który przynosił nam nie tylko zyski, ale i szacunek.
Nie przerywałam, ciekawa, dokąd zmierza. Scott mówił spokojnie, ale jego ton zdradzał dumę.
- Miałem szczęście. Rodzina zapewniła mi wykształcenie. Studiowałem w Paryżu, na École Centrale des Arts et Manufactures. Inżynieria mechaniczna – szczególnie maszyny parowe i konstrukcje metalowe – to była moja pasja.
Słysząc to, uniosłam lekko brwi. Paryż? Byłam pod wrażeniem, choć oczywiście nie zamierzałam tego okazywać zbyt wyraźnie.
Scott uśmiechnął się delikatnie.
- W momencie wybuchu wojny kończyłem studia. Planowałem wrócić do rodzinnego biznesu, ale… - Zatrzymał się na chwilę, jakby dobierał słowa.
- Ale czułem, że mam obowiązek. Wojna zmienia priorytety, panienko. Więc wstąpiłem do wojska.
- Obowiązek, powiada pan? - zapytałam z cieniem sceptycyzmu. - Czy nie byłoby bardziej praktyczne pozostać w hucie, produkując stal dla swoich wojsk?
- Możliwe - odpowiedział z spokojem, patrząc na mnie z intensywnością, która niemal mnie zaskoczyła.
- Ale obowiązek nie zawsze jest praktyczny. Czasem wymaga, byśmy zrobili coś, co uważamy za słuszne".
- Więc uznał Pan za słuszne pozbawienie nas naszej własności? - zapytałam chłodno, nie kryjąc sarkazmu. Moje spojrzenie było ostre, a ton głosu celowo chłodny, by wyraźnie zaznaczyć moje stanowisko.
Kapitan Scott, choć wyraźnie wyczuwając moją prowokację, nie pozwolił, by jego twarz zdradziła jakiekolwiek emocje. Wyprostował się lekko, odstawiając kieliszek wina na stół z precyzją, która wydawała się równie wyważona jak jego odpowiedź.
- Panienko - zaczął spokojnie, ale z zauważalną ostrożnością - moja decyzja, by wstąpić do wojska, nie wynikała z chęci pozbawienia kogokolwiek czegokolwiek. Uważałem, że moim obowiązkiem jest służba mojej ojczyźnie, która w tamtym momencie potrzebowała jedności bardziej niż czegokolwiek innego.
Spojrzałam na niego, czekając, aż rozwinie swoją myśl. Nie zamierzałam ułatwiać mu tej rozmowy.
- Secesja była czymś, co mogło nas podzielić na zawsze - kontynuował, jego głos wciąż spokojny, ale z nutą przekonania. - Uważałem, że niezależnie od różnic, jakie między nami istnieją, nasze państwo jest silniejsze, gdy pozostaje zjednoczone.
- Więc pozbawianie ludzi ich ziemi i… własności, jak to Pan delikatnie nazywa, było dla Pana ceną, którą warto było zapłacić? - przerwałam mu, zadając pytanie, które celowo brzmiało ostrzej, niż być może powinno.
Scott odetchnął cicho, jakby przygotowywał się na trudniejszą część rozmowy.
- Nie sądzę, by istniała jedna odpowiedź na to pytanie, panienko - odpowiedział w końcu.
- Nie jestem tutaj, by oceniać decyzje, które podjęto w wyniku wojny. Jestem tu, by upewnić się, że ci, którzy ucierpieli w jej wyniku, nie są traktowani niesprawiedliwie.
- To bardzo szlachetne z Pańskiej strony - odparłam z cieniem ironii, spoglądając na niego z góry. - Ale proszę nie zapominać, kapitanie, że nie wszyscy postrzegają tę wojnę tak, jak Pan. Dla nas była ona walką o coś znacznie większego niż jedność.
Scott utrzymał kontakt wzrokowy, nie pozwalając, by moje słowa go wytrąciły.
- Zdaję sobie z tego sprawę, panienko - powiedział cicho, a w jego głosie po raz pierwszy zabrzmiała nutka szczerości. I nie oczekuję, że moje słowa zmienią pani zdanie. Ale czasem obowiązek nie polega na wybieraniu tego, co łatwe, lecz tego, co konieczne.
Przez chwilę milczeliśmy, a ja nie mogłam powstrzymać się od analizy jego słów. Były zaskakująco wyważone, jakby naprawdę starał się mnie zrozumieć, zamiast po prostu narzucać swoje przekonania. Mimo to, jego odpowiedź była zachowawcza – nie pozwolił sobie na otwarte przyznanie racji ani jednej, ani drugiej stronie.
Upiłam mały łyk wina, dając sobie chwilę na przemyślenie kolejnej odpowiedzi. Scott, niezależnie od moich prób wyprowadzenia go z równowagi, okazywał się trudnym przeciwnikiem w tej grze – ale to sprawiało, że rozmowa stawała się coraz bardziej intrygująca.
Widząc, że napięcie rozmowy osiągnęło szczyt, odetchnął cicho i spojrzał na mnie z wyważonym, niemal ciepłym uśmiechem. Zamiast kontynuować temat wojny, który z pewnością nie prowadził do niczego przyjemnego, postanowił złagodzić atmosferę w sposób, który wciąż był typowy dla jego subtelnego, dyplomatycznego podejścia.
- Panienko von Hagen - zaczął, opierając się lekko o oparcie krzesła. Jego ton stał się łagodniejszy, mniej formalny. - Nie sądzę, by moje słowa mogły w pełni oddać to, co Panienka myśli o tych sprawach. Ale jedno mogę powiedzieć z całkowitą pewnością.
Spojrzałam na niego z lekką irytacją, ale i ciekawością.
Z A co takiego, kapitanie? - zapytałam chłodno, choć moje spojrzenie zdradzało, że oczekuję jego odpowiedzi.
- To, że nigdy w swoim życiu nie spotkałem kobiety o takiej sile charakteru i… wyjątkowej urodzie, jak panienka - powiedział, patrząc na mnie z tym samym przenikliwym spojrzeniem, które wcześniej mnie zaintrygowało. - Powiem więcej – sądzę, że gdyby wszyscy ludzie mieli taką determinację jak Panienka, historia mogłaby wyglądać zupełnie inaczej.
Jego słowa były jednocześnie szczerym komplementem i próbą rozładowania napięcia, które zdominowało naszą rozmowę. Czułam, jak wewnętrznie lekko łagodnieję, choć oczywiście nie zamierzałam tego okazać.
- Kapitanie Scott - powiedziałam, unosząc kieliszek wina - zaczynam się zastanawiać, czy to Pana naturalny urok, czy może Paryż nauczył Pana, jak składać tak zgrabne komplementy.
Jankes odpowiedział lekko uniesionym kącikiem ust. - Może to jedno i drugie, panienko. Ale niezależnie od tego, skąd to pochodzi, każde słowo, które wypowiadam, jest szczere.
Przez chwilę milczeliśmy, patrząc na siebie. Jego próba złagodzenia atmosfery była umiejętna – sprawiła, że rozmowa, choć pełna napięcia, zakończyła się na delikatniejszej nucie. Widziałam w jego oczach ten sam ogień, który wcześniej zwrócił moją uwagę, i przez chwilę zastanawiałam się, czy kapitan Scott nie jest kimś znacznie bardziej interesującym, niż początkowo zakładałam.
W końcu uniosłam lekko kieliszek w jego stronę, jakby w geście zgody na chwilowy rozejm.
- Cóż, kapitanie, doceniam Pańską umiejętność rozładowywania napięcia. Może rzeczywiście pobyt w Oakridge okaże się bardziej… interesujący, niż się spodziewałam.
Wstaliśmy od stołu, a kapitan Scott natychmiast wykonał niewielki, ale elegancki ukłon w moją stronę.
- Dziękuję za kolację, panienko von Hagen. Była to prawdziwa przyjemność - powiedział spokojnym, ale wyraźnie szczerym tonem.
Nie odpowiedziałam od razu, jedynie uniosłam lekko podbródek i sięgnęłam dłonią ku niemu, gestem sygnalizując, że powinien ją ucałować. Jednak celowo wysunęłam ją nieco niżej, niż byłoby to typowe. Wiedziałam, że jeśli miał dotrzymać etykiety, musiał się ukłonić głębiej, niż zwykle by to zrobił.
Z lekkim wahaniem, które zauważyłam, ale które szybko ukrył, Scott pochylił się, by spełnić moją niewypowiedzianą prośbę. Jego ruchy były płynne, ale nie mogłam nie zauważyć, że gdy jego usta dotknęły materiału mojej rękawiczki, pocałunek trwał odrobinę dłużej, niż wymagała tego formalność.
Nie dałam po sobie nic poznać, choć wewnętrznie byłam lekko zaskoczona. Czyżby kapitan Scott, który do tej pory zachowywał tak perfekcyjny dystans, pozwolił sobie na coś bardziej… osobistego? A może to było jedynie moje wrażenie?
- Dobrej nocy, kapitanie - powiedziałam chłodno, choć ton mojego głosu miał w sobie coś nieuchwytnego – cień prowokacji, który zostawiłam bez dalszego komentarza. - Jutro o świcie będzie czekała na Pana eskorta. Proszę nie kazać im czekać.
Scott wyprostował się i spojrzał na mnie z subtelnym, ale wyraźnym uśmiechem.
- Nie ośmieliłbym się, panienko - odpowiedział, jego głos spokojny, ale z delikatnym akcentem, który sugerował, że zrozumiał moją małą grę.
Patrzyłam, jak wychodzi, jego krok wciąż nienagannie wojskowy, a jednocześnie pełen tej swobody, którą wcześniej zauważyłam. Gdy drzwi za nim zamknęły się, pozwoliłam sobie na lekki uśmiech – prawie niezauważalny, ale wystarczający, by poczuć satysfakcję. Scott nie był zwyczajnym Jankesem i choć nie zamierzałam tego przyznać, jego obecność w Oakridge zaczynała mnie coraz bardziej intrygować.
Komentarze
Prześlij komentarz