1865 - 7

 Rozdział 7

Oakridge, 1865

Wspomnienia Connora Flanaghana

Głupi Connor - usłyszałem głos, który przebił się przez szum wiatru i uderzenia pierwszych kropel deszczu. Spojrzałem w górę. To był Rufus, pochylony nad klatką z miską w rękach. Wiatr targał jego koszulę, a krople deszczu spływały po jego ciemnej twarzy.

- Mówiłem ci, żebyś uważał na panienkę... Oj, głupi Jankes -  dodał z rezygnacją, podając mi miskę parującego ryżu i kawałek mięsa. Jego głos był cichy, niemal współczujący, ale miał w sobie coś ostrzegawczego, jakby każda kolejna uwaga była ostatnim przestrogą.

- Jedz szybko - rzucił, rozglądając się dookoła, by upewnić się, że nikt go nie widzi.

Nie czekałem, aż zmieni zdanie. Chwyciłem miskę i zacząłem jeść łapczywie. Każdy kęs zdawał się przywracać mi odrobinę siły, której brakowało od wczoraj. Siedziałem w tej klatce od wczoraj, a upał zdążył dać mi się we znaki. Moje gardło było suche, a ciało lepkie od potu, kurzu i bólu. Ryż był rozgotowany, mięso twarde i słone, ale w tej chwili to było dla mnie jak uczta.

- Pan Jones chciał się za tobą wstawić - powiedział Rufus, jego głos był niski, niemal zagłuszany przez narastający wiat - Ale panienka go odprawiła. Ostrzegałem cię, Connor. Ona jest zła. Bardzo zła.

Podniosłem wzrok znad miski, patrząc na niego. W jego oczach widziałem coś, co trudno było mi odczytać – mieszaninę rezygnacji, smutku i doświadczenia, którego jeszcze nie miałem. Westchnąłem ciężko i odłożyłem pustą miskę, starając się złapać oddech.

- Ona jest piękna -  powiedziałem cicho, prawie do siebie, ale Rufus to usłyszał.

- Oj, głupi, głupi... - pokręcił głową, a jego słowa były jak ciężar, który osiadł na moich barkach. 

- Piękno czasem jest najgorszą rzeczą, Connor. A jej piękno to pułapka. Pułapka, która cię zmiażdży, zanim zdążysz zrozumieć, co się dzieje.

Siedziałem w milczeniu, wpatrując się w deszcz, który coraz mocniej uderzał o pręty klatki. Rufus odwrócił się i zniknął w ciemności, zostawiając mnie samego z moimi myślami. Jego słowa odbijały się echem w mojej głowie. Miał rację – byłem głupi. Ale piękno Annelise von Hagen nie pozwalało mi odwrócić wzroku. Była jak ogień – hipnotyzujący, ale palący wszystko, co się do niego zbliży.

A ja, głupi Connor nie mogłem przestać patrzeć...

Czy ta chwila, kiedy spojrzałem w jej zimne jak stal oczy, była warta tego? Tak… bez wątpienia. Nigdy wcześniej nie widziałem takiej kobiety. Nigdy. Nie tylko jej twarz, idealna w swojej chłodnej doskonałości, ale też sposób, w jaki się poruszała, jak patrzyła – jakby cały świat należał do niej. A te spodnie… spodnie, które opinając jej uda, podkreślały każdy ruch.

Wspomnienie uderzyło mnie jak cios. Widziałem kiedyś uda Mary Jane, mojej Mary Jane. To było jeszcze przed wojną, na wzgórzach, w cieniu drzew. Byliśmy sami, śmiała się, a ja, młody i głupi, zadarłem lekko jej sukienkę, zachłannie pragnąc zobaczyć więcej. 

- Więcej zobaczysz po ślubie - powiedziała, drocząc się ze mną, uśmiechając się lekko, jakby wiedziała, że i tak będę czekał. Wtedy myślałem, że to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Teraz… teraz byłem pewien, że się myliłem.

Rany po uderzeniu pejcza paliły. Każdy ruch przypominał mi o tym, kim jestem i gdzie jestem. Ale ten ból… był niczym wobec tego, co działo się w mojej głowie. Nie mogłem przestać o niej myśleć. O Annelise von Hagen. O jej chłodnych oczach, o jej władczości, o tym, jak różna była od każdej kobiety, którą kiedykolwiek znałem.

Kiedy przyszła do mnie, serce waliło mi jak młot. Nie chciałem jej prowokować, nie chciałem powtórki z poprzedniego dnia. Patrzyłem więc w ziemię, zgarbiony, pokorny, jak nakazywały jej zasady. Ale… korzytałem z każdej chwili, gdy odwracała wzrok, każdej sekundy, gdy była zajęta, by spojrzeć na nią. Jej suknię, jasną i elegancką, która kontrastowała z moją brudną, poranioną skórą. Jej kapelusz, osłaniający twarz, ale wcale nie ukrywający jej aury władzy.

Była tak inna niż wtedy, gdy siedziała na koniu. Na polach, w spodniach, z batem w dłoni, była jak żołnierz, dowódca, nieustraszona siła. A teraz… była jak wizja z obrazu, nieskazitelna i odległa. Którą wolałem? Nie wiedziałem. Obie były piękne. Obie były odległe.

Ale niezależnie od tego, jak bardzo próbowałem ją zaszufladkować, nie mogłem. Annelise von Hagen była nieuchwytna, niczym płomień na wietrze – fascynujący, piękny i niebezpieczny. I w tym wszystkim, w jej oczach, w jej głosie, w jej obecności, wiedziałem jedno – nigdy nie spotkałem kogoś takiego.

Stała przede mną w swojej pięknej sukni, która zdawała się wręcz emanować delikatnym blaskiem w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Kapelusz, elegancko osadzony na jej głowie, rzucał cień na jej twarz, ale i tak mogłem dostrzec jej chłodny, niemal zmysłowy uśmiech. Rękawiczki, cienkie i wykonane z białej skóry, opinające jej delikatne dłonie, dodawały jej jeszcze więcej gracji. Wyglądała… cudownie, bosko, jakby zeszła z jakiegoś obrazu.

A jednak ten uśmiech – zimny – wzbudzał we mnie coś więcej niż tylko podziw. Z każdym jej krokiem czułem, jak serce przyspiesza, jak podniecenie, którego nie mogłem opanować, rozlewa się po całym moim ciele. Czułem to wyraźnie i poczułem się winny, niemal zawstydzony. Czy zauważyła? Nie. To dobrze. Nie wiedziałbym, co zrobić, gdyby wiedziała.

Ona mogłaby być zła. Bardzo zła.

Wiedziałem, że ten uśmiech, który teraz wydawał się niemal łaskawy, mógł zmienić się w chłodną maskę władzy w jednej chwili. Wiedziałem, że za tymi pięknymi rękawiczkami kryły się dłonie zdolne trzymać bat, a jej oczy, teraz spokojne, potrafiły zamienić się w zimne, spojrzenie, które widziało mnie nie jako człowieka, ale narzędzie.

Nie mogłem jej sprowokować. Nie mogłem pozwolić sobie na jakikolwiek ruch, który mógłby przyciągnąć jej uwagę w niewłaściwy sposób. Patrzyłem więc na ziemię, starając się kontrolować każdy oddech, każdą myśl. Ale jej obecność była jak ciężar, który mnie przygniatał. Była piękna, ale jej piękno było jak nóż – zimne,  zdolne do zadawania ran, które nie goją się szybko.

W pewnym momencie przybiegła jakaś niewolnica, młoda kobieta, z twarzą wyrażającą strach, niosąc w rękach sweter. Okryła ją nim z największą ostrożnością, jakby bała się, że najmniejszy błąd w ruchu może ją rozzłościć. Stałem w milczeniu, obserwując, jak Annelise lekko skinęła głową, pozwalając na ten gest. Była taka delikatna, tak subtelna – oczywiście nie mogła marznąć. Każdy jej ruch był przemyślany, każdy detal – od miękkiego materiału jej sukni po dopasowanie kapelusza – świadczył o tym, że jej życie było pełne komfortu, w którym nie było miejsca na chłód ani niewygodę.

Gdy niewolnica odsunęła się w ukłonach, Annelise jeszcze raz na mnie spojrzała. Jej spojrzenie było zimne, przenikliwe. Jej głos, choć miękki, niósł w sobie niezaprzeczalny autorytet.

- Jutro zostaniesz ukarany - powiedziała chłodno, jakby to było najoczywistsze zdanie, jakie można wypowiedzieć. Słowa te zapadły we mnie jak ostrze, ale nie podniosłem wzroku, nie chciałem jej więcej prowokować. Patrzyłem w ziemię, czekając, aż odejdzie.

A jednak, gdy się odwracała, nie mogłem powstrzymać się od kolejnego ukradkowego spojrzenia. Jej sylwetka, otulona delikatnym swetrem, odchodziła powoli, niemal majestatycznie, w stronę dworku. Wiedziałem, że zasłużyłem na jej gniew, ale nie mogłem pozbyć się jednej myśli: czy gdyby była mniej chłodna, mogłaby być równie fascynująca?

Spędziłem w klatce całą noc. Czułem, jak zimne powietrze wdziera się w moje kości, sprawiając, że każda minuta wydawała się wiecznością. Gdy zaczęło świtać, wcale nie było lepiej – poranek przyniósł ze sobą piekące słońce, które paliło moją skórę, pozostawiając mnie bez cienia, bez osłony. Patrzyłem, jak przez drogę mijają mnie grupy niewolników idących na mszę. Niektórzy rzucali mi krótkie, współczujące spojrzenia, inni unikali kontaktu wzrokowego, jakby moja obecność w klatce była przypomnieniem, jak łatwo można skończyć na moim miejscu.

Klatki stały tuż przy drodze, rząd za rzędem, jak ponura ekspozycja ludzkiej nędzy. Pręty były zimne i szorstkie, a między nimi prześwitywały spojrzenia przechodzących – obojętne, ciekawskie, czasem pogardliwe. Nie miałem żadnej prywatności, żadnej ucieczki przed cudzym wzrokiem. W każdej klatce ktoś inny – wychudzony starzec, młody chłopak z pustymi oczami, kobieta.

Z prawej strony, w klatce obok, ktoś jęczał z bólu, a każdy stłumiony dźwięk przeszywał mnie jak nóż. Przypominał, że tutaj nikt nie był bezpieczny, a cierpienie było walutą codzienności. Próbowałem odwrócić wzrok, zamknąć oczy, znaleźć spokój w jakimś wspomnieniu, ale nie potrafiłem. Wszystko we mnie drżało – z bólu, z gniewu, z upokorzenia.

Niedaleko, na placyku, rozlegały się suche trzaski. Widziałem, jak otwierają jedną z klatek i wyciągają dwóch mężczyzn – obaj byli wyraźnie osłabieni, ale nie stawiali oporu. Prowadzono ich w milczeniu, a jedynym dźwiękiem był rytmiczny stuk butów strażnika o twardą ziemię. Potem przyszły uderzenia – seriami, w równych odstępach, każdy bat uderzał z takim impetem, że powietrze świstało, a potem następował głuchy, mięsisty odgłos, gdy skóra była przecinana. Krzyk pierwszego z mężczyzn przeszedł w charczenie, drugi wył cicho, jakby już dawno zabrakło mu sił na bunt.

Kiedy ich odprowadzano, szli chwiejnym krokiem, zgarbieni, obolali, półprzytomni. Ciała mieli w pasach świeżych ran i zaschniętej krwi, ubrania poszarpane. Strażnicy wrzucili ich z powrotem do klatek jak worki ziemniaków. Potoczyli się w głąb, bez słowa, bez spojrzenia.

Ku mojemu zaskoczeniu, tego dnia mnie nie zabrano na placyk po mszy. Nie wiedziałem, czy to było szczęście, czy tylko odroczenie nieuniknionego.

Dopiero kiedy słońce zaczęło zachodzić, zauważyłem trzech strażników zbliżających się w moją stronę. Ich twarze były kamienne, niewzruszone. Wiedziałem, że przyszli po mnie. Serce zaczęło bić szybciej, gdy otworzyli klatkę i wyciągnęli mnie na zewnątrz. Nie miałem siły walczyć. Moje ciało było zbyt wycieńczone, zbyt obolałe, by próbować oporu.

Poprowadzili mnie drogą, aż dotarliśmy do stodoły stojącej nieopodal. Była pusta i ciemna, jej przestrzeń zdawała się odbijać każdy dźwięk naszych kroków. Drewniane belki i pachnąca kurzem podłoga były jedynymi rzeczami, które widziałem, gdy wprowadzili mnie do środka.

Nie mówili nic. Jeden z nich rzucił na ziemię szorstką linę, a dwaj pozostali podeszli do mnie. Przez chwilę próbowałem stawiać opór, ale szybko mnie obezwładnili, brutalnie wiążąc moje ręce, a potem przywiązując je do belki stropowej. Byłem całkowicie nagi i bezbronny a moje ciało wystawione na ich wzrok i na ich wolę.

Podciągnęli linę wyżej, tak wysoko, że aż musiałem stanąć na palcach, by uniknąć bolesnego naciągania ramion. Wiedziałem, co mnie czeka. Stodoła była ciemna, zimna, a jej pusta przestrzeń wydawała się wypełniona wyczekiwaniem. Moje serce waliło jak młot, a myśli wirujące w głowie nie dawały mi wytchnienia. Każdy dźwięk, każdy ruch strażników wydawał się zapowiedzią tego, co miało nadejść.

Stałem tam, zupełnie nagi, bezbronny, wpatrując się w ciemność, która zdawała się mnie pochłaniać. Nie było gdzie uciec, nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc. Byłem tylko ja, mój strach i to, co miało nastąpić.

Nie wiem, ile czasu minęło. Pół godziny? Może godzina? Czas w tej ciemnej, pustej stodole wydawał się rozciągać w nieskończoność. Moje ręce bolały od naciągniętej liny, a stopy drżały od stania na palcach. Cisza była gęsta, przerywana jedynie cichym szumem wiatru za drewnianymi ścianami. I wtedy usłyszałem kroki.

Były powolne, pewne, a ich dźwięk rozbrzmiewał w pustej przestrzeni, jakby echo chciało je podkreślić. Po chwili drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem, a do stodoły weszła ona.

Ubrana była w strój do jazdy konnej, miała na sobie eleganckie, wysokie czarne buty do kolan, które lśniły w słabym świetle. Jej beżowe bryczesy doskonale przylegały, opinając jej smukłe nogi, a biała koszula z wysokim kołnierzykiem była idealnie dopasowana. Na ramionach miała ciemny, krótki żakiet, który dodawał jej sylwetce wyrafinowanej surowości. Na głowie brakowało kapelusza, a jej włosy, lekko związane, swobodnie opadały na plecy. W dłoni trzymała bat, zwinięty, jakby był tylko dodatkiem do jej stroju – ale ja wiedziałem, że był czymś znacznie więcej.

Annelise postawiła lampę naftową na drewnianej półce, która znajdowała się przy jednej ze ścian stodoły. Jej światło rzuciło ciepły, żółty blask na wnętrze, wydobywając z mroku detale – belki stropowe, kurz unoszący się w powietrzu, a przede wszystkim jej postać, która teraz wydawała się niemal nierealna.

Podeszła bliżej, jej buty uderzały lekko o drewnianą podłogę. Bat, który trzymała w dłoni, był starannie wykonany – rzemień błyszczał w świetle lampy, a rękojeść, zdobiona subtelnym monogramem „AvH”, przykuwała wzrok. Był zwinięty, ale już sam jego widok wywoływał we mnie dreszcz.

Zatrzymała się bardzo blisko mnie, tak blisko, że poczułem zapach jej perfum. Były delikatne, kwiatowe, z nutą czegoś świeżego, może cytrusowego. Nigdy nie czułem czegoś piękniejszego. Pachniała bogactwem, władzą, czymś, czego nigdy wcześniej nie znałem. Jej obecność wypełniła całą przestrzeń. Czułem, jak moje serce zaczyna bić szybciej, a oddech staje się cięższy.

Annelise uniosła lekko brew, a jej spojrzenie, chłodne i przenikliwe, przeszyło mnie na wskroś. Wciąż nie mówiła ani słowa, ale jej obecność mówiła wszystko. Była tu, by przypomnieć mi, kto rządzi. Kto kontroluje każdy aspekt mojego życia. Stałem tam, nagi, zupełnie bezbronny, i czułem się, jakby każda sekunda tej ciszy była częścią jej gry.

Uniosła moją brodę rączką pejcza, zmuszając mnie, bym spojrzał w jej oczy. Zimne, błyszczące jak stal, ale z iskrą rozbawienia, która zdawała się igrać z moim gniewem i upokorzeniem.

- Czy wiesz, niewolniku, za co zostaniesz ukarany? -  zapytała chłodno, ale z nutą dziwnego zainteresowania w głosie. Jej ton był spokojny, jakby była to tylko kolejna codzienna rozmowa, a nie zapowiedź bólu.

Nie wiem dlaczego, ale coś we mnie pękło. Może to było to upokorzenie, może gniew, który narastał od dnia, kiedy trafiłem do Oakridge. Nie myślałem. Po prostu powiedziałem:

- Nie jestem niewolnikiem, tylko jeńcem. Jestem kapral Connor Flanaghan i nie ma pani prawa mnie tak traktować.

Słowa padły z moich ust szybciej, niż zdążyłem je zatrzymać. Mój głos drżał, nie z lęku, ale z gniewu, który próbowałem stłumić. Przez chwilę panowała cisza. Zauważyłem, jak jej brew lekko unosi się w wyrazie zdziwienia, a potem… zaśmiała się. Cichy, melodyjny śmiech, który przeszedł w coś bardziej donośnego. Jakby moja odwaga była dla niej niczym zabawka, którą właśnie odkryła.

- Czyżby? -  zapytała z lekkim rozbawieniem, ale jej oczy mówiły coś innego. Wciąż trzymała moją brodę rączką pejcza, po czym powoli, z gracją, wyprostowała się i rozwinęła bat. Skóra świsnęła lekko w powietrzu, jakby już zwiastując, co miało się wydarzyć.

- Kapral Connor Flanaghan -  powtórzyła powoli, niemal smakując każde słowo. - Jakie to... urocze. Ale wiesz co, kapralu? -  Jej głos zniżył się, stał się bardziej niebezpieczny. - Tutaj, w Oakridge, twoje rangi, twoje tytuły, twoje przeszłe życie... są niczym. Tutaj jesteś tym, kim ja postanowię, że będziesz. I teraz jesteś moim niewolnikiem. Rozumiesz?

Zacisnąłem szczęki, ale nie odpowiedziałem. Mój gniew buzował, ale wiedziałem, że każde słowo mogło tylko pogorszyć sytuację. Ona to widziała – widziała moje wewnętrzne zmagania – i to zdawało się sprawiać jej jeszcze większą przyjemność.

- Powtórz to - powiedziała nagle, a jej głos był lodowaty. - Powiedz, że jesteś moim niewolnikiem.

Nie odpowiedziałem. Jej uśmiech zniknął, a w jej oczach pojawiła się stalowa determinacja. Bat, który trzymała w dłoni, świsnął lekko w powietrzu.

Ból… takiego bólu nigdy wcześniej nie czułem. To było coś więcej niż fizyczne cierpienie – to było jak ogień, który rozlewał się po moim ciele, wypalając każdą cząstkę mojej dumy. Pierwsze uderzenie przyszło nagle, bez ostrzeżenia, i trafiło prosto w moje nagie pośladki. Skóra pejcza była gładka, ale twarda, a jej precyzja przyprawiała o dreszcze. Jego cienkie rzemienie przecięły powietrze z ostrym świstem, zanim uderzyły w moje ciało, zostawiając po sobie palące, piekące ślady.

To nie był zwykły bat. To było narzędzie idealnie dopasowane do swojej funkcji – długie, zwężające się, zakończone kilkoma cieniutkimi rzemieniami, które rozdzielały się przy uderzeniu, zostawiając wiele równoległych linii na skórze. Każdy cios był wymierzony dokładnie tam, gdzie chciała, i każdy uderzał z siłą, która paraliżowała moje ciało na ułamek sekundy.

Drugie uderzenie było jeszcze gorsze. Trafiło w to samo miejsce, co pierwsze, wzmacniając ból, który już tam był. Z moich ust wyrwał się tłumiony jęk, ale zacisnąłem zęby, próbując zachować choć odrobinę godności. Annelise nie przerywała, jej ruchy były płynne, niemal eleganckie, jakby każdy cios był częścią starannie przemyślanej choreografii.

Przy trzecim uderzeniu czułem, jak moje ciało zaczyna drżeć. Skóra piekła, a każde kolejne uderzenie zdawało się wbijać ból głębiej, docierając aż do kości. Czułem, jak łzy zbierają się w moich oczach, ale wciąż próbowałem je powstrzymać.

Czwarty cios złamał moją wolę. Rzemienie trafiły z  taką siłą, że z moich ust wyrwał się jęk, którego nie mogłem już powstrzymać. Dźwięk mojego bólu odbił się echem w pustej stodole, a ja poczułem, jak resztki mojego oporu rozpadają się na kawałki.

Annelise stała za mną, jej oddech był spokojny, równy. Nie przyspieszała, nie spieszyła się. Każde uderzenie było wymierzone z precyzją i kontrolą, jakby delektowała się każdym momentem. Czułem jej wzrok na swoim ciele, widziałem kątem oka, jak jej bat unosi się i opada z niezmiennym rytmem. Była jak artystka, a moje ciało było jej płótnem.

Po chwili przerwała, ale nie odłożyła bata. Podniosła go delikatnie, a rzemienie przesunęły się lekko po mojej skórze, niemal jak dotyk – delikatny, ale pełen zapowiedzi kolejnego ciosu. Moje ciało drżało, a w mojej głowie wciąż brzmiało echo jej ostatnich uderzeń.

- Teraz rozumiesz? -  powiedziała cicho, niemal szeptem, a jej głos miał w sobie mieszankę triumfu i chłodnej, bezlitosnej władzy. Nie odpowiedziałem. Nie miałem siły. 

Ból od kolejnych uderzeń był jak fala, która rozlewała się po całym moim ciele, zalewając każdą myśl, każdy skrawek świadomości. Nie wiem, ile razy uderzyła. Straciłem rachubę. Każde kolejne uderzenie wydawało się mocniejsze od poprzedniego, jakby bat nie tylko ranił moje ciało, ale i wdzierał się głębiej, w samą moją duszę. Skóra na plecach i pośladkach piekła, a każdy ruch liny, która trzymała moje nadgarstki, wbijał się w mięśnie jak ognisty żar. Z moich ust wyrywały się jęki i krzyki, które odbijały się echem od drewnianych ścian stodoły.

- Więc kim jesteś? -  usłyszałem jej głos, spokojny, niemal melodyjny. Był jak nóż, zimny i precyzyjny, tnący przez moją dumę.

Milczałem, zaciskając zęby, próbując zebrać resztki sił, by nie odpowiedzieć.  Ale ona była cierpliwa. Jej bat uniósł się ponownie i opadł z takim świstem, że czułem go jeszcze zanim uderzył. Krzyczałem, ale odpowiedzią był tylko jej śmiech – czysty, cichy, przepełniony triumfem. Jakby każde moje słowo, każdy jęk były dla niej tylko dowodem jej zwycięstwa.

Kolejne uderzenia bata trafiły mnie w plecy, a ból, choć nadal intensywny, zaczął mieszać się z czymś innym – czymś, czego nie rozumiałem, ale co wypełniało moje ciało jak niechciany ogień. Każdy świst rzemienia, każdy ruch jej drobnej dłoni, każda nuta triumfu w jej oczach sprawiały, że moje myśli zaczynały dryfować w nieznanym kierunku.

Spojrzałem na nią przez zasłonę bólu, patrząc na jej filigranową sylwetkę w tym stroju do jazdy konnej. Czarne, lśniące buty do kolan podkreślały jej smukłe nogi, beżowe bryczesy opinały doskonale zarysowane uda i biodra, a biała koszula zapięta aż pod szyję dodawała jej surowej elegancji. Ciemny, krótki żakiet leżał na niej idealnie, podkreślając jej władczy wygląd. W ręku trzymała bat, który zdawał się być przedłużeniem jej samej – narzędziem nie tylko bólu, ale także władzy.

To było absurdalne, niezrozumiałe. Ale było. Ból, który zadawała, i jej chłodny, władczy sposób bycia działały na mnie w sposób, którego nie potrafiłem zignorować. Zacząłem się trząść, ale tym razem nie tylko z bólu. Czułem gorąco, które wypełniało każdą komórkę mojego ciała, i wiedziałem, że ona to zauważyła.

Przerwała na chwilę. Bat zawisł w powietrzu, a ona spojrzała na mnie z czymś, co można było odczytać jako zdziwienie, ale szybko przeszło to w cyniczny, niemal drwiący uśmiech.

- Och - powiedziała powoli, przeciągając każde słowo. - Czyżby mój dzielny kapral czerpał z tego... przyjemność? -  Jej głos był miękki, ale w każdym jego drgnieniu było coś, co kłuło bardziej niż bat.

Spuściłem wzrok, próbując ukryć wstyd, ale to było niemożliwe. Czułem, jak wyraz mojej twarzy zdradza wszystko, czego nie mogłem wyrazić słowami.

- To fascynujące - dodała, zbliżając się jeszcze bardziej. Czułem jej zapach, delikatne perfumy, które w tym momencie wydawały się jeszcze bardziej hipnotyzujące. Bat spoczywał wciąż w jej dłoni, a ona przesunęła nim lekko po moich ramionach, jakby badała swoją zdobycz.

- Czy to ból, kapralu? -  zapytała, jej głos był niemal szeptem. - A może to ja? - Jej uśmiech stał się jeszcze bardziej cyniczny, a jej oczy błyszczały triumfem. - Cóż za interesująca mieszanka.

Stałem tam, bezbronny, upokorzony, a jednak nie mogłem zaprzeczyć, że miała nade mną pełną władzę – nie tylko nad moim ciałem, ale i nad czymś więcej. Nie odpowiedziałem. Nie mogłem. Ale jej uśmiech mówił mi, że wiedziała już wszystko, co chciała wiedzieć.

Kiedy w końcu ból stał się tak wielki, że zacząłem tracić kontakt z rzeczywistością, przestała mnie bić. Przez chwilę nie było nic, tylko mój ciężki, urywany oddech i szum w moich uszach. Otworzyłem oczy, ledwo zdolny utrzymać wzrok na podłodze stodoły. Wtedy usłyszałem jej kroki, ciche i spokojne, zbliżające się do mnie.

Stanęła przede mną. Nawet w bólu mogłem dostrzec jej wyraz twarzy – spokojny, chłodny, ale z cieniem uśmiechu, który zdradzał satysfakcję. Bat, który trzymała, zwisał luźno w jej dłoni, a światło lampy naftowej rzucało delikatne cienie na jej smukłą sylwetkę.

- Więc mój dzielny kapral płacze? - zapytała, kładąc lekki nacisk na każde słowo, jakby chciała się upewnić, że każde z nich wbije się we mnie równie mocno jak bat. - To nie przystoi wojskowym, nawet Jankesom. Gdzie twoja odwaga, twoja męskość, kapralu? - Jej głos ociekał ironią, a jej uśmiech stał się wyraźniejszy.

Nie odpowiedziałem. Czułem, jak łzy, które próbowałem powstrzymać, płyną po mojej twarzy. Wiedziałem, że widzi to wszystko – moją bezsilność, mój upadek.

- A może…-  zaczęła znowu, pochylając się lekko w moją stronę,  - Może jednak jesteś moim niewolnikiem? Czyżbyś dopiero teraz to zrozumiał? - Jej oczy błyszczały w świetle lampy, a ja wiedziałem, że każde jej słowo było starannie dobrane, by zmusić mnie do poddania się.

W mojej głowie toczyła się walka. Wiedziałem, że jeśli odpowiem, przegram. Jeśli jej to powiem, stracę wszystko. Ale moje ciało było wyczerpane, a ból przekraczał wszystko, co kiedykolwiek przeżyłem. Każde słowo, które mógłbym wypowiedzieć, wydawało się jak otwarcie drzwi do ostatecznego upokorzenia.

Milczałem jeszcze przez chwilę, ale jej wzrok, jej uśmiech, jej pewność siebie były nie do zniesienia. W końcu, czując jak resztki mojej woli rozpraszają się w powietrzu, wymamrotałem cicho:

- Tak… jestem pani niewolnikiem.

Jej uśmiech stał się szerszy, bardziej triumfalny. - Dobrze -  powiedziała zadowolonym tonem, niemal pieszczotliwie. - Dobrze, niewolniku. Zaczynasz rozumieć swoje miejsce.

Zostawiła mnie tam, nagiego, wyczerpanego, z moimi słowami wciąż odbijającymi się w mojej głowie. Wiedziałem, że przegrałem – nie tylko z nią, ale i z sobą samym.

Kiedy mnie odwiązała, moje ramiona opadły ciężko, jakby ich własny ciężar był nie do zniesienia. Moje nogi były jak z waty, a każdy krok bolał, jakby wbijały się we mnie igły. Starałem się zachować równowagę, gdy stała przede mną, wciąż trzymając bat w dłoni. Jej spojrzenie było chłodne i władcze, a jej głos, gdy przemówiła, przeszył mnie jak kolejny cios.

- Uklęknij, niewolniku -  powiedziała spokojnie, niemal cicho, ale w jej tonie była siła, której nie mogłem się sprzeciwić.

Z trudem wykonałem jej polecenie, klękając przed nią. Moje kolana dotknęły twardej podłogi stodoły, a ból z moich pleców i pośladków przeszył całe ciało. Czułem się jak cień człowieka, który był tutaj wcześniej.

Stanęła bardzo blisko mnie, jej buty niemal dotykały moich kolan. Bat zwisał luźno w jej dłoni, ale wciąż zdawał się mieć władzę nade mną. Patrzyła na mnie z góry, a jej uśmiech był lekki, triumfujący.

- Będę ci co jakiś czas przypominała, kto tu rządzi -  powiedziała chłodno, odwracając się na pięcie. - A teraz za mną.

Podniosłem się z trudem, moje ciało drżało, a ból był niemal paraliżujący. Ruszyłem za nią, lekko pochylony, starając się nie patrzeć ani na nią, ani na strażników, którzy obserwowali wszystko w milczeniu gdy wyszliśmy ze stodoły. Każdy krok zdawał się palić moje plecy i pośladki żywym ogniem, a lina, która jeszcze przed chwilą mnie więziła, zostawiła otarte ślady na moich nadgarstkach.

Szliśmy w milczeniu, a jedynym dźwiękiem były odgłosy moich kroków i jej ciche, spokojne kroki prowadzące mnie z powrotem do klatek. Było już ciemno, a światło lampy, którą trzymała w dłoni, rzucało cienie na ziemię, tańczące wokół nas, jakby nawet one były świadkami mojego upokorzenia.

Kiedy dotarliśmy, Anneliese zatrzymała się, uniosła bat i wskazała nim na jedną z nich. Otworzyła drzwi, a ja, nawet nie patrząc, wszedłem do środka. Nie musiała nic mówić. Wiedziałem, co mam robić.

Drzwi klatki zamknęły się za mną z głuchym trzaskiem. Położyłem się na brzuchu, niezdolny do znalezienia żadnej pozycji, która przyniosłaby ulgę. Każdy centymetr mojej skóry piekł, a ból zdawał się odbierać mi oddech. Próbowałem zasnąć, zamknąć oczy i zapomnieć, ale ból i upokorzenie wciąż wracały, niczym echo.

Słyszałem jej kroki oddalające się w ciemności. Wiedziałem, że to nie koniec. Że będzie wracać. Że w jakiś sposób, dzień po dniu, przypomni mi, kto tu rządzi. Ból był straszny, ale to myśl o jej triumfie bolała mnie jeszcze bardziej.

Rano obudziło mnie delikatne dotknięcie. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem, ale szybko przypomniałem sobie wszystko, zwłaszcza gdy poczułem ból. Otworzyłem oczy i zobaczyłem młodą niewolnicę, stojącą obok klatki. Miała na sobie prostą szarą suknię, a jej twarz wyrażała mieszankę troski i obawy. Rozpoznałem ją – widziałem już ją, gdy szła za panienką Annelise, podajac jej sweter, jakby była jej osobistą służącą.

- Stań przy kracie -  powiedziała cicho, patrząc na mnie z wyraźnym współczuciem. W jej dłoni trzymała mały słoiczek, napełniony czymś, co wyglądało jak gęsta, jasnożółta maść.

- To zdezynfekuje rany - dodała, podnosząc słoiczek nieco wyżej, jakby chciała, żebym jej zaufał. - I szybciej się zagoją.

Wstałem powoli, z trudem podchodząc do kraty. Każdy ruch był bolesny, a metalowe pręty klatki chłodne pod palcami. Spojrzałem na nią, jak przygotowuje się do nałożenia maści. Otworzyła słoiczek i zanurzyła w nim palce, wyciągając odrobinę substancji. Pachniała ziołami – mogłem wyczuć lawendę, rozmaryn, a może nawet arnikę. Była gęsta i lekko tłusta, z drobnymi, zielonkawymi drobinkami, które wyglądały jak rozgniecione liście. Z pewnością to było coś domowej roboty, prawdopodobnie przygotowanego przez kogoś z niewolników na plantacji.

- To panienka ci to zrobiła? - zapytała, nakładając delikatnie maść na moje plecy przez szczeliny w kracie. Jej dotyk był ostrożny, niemal pieszczotliwy, ale i tak każdy ruch wywoływał palący ból. Skrzywiłem się, ale nie odsunąłem.

- Dlaczego ją rozgniewałeś? - dodała po chwili, jej głos był cichy, jakby bała się, że ktoś mógłby ją usłyszeć.

Zastanowiłem się, co odpowiedzieć. Czy powinienem wyjaśniać, co się wydarzyło? Czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Jej pytanie brzmiało raczej jak ostrzeżenie niż ciekawość.

- Ona jest… -  zacząłem, ale nie wiedziałem, jak skończyć. Piękna? Groźna? Niewzruszona? Czułem, że żadne słowo nie odda tego, co wydarzyło się poprzedniego dnia.

- Nie zadawaj pytań, jeśli nie chcesz znać odpowiedzi - powiedziałem w końcu, cicho, niemal szeptem. Spojrzałem na nią kątem oka, ale nie zaprzestała swojej pracy.

Jej palce nadal delikatnie nakładały maść na moje plecy, a chłodna, kojąca substancja zaczęła przynosić ulgę. W pewnym momencie przestała, wytarła ręce o skrawek materiału i spojrzała na mnie poważnie.

- Uważaj na nią -  powiedziała, wstając powoli. Jej spojrzenie, choć pełne troski, miało w sobie coś więcej – coś, co można było odczytać jako przestrogę. - Panienka nie znosi sprzeciwu i nigdy nie zapomina.

Z tymi słowami odwróciła się i zniknęła między czworakami, pozostawiając mnie samego, z bolącym ciałem i myślami, które ciążyły na mnie niczym kamień.

Laura, bo tak miała na imię, przychodziła dwa razy dziennie, by nakładać mi maść. Zawsze robiła to w ciszy, jakby bała się, że każda wymówiona sylaba może sprowadzić na nią kłopoty. Moje pytania zbywała milczeniem, jej spojrzenie unikało mojego wzroku, a ręce pracowały szybko i delikatnie.

Dni mijały,  ona wciąż pozostawała tajemnicza, a ja, choć zaintrygowany, nie chciałem naciskać.

Dopiero po jakimś czasie, skończyła nakładać maść i zbierała się do odejścja, zatrzymała się nagle. Odwróciła się do mnie, a jej wzrok był inny – smutny, pełen cichego cierpienia, które zdawało się mówić więcej niż jakiekolwiek słowa. W milczeniu sięgnęła do sukni i powoli zsunęła ją z ramion, odsłaniając plecy.

Widok zaparł mi dech w piersiach. Jej skóra była pokryta bliznami. Jasne, nierówne ślady przecinały jej plecy we wszystkich kierunkach, jak mapa cierpienia i bólu. Każda blizna opowiadała swoją własną historię, a wszystkie razem mówiły o życiu pełnym bólu, który był bardziej okrutny niż mogłem sobie wyobrazić.

- To panienka mi to zrobiła - powiedziała cicho, jej głos ledwie słyszalny, jakby sama nie chciała wypowiadać tych słów na głos.

Spojrzała na mnie, a w jej oczach była mieszanka smutku i rezygnacji. Nie było w niej gniewu, tylko głęboka, nieuchwytna melancholia, jakby dawno już zaakceptowała swój los. Nic nie odpowiedziała.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie było słów, które mogłyby zmniejszyć ciężar tego, co zobaczyłem. Wiedziałem, że każda z tych blizn była jak pamiątka po Annelise, po jej władzy, po jej zimnej brutalności. I teraz ja byłem tego świadkiem, nosząc własne świeże rany na plecach.

- Dlaczego? - zapytałem w końcu, cicho, niemal szeptem. Ale Laura tylko spojrzała na mnie jeszcze raz, jakby chciała, żebym sam zrozumiał odpowiedź, zanim z powrotem podniosła suknię i poszła bez słowa.

Zostałem sam, z moimi myślami, moim bólem i obrazem jej blizn, który nie chciał opuścić mojej głowy. Annelise była piękna, tak – ale za tym pięknem krył się demon, który zostawiał za sobą ślady, jakich nie dało się wymazać...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wilczyca 1

Wilczyca 11

Wilczyca 2