1865 - 6

Rozdział 6

Oakridge 1865

Pamiętnik Anneliese von Hagen 

Przechadzałam się z Karlem wśród klatek, w których trzymaliśmy niewolników, którzy czymś przewinili. Byli tam ci, którzy próbowali unikać pracy, ci, którzy ośmielili się sprzeciwić nadzorcy, a także ci, którzy po prostu znaleźli się w złym miejscu i czasie. Widok ich skulonych ciał, posiniaczonych i poranionych, sprawiał, że czułam dziwną mieszankę rozbawienia i satysfakcji. Byli trochę jak zwierzęta – rozumieli tylko jeden język: język siły.

Zatrzymałam się przy jednej z klatek, gdzie młody chłopak, może siedemnastoletni, spojrzał na mnie błagalnie. Jego spojrzenie było mieszaniną strachu i nadziei, ale ja jedynie uniosłam brew, ignorując go. Był niczym więcej niż przykładem dla innych – dowodem na to, co się dzieje, gdy ktoś nie przestrzega zasad. Odwróciłam się do Karla, który stał obok mnie, zawsze czujny.

- Karl - powiedziałam, wskazując na klatki, - chcę, żebyś przeniósł je w bardziej uczęszczane miejsce.

Jego oko zmrużyło się lekko, jakby próbował zrozumieć, o co mi chodzi. 

- W bardziej uczęszczane miejsce, panienko? - zapytał z nutą niepewności w głosie.

Westchnęłam z lekką irytacją, jakby to, co mówiłam, było oczywiste. 

- Tak, Karl. W bardziej uczęszczane miejsce, gdzie będą widoczne dla wszystkich. To ma działać odstraszająco. Nie chcę, żeby te klatki były ukryte tutaj, na uboczu. Chcę, żeby wszyscy widzieli, co się dzieje, gdy ktoś złamie zasady. Mają stać przy drodze.

Karl kiwnął głową, ale wciąż wyglądał na nieco zdezorientowanego. Wskazałam palcem na otwartą przestrzeń niedaleko czworaków tuż za bramą prowadzącą na teren dworku. 

- Tam - powiedziałam. - Tamto miejsce jest idealne. Będzie widoczne z każdej strony.

- Zrozumiałem -  odpowiedział, choć wciąż widziałam, że ma pewne wątpliwości.

- To nie wszystko -  kontynuowałam, mój głos był spokojny, ale stanowczy. - Chcę tam również dyby i pręgierz. Będą doskonałym uzupełnieniem. To podziała na wyobraźnię tych bydląt.

Karl uniósł brew, jakby chciał coś powiedzieć, ale szybko się powstrzymał. 

- Panienko, czy to konieczne? - zapytał ostrożnie. Do tej pory radziliśmy sobie bez...

Spojrzałam na niego chłodno. 

- Karl, to nie jest kwestia konieczności. To kwestia dyscypliny. Jeśli mają zrozumieć swoje miejsce, musimy im to pokazać w sposób, który zapamiętają. Dyby i pręgierz będą symbolem tego, że każdy, kto mi się sprzeciwi, poniesie bardzo surową karę. Rozumiesz teraz?

Jego twarz wyrażała coś między rezygnacją a akceptacją. 

- Tak jest, panienko. Zostanie zrobione.

Uśmiechnęłam się lekko, zadowolona z jego odpowiedzi. 

- Dobrze. I jeszcze jedno – większość egzekucji, takich jak publiczne chłosty, będzie odbywała się tutaj, w niedziele. Chcę, żeby wszyscy okoliczni niewolnicy musieli się na nich stawiać od razu po mszy. Niech widzą, co się dzieje, gdy ktoś nie przestrzega zasad.

Karl skinął głową. 

- Oczywiście, panienko. To będzie robione tak, jak panienka zarządziła.

Odwróciłam się i spojrzałam na klatki raz jeszcze. Widok ciał, które próbowały zniknąć w cieniu prętów, przypominał mi, jak kruche było ich życie. Dla mnie to nie były istoty ludzkie – to były narzędzia, zasoby. A narzędzia musiały działać sprawnie, inaczej trzeba je było naprawić lub zastąpić.

- Pamiętaj, Karl -  powiedziałam, idąc dalej ścieżką - dyscyplina to fundament. Jeśli my tego nie przypilnujemy, stracimy wszystko. A ja nie zamierzam pozwolić, by coś wymknęło się spod mojej kontroli.

Karl nie odpowiedział, ale jego posłuszny krok i milczenie mówiły mi, że rozumie. Oakridge było miejscem mojej władzy, a ja nie zamierzałam pozwolić, by ktokolwiek o tym zapomniał.

Moje polecenia zostały wykonane szybko i sprawnie – ceniłam to sobie w Karlu. Był człowiekiem, na którym można było polegać, choć miał swoje ograniczenia. Placyk w pobliżu czworaków był gotowy – klatki zostały przeniesione, dyby i pręgierz ustawione zgodnie z moimi wskazówkami. Widok ten sprawiał, że czułam satysfakcję – miejsce było przemyślane, funkcjonalne i jednocześnie wystarczająco widoczne, by przypominać wszystkim o konsekwencjach nieposłuszeństwa.

W pobliżu placyku znajdowała się stodoła, stara i nieco zaniedbana, używana głównie jako magazyn. Weszłam do niej z Karlem, a odór kurzu i wilgoci uderzył mnie od razu. Spojrzałam na belki stropowe, pokryte pajęczynami, i stosy rozmaitych przedmiotów porozrzucanych po kątach – beczki, skrzynie, zardzewiałe narzędzia.

- Karl -  powiedziałam, wskazując na belki - każ posprzątać to miejsce. Chcę, żeby było czyste i uporządkowane. Zakazuję składowania tutaj czegokolwiek. To miejsce też może nam się przydać.

Karl zmarszczył brwi, ale szybko skinął głową. - Rozumiem, panienko. Stodoła zostanie posprzątana.

---

W sobotę pojechaliśmy do starego Sama. Byłam ciekawa, czy moje polecenia zostały wykonane zgodnie z oczekiwaniami. Warsztat rzemieślnika był jak zawsze przesiąknięty zapachem skóry i oleju. Sam czekał na mnie, lekko pochylony w ukłonie, a na stole leżały moje baty, starannie zapakowane w ciemną płachtę.

- Panienko - zaczął cicho, - wszystko jest gotowe, tak jak panienka kazała.

Zbliżyłam się i odkryłam płachtę, odsłaniając swoje nowe narzędzia. Wzięłam pierwszy bat do ręki – długi, z plecionego rzemienia, z elegancką rękojeścią z mahoniu, ozdobioną subtelnym złotym monogramem „AvH”. Kiedy chwyciłam go mocniej, poczułam, że idealnie leży w dłoni. Był wyważony, lekki, ale jednocześnie wyczuwalnie solidny. Wzmocnienia moich jeździeckich rękawic idealnie współgrały z uchwytem, zapewniając pewność ruchu.

Zamachnęłam się delikatnie, testując, jak rzemień porusza się w powietrzu. Świst, który wydobył się z batoga, był melodyjny, niemal hipnotyzujący. Uśmiechnęłam się lekko, zadowolona.

- To doskonała robota, niewolniku - powiedziałam, obracając bat w dłoni i oceniając każdy jego detal. - Jest dokładnie taki, jakiego chciałam.

Sam skłonił się jeszcze głębiej. 

- Dziękuję, panienko. Cieszę się, że spełniłem oczekiwania.

Sięgnęłam po drugi bat – ten krótszy, przeznaczony do użytku w siodle. Był równie starannie wykonany, a jego zakończenie z drobnymi, supłami wyglądało jednocześnie subtelnie i groźnie. Przesunęłam dłonią po rękojeści, doceniając precyzję rzemiosła.

- Oba są idealne - stwierdziłam chłodno, odwracając się do Karla. - Przekaż, żeby Sam otrzymał nagrodę. Dodatkową rację żywnosci albo jakąś kobietę. Wykonał swoją pracę dobrze.

Karl skinął głową, a ja schowałam baty do pokrowca przygotowanego przez Sama. Czułam, jak z każdym krokiem władza, którą już posiadałam, stawała się bardziej namacalna. Te baty były symbolem mojego autorytetu – perfekcyjnie wykonane narzędzia, które mogły równie dobrze wzbudzać podziw, jak i strach. Wsiadłam na Diablo, trzymając pokrowiec z batami w dłoniach, gotowa na powrót do Oakridge, gdzie wszystko działało tak, jak sobie tego życzyłam.

Wracaliśmy do posiadłości w spokojnym tempie. Diablo stąpał pewnie po bruku, który niedawno ukończyli robotnicy, a ja czułam satysfakcję, że Oakridge zaczyna wyglądać dokładnie tak, jak sobie tego życzyłam. Gdy tylko zsiadłam z konia przed pałacem i miałam wejść do środka, Karl podszedł do mnie szybkim krokiem. Jego twarz, zwykle surowa, zdradzała irytację.

- Panienko -  zaczął, jak zawsze stanowczy, - jeden z niewolników zniszczył narzędzia podczas pracy. Twierdzi, że to był wypadek, ale…

- I co z tego że wypadek ? -  przerwałam mu, unosząc lekko brew. - Pytanie brzmi, co zamierzasz z tym zrobić?

Karl, nieco zaskoczony moją odpowiedzią, zawahał się na chwilę, po czym dodał: 

- Zastanawiałem się, czy mamy go pobić już teraz czy kara powinna być publiczna.

Spojrzałam na niego chłodno, jakby testując jego zdolność do przewidywania moich decyzji. 

- A jak myślisz, Karl? -  zapytałam, głosem pełnym lekkiego rozbawienia, ale i podkreślającego jego odpowiedzialność.

Karl skinął głową. 

- Zrozumiałem, panienko. Jutro, w dzień wolny, zostanie publicznie wychłostany. Wszyscy okoliczni niewolnicy będą obecni.

- Dobrze -  odpowiedziałam krótko i ruszyłam w stronę domu, nie zatrzymując się ani przez chwilę. Wiedziałam, że Karl zajmie się resztą.

---

Niedziela była dniem gdy wybierałam się na mszę. Jak zawsze udałam się do niewielkiego protestanckiego zboru, który wybudował jeszcze mój dziadek. Było to skromne miejsce, otoczone drzewami, z prostym wnętrzem, które jednak miało w sobie coś uroczystego. Msza przebiegła bez większych emocji, ale dla mnie była ważnym rytuałem – przypomnieniem o naszych wartościach, o hierarchii, którą Bóg zstąpił na ziemię. Po mszy wiedziałam, że czeka mnie coś innego – publiczna chłosta, która miała pokazać, że te wartości muszą być egzekwowane.

Gdy mój powóz zbliżał się do placu w pobliżu czworaków, zauważyłam, że coś się zmieniło. Pośrodku, w pobliżu pręgierza, ustawiono niewielkie podwyższenie. Na jego środku stał wysoki fotel, niemal przypominający tron. Był solidny, wykonany z ciemnego drewna, z delikatnymi zdobieniami na oparciu, które w świetle słońca błyszczały subtelnie, ale zauważalnie.

Strażnik podszedł do mnie i ukłonił się z szacunkiem. 

- To specjalnie dla panienki, żeby mogła panienka wygodnie obserwować przebieg kary. 

Spojrzałam na niego, a na mojej twarzy pojawił się lekki uśmiech. 

- Doceniam takie gesty -  powiedziałam spokojnie. - Nie wiem, czyj to był pomysł, ale ta osoba powinna zostać nagrodzona.

Strażnik skłonił głowę jeszcze głębiej. 

- Przekażę, panienko.

Wysiadłam z powozu i ruszyłam w stronę placu, czując, jak wszyscy obecni kierują na mnie swoje spojrzenia. Słońce było wysoko, a powietrze ciężkie od oczekiwania. Wkrótce miała rozpocząć się kara, a ja, siedząc na swoim „tronie”, miałam być świadkiem i jednocześnie symbolem autorytetu, który tutaj panował. W Oakridge każdy musiał znać swoje miejsce – a ja byłam tutaj po to, by o tym przypominać.

Na placu zebrał się tłum. Wszyscy okoliczni niewolnicy zostali wezwani, by być świadkami tej chwili. Czarna masa ludzi, ubrana w swoje szare, znoszone ubrania, stała w milczeniu, czekając na to, co miało się wydarzyć. Było tam także kilku tych z jankeskiej choloty, których przysłano mi jako jeńców wojennych. Wyglądali bardziej na złamanych niż buntowniczych, stojąc w grupie, oddzieleni od reszty, jakby już zrozumieli swoje miejsce w tym świecie.

Siedziałam na swoim tronie, który został ustawiony na podwyższeniu. Wysoki fotel dawał mi należny komfort i doskonały widok na całe wydarzenie. Obok mnie krzątała się służba – jedna z dziewcząt podała mi szklankę lemoniady, druga poprawiła poduszki na oparciu fotela, upewniając się, że siedzę wygodnie. To wszystko działo się niemal bezszelestnie, jakby wiedziały, że każda ich zbędna czynność mogłaby przyciągnąć moją niechcianą uwagę.

Przed pręgierzem stał już niewolnik – młody mężczyzna o ciemnej skórze, którego twarz zdradzała mieszankę strachu i rezygnacji. Jego ręce były skute i przytwierdzone do drewna, plecy odsłonięte, napięte w oczekiwaniu na to, co miało nadejść. Karl, jak zawsze surowy i bezlitosny, trzymał w rękach bat. Jego ruchy były spokojne, precyzyjne – wiedział, co robić, i robił to bez zbędnych emocji.

Cisza na placu była niemal namacalna. Słychać było jedynie odgłosy oddechów i cichy szelest wiatru w drzewach. Potem rozległ się pierwszy świst bata, przerywając tę ciszę niczym błyskawica. Uderzenie trafiło dokładnie w środek pleców niewolnika, a jego krzyk rozerwał powietrze, wstrząsając tłumem.

Był to dźwięk, który znałam dobrze – nie pierwszy raz byłam świadkiem takiej sceny. Krzyk bólu, który mówił wszystko, co trzeba było powiedzieć: o karze, o władzy, o porządku. Patrzyłam na Karla, na jego chłodne opanowanie, na precyzję jego ruchów, i czułam, jak napięcie, które unosiło się w powietrzu, przenika także mnie.

Każde kolejne uderzenie było jak znak, przypomnienie dla wszystkich zebranych, że bunt, nieposłuszeństwo czy choćby niedbałość nie będą tolerowane. Niewolnik szarpał się przy każdym uderzeniu, jego plecy pokrywały się krwawymi pręgami, a jego krzyki zlewały się w jedno z odgłosami świstu bata.

Tłum stał w milczeniu, z opuszczonymi głowami, jakby każdy z obecnych starał się zniknąć w cieniu, byle tylko nie przyciągnąć mojej uwagi. Czuli mój wzrok, wiedzieli, że patrzę. To była chwila, która przypominała im wszystkim, kto tu rządzi i co czeka tych, którzy odważą się złamać zasady.

Gdy kara dobiegła końca, Karl odsunął się na bok, pozostawiając niewolnika przykutego do pręgierza, by wszyscy mogli zobaczyć skutki jego przewinienia. Krew spływała po jego plecach, a on osunął się na kolana, ledwie trzymając się.

Podniosłam się powoli z fotela, z kieliszkiem lemoniady w dłoni, i spojrzałam na tłum. Byłam świadoma każdej pary oczu, które na mnie spoczywały. Nie musiałam mówić niczego – mój uśmiech, chłodny i spokojny, wystarczył. To była lekcja, którą mieli zapamiętać na długo. Władza to nie słowa, to czyny. A ja byłam tutaj, by przypominać im o tym każdego dnia.

Po obiedzie wezwałam Karla do siebie. Jak zawsze zjawił się szybko, z wyprostowaną postawą i spokojnym wyrazem twarzy. Jego obecność była solidna, przewidywalna – coś, na czym można było polegać.

- Karl - zaczęłam chłodno, wpatrując się w niego, - kto był pomysłodawcą tego podestu i tronu, który dziś ustawiono na placu?

Przez chwilę zastanawiał się, jak odpowiedzieć, po czym powiedział z lekką nutą dumy: - Jeden z moich ludzi, panienko. Strażnik o imieniu Joe.

- Joe -  powtórzyłam.... - Przyprowadź go tutaj. Chcę go zobaczyć.

Karl skinął głową i wyszedł bez słowa. Kilka minut później wrócił w towarzystwie strażnika. Joe był wysokim, postawnym mężczyzną o ogorzałej twarzy, która zdradzała doświadczenie i dyscyplinę. Stanął przede mną, skłonił się z szacunkiem, czekając na moje pytanie.

- To ty jesteś ten Joe? -  zapytałam, przyglądając mu się z uwagą.

- Tak jest, panienko -  odpowiedział spokojnie, z głosem niosącym się pewnie, ale bez śladu arogancji.

Zrobiłam krok bliżej, przyglądając się mu bardziej uważnie. Jego postura i ton głosu zdradzały pewność siebie, ale nie przekraczały granic wyznaczonych przez jego pozycję.

- Powiedz mi, Joe - zaczęłam wolno - skąd pomysł na ten podest i tron? Dlaczego uznałeś, że to właściwe dla mnie?

Przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią, jakby chciał dokładnie przemyśleć każde słowo. 

- Panienko -  zaczął spokojnym tonem - uznałem, że ludzie powinni wiedzieć, kto tu rządzi. Nie tylko przez działania, ale też przez symbole. Tron to znak władzy – pokazuje, że panienka jest ponad wszystkimi i wszystkimi sprawuje kontrolę.

Jego odpowiedź była prosta, ale szczera i pełna logiki. W słowach tych było coś, co wzbudziło we mnie lekką satysfakcję – Joe rozumiał mechanizmy władzy lepiej, niż mogłam przypuszczać.

- Hmm - mruknęłam, obracając słowa w głowie. 

- Rozsądnie powiedziane, Joe. Twój pomysł został doceniony i podkreślił to, co powinno być jasne dla wszystkich. Dobra robota.

Na znak uznania wyciągnęłam rękę w rękawiczce, pozwalając mu ją ucałować. Joe pochylił się, ujął moją dłoń delikatnie i lekko dotknął jej ustami. Jego gest był wyważony i pełen szacunku – dokładnie taki, jakiego oczekiwałam.

- Karl - powiedziałam, odwracając się do mojego zarządcy - ten człowiek zasłużył na nagrodę. Dopilnuj, by otrzymał dwa dni wolnego i małą premię.

- Tak jest, panienko -  odpowiedział Karl z lekkim skinieniem głowy.

- Możecie odejść -  powiedziałam chłodno, wykonując gest dłonią, który jasno wskazywał, że rozmowa dobiegła końca. Karl i Joe skłonili się w milczeniu, po czym obaj odwrócili się i opuścili pomieszczenie. Przez chwilę patrzyłam, jak ich sylwetki znikają za drzwiami, a cisza ponownie wypełniła przestrzeń.

Zsunęłam powoli rękawiczki. Położyłam je na blacie obok i skierowałam się ku fortepianowi, który stał w kącie salonu, lśniąc w świetle zachodzącego słońca. Usiadłam na ławie, pozwalając palcom spocząć na chłodnych, gładkich klawiszach.

Przez chwilę wahałam się, jakby czekając, aż myśli, które wirują w mojej głowie, znajdą swój kształt. Potem delikatnie nacisnęłam klawisz, wydobywając pierwszą nutę. Była czysta, dźwięczna, jak kropla spadająca do studni. Pozwoliłam, by melodia zaczęła płynąć sama, powoli, pełna harmonii, ale i cieni. Muzyka zawsze była moim sposobem na odcięcie się od świata, na odnalezienie czegoś, co było tylko moje – wolne od obowiązków, kontroli i oczekiwań.

Każdy dźwięk wypełniał przestrzeń, a ja czułam, jak napięcie dnia powoli opuszcza moje ciało. Byłam sama, otoczona tylko ciszą i muzyką. To była moja chwila – jedyna, w której pozwalałam sobie zapomnieć, że Oakridge, ludzie, którzy mnie otaczali, i cały ten świat były jedynie sceną, na której musiałam grać swoją rolę. Tutaj, przy fortepianie, mogłam być sobą – choćby przez chwilę.

Ku mojemu pewnemu zaskoczeniu, zaczęłam czuć się coraz lepiej nie tylko w salonie, ale także w siodle. A może było inaczej – w salonie szybko się nudziłam. Brakowało tam towarzystwa na poziomie, rozmów, które by mnie intelektualnie angażowały. W końcu wszyscy w Oakridge byli albo podwładnymi, osobami, z którymi nie mogłam nawiązać żadnej głębszej relacji. W siodle jednak czułam wolność – mogłam poruszać się po ogromnym majątku, doglądać wszystkiego osobiście i upewniać się, że wszystko jest tak, jak powinno być.

Coraz częściej więc towarzyszyłam Karlowi w jego objazdach posiadłości. Jego pragmatyzm i sumienność w pracy były godne podziwu, ale i on miał swoje ograniczenia czasowe. Po jakimś czasie, gdy moje zaangażowanie w codzienne zarządzanie plantacją wzrosło, Karl, pochłonięty swoimi obowiązkami, przydzielił mi na stałe trzech strażników. Od tej pory nie odstępowali mnie na krok. Byli jak cienie – dyskretni, ale zawsze gotowi na każde moje polecenie.

Podczas każdego objazdu moje baty były przytroczone do siodła. Stały się niemal symbolem mojej obecności – narzędziem, ale i wyrazem mojej władzy. Były starannie wykonane, eleganckie i funkcjonalne, jednak wkrótce zapragnęłam czegoś więcej. Zamówiłam więc u Sama kilka kolejnych – każdy z nich miał być wyjątkowy, doskonale wyważony, a jednocześnie piękny. Każdy miał nie tylko spełniać swoją funkcję, ale także być dziełem sztuki.

Sam podszedł do zadania z niezwykłą rzetelnością. Pracował długo i sumiennie, a gdy przedstawiał mi swoje dzieła, widziałam w nich prawdziwą pasję. Rękojeści zdobiły misternie wykonane wzory, a skóra rzemieni była doskonale wyprawiona, miękka, ale wytrzymała. Po kilku drobnych poprawkach, których zażądałam, każdy z batów sprostał moim oczekiwaniom. Każdy był inny, każdy miał swoją unikalną cechę – jeden z subtelnym, złotym zdobieniem, inny z wygrawerowanym monogramem, a jeszcze kolejny z zakończeniem, które pozostawiało krwawe rozcięcia.

Czułam satysfakcję. Zarówno z pracy Sama, jak i z tego, jak dobrze zaczęłam panować nad wszystkim, co działo się w Oakridge. Coraz częściej czułam, że plantacja, z jej rozległymi polami, setkami niewolników i strukturą, którą budowały poprzednie pokolenia, była moim królestwem. A ja byłam jego królową, niepodzielnie panującą nad każdym aspektem tego świata.

Czy osobiście zaprowadzałam dyscyplinę? Oczywiście. Było to podczas jednego z naszych objazdów, kiedy jechaliśmy w stronę sadów owocowych. Słońce stało już wysoko na niebie, a powietrze było gęste od zapachu kwitnących drzew. Nagle coś poruszyło się na skraju drogi – jakaś postać, skulona w cieniu, zerwała się nagle do biegu, jakby wiedziała, że nadchodzi jej koniec.

Jeden z moich strażników natychmiast uniósł rękę, gotów popędzić konia w pogoń, ale gestem go powstrzymałam. 

- Zostawcie to mnie - powiedziałam spokojnie, ale stanowczo. Strażnicy cofnęli się lekko, dając mi przestrzeń. Popędziłam Diablo, który niemal radośnie wyrwał do przodu, a w mojej dłoni zacisnął się bat.

Mężczyzna był szybki, ale chaotyczny – uciekał z desperacją, która zdradzała jego brak zdecydowania. Diablo z łatwością skracał dystans, jego kopyta uderzały o ziemię w miarowym rytmie. Poczułam znajome napięcie w ramieniu, gdy uniosłam bat i zamachnęłam się. Rzemień przeciął powietrze z ostrym świstem i trafił w plecy uciekającego. Usłyszałam krzyk bólu, a on potknął się i upadł twarzą w kurz. Jego koszula rozdarła się w miejscu, gdzie rzemień uderzył, odsłaniając rozciętą skórę, z której lekko sączyła się krew.

Zamiast się poddać, próbował zmienić kierunek, pełzając na czworakach w stronę drzew. Był to widok niemal żałosny, ale mnie to tylko rozwścieczyło. Diablo obrócił się w miejscu, a ja popędziłam go jeszcze raz, zagradzając drogę uciekinierowi. Kolejne uderzenie bata trafiło go w łydkę, zostawiając kolejny krwawy ślad. Mężczyzna zwinął się z bólu, ledwo trzymając się, nie miał już siły, by dalej uciekać.

Zatrzymałam konia, patrząc na niego z góry, czując chłodną satysfakcję. Mój oddech był spokojny, mimo krwi, która mocno pulsowała w moich żyłach. Strażnicy, widząc, że mam sytuację pod kontrolą, podjechali bliżej, ustawiając się w półokręgu. Patrzyli na mnie w milczeniu, ich twarze wyrażające szacunek i może odrobinę ciekawości.

- Kim jesteś? - zapytałam chłodno, bez cienia emocji, jakby jego życie czy ból były dla mnie jedynie drobnym szczegółem w ciągu dnia.

Z trudem podniósł głowę, a jego twarz zdradzała więcej bólu niż odwagi. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zanim zdążył wypowiedzieć choć słowo, uniosłam bat. Jednym płynnym ruchem wymierzyłam kolejny cios, który przeciął powietrze z ostrym świstem i uderzył w jego ramię. Krzyknął, osunął się na jedno kolano, a ja wyprostowałam się w siodle.

- Na kolana -  rozkazałam zimno, z nutą triumfu w głosie.

Drżąc, posłuchał. Jego czoło niemal dotknęło ziemi, a ja poczułam satysfakcję, widząc, jak jego wola została złamana. Spojrzałam na strażników, którzy wciąż obserwowali w milczeniu, czekając na moje kolejne polecenie.

- Teraz mów -  rozkazałam. Mój bat wciąż spoczywał w dłoni, gotowy na kolejne uderzenie, jeśli uznam to za konieczne. Każdy jego ruch, każde słowo miało teraz być świadectwem tego, że zna swoje miejsce. 

Z niewielkiego worka, który wypadł mu z rąk, wysypało się kilka jabłek, tocząc się po zakurzonej ziemi. Zawahał się, jakby chciał je podnieść, ale spojrzenie moje i strażników przykuło go do miejsca. Patrzyłam na niego chłodno, czekając na wyjaśnienia.

- To dla mojej siostry - wymamrotał, próbując tłumaczyć się niepewnym głosem. Jego oczy były pełne strachu, ale i niemal dziecinnej nadziei, że litość jest możliwa. Odpowiedziałam mu jedynie uderzeniem bata, które trafiło go w bok. Kolejny jęk bólu wydobył się z jego ust, a on zgiął się wpół.

- Zadałam ci pytanie: kim jesteś? -  wycedziłam przez zaciśnięte zęby. Mój głos był spokojny, ale przeszywający. Nie było w nim miejsca na jakiekolwiek negocjacje.

Zaczął się jąkać, wypowiadając swoje imię, ledwie słyszalnym głosem. Nie zrobiło to na mnie najmniejszego wrażenia. Wyprostowałam się w siodle, trzymając bat w dłoni, i spojrzałam na niego z pogardą.

- Za kradzież zostaniesz ukarany - oznajmiłam chłodno, nie potrzebując żadnych dalszych wyjaśnień. Skinęłam na jednego ze strażników, który natychmiast podszedł przymocował linkę do obroży chłopaka.

- Ale... to dla mojej siostry, proszę... błagam! – jego głos załamał się, gdy próbował dalej się tłumaczyć. Jego słowa były jednak dla mnie bez znaczenia. Kara była karą, a porządek musiał zostać zachowany. W Oakridge nie było miejsca na wymówki.

Strażnik związał go szybko, umiejętnie, tak jakby robił to setki razy. Po chwili lina była w mojej dłoni. Ścisnęłam ją mocniej, spojrzałam na chłopaka, który z trudem wstał na nogi, i popędziłam Diablo, ruszając dalej.

On musiał iść za mną. Lina trzymała go blisko, zmuszając do podążania w moim tempie. Na początku szedł powoli, szarpiąc się lekko, próbując dostosować kroki do marszu Diablo, ale gdy wjechaliśmy w kłus, musiał zacząć biec. Widziałam, jak jego nogi plączą się, jak pot spływa mu po twarzy, ale nie zwalniałam. Patrzyłam przed siebie, nie odwracając się nawet na moment. To była jego lekcja – lekcja pokory i posłuszeństwa. Każdy, kto ją widział, miał zrozumieć, że w moim świecie nie ma miejsca na łamanie zasad.

Po powrocie do posiadłości poleciłam strażnikom wsadzić chłopaka do jednej z klatek. Jego los był przesądzony – kara miała zostać wymierzona w niedzielę, po mszy. To miała być lekcja dla wszystkich, przypomnienie, że kradzież i nieposłuszeństwo nie będą tolerowane. Byłam zadowolona, widząc, jak strażnicy spełniają moje polecenia bez słowa.

Wieczorem do mojego gabinetu przyszedł Karl. Wszedł z pewnością siebie, jak zwykle, ale w jego spojrzeniu było coś więcej – rodzaj dumy, może nawet satysfakcji. Uśmiechnął się lekko i zaczął mówić:

- Panienko, muszę przyznać, że strażnicy nie mogą przestać pani chwalić. Mówili, że dzisiejsza akcja była... imponująca.

Odwróciłam się powoli od biurka, przy którym przeglądałam dokumenty. Spojrzałam na niego zimno, a mój wzrok natychmiast zgasił jego uśmiech. 

- Więc każesz im na mnie donosić, Karl? Szpiegujesz mnie? -  zapytałam chłodno, z wyraźną nutą gniewu w głosie.

Karl zmieszał się na moment, ale szybko zaczął tłumaczyć się, jakby chciał załagodzić sytuację. 

- To nie tak, panienko. To wszystko dla pani dobra. Dbam o pani bezpieczeństwo. Gdyby cokolwiek się wydarzyło, chciałbym wiedzieć, żeby móc reagować.

Przez chwilę milczałam, patrząc na niego z niewzruszoną twarzą. Widziałam, że jego intencje mogą być szczere, ale to nie zmieniało faktu, że jego działania naruszały pewną granicę. Nie skomentowałam tego więcej, odwracając się z powrotem do swoich papierów. Karl, widząc, że rozmowa dobiegła końca, skłonił się lekko i opuścił pomieszczenie.

---

Następnego dnia, jadąc z moimi strażnikami na kolejny objazd plantacji, zatrzymałam nagle konia. Diablo zarżał cicho, jakby wyczuwając napięcie, które unosiło się w powietrzu. Obróciłam się w siodle, patrząc na trójkę strażników, którzy jechali za mną w zwartym szyku.

- Wiem, że Karl jest waszym szefem -  zaczęłam chłodno, a mój głos przeciął poranną ciszę. - Ale zapamiętajcie jedną rzecz – ja jestem ponad nim. Od dziś, jeśli dowiem się, że którykolwiek z was opowiada o tym, co zrobiłam, co powiedziałam, albo jak postępowałam, trafi do klatki z niewolnikami i zostanie wychłostany osobiście przeze mnie. 

Przez chwilę trwała cisza. Strażnicy wymienili ukradkowe spojrzenia, ale szybko spuścili wzrok, kiwając głowami w zgodzie. W ich twarzach widać było mieszankę respektu i strachu, co wywołało u mnie satysfakcję. Wiedzieli, że moje słowa nie były pustą groźbą – były obietnicą, którą mogłam spełnić w każdej chwili.

Późnym popołudniem wracaliśmy z objazdu. Droga była spokojna, a słońce chyliło się już ku zachodowi, rzucając długie cienie na ziemię. Zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie trwały prace drogowe – kilku niewolników zgiętych w pół pracowało nad układaniem kamieni, pod czujnym okiem nadzorcy. Gdy mijaliśmy ich, zauważyłam, że jeden z mężczyzn, zamiast skupić się na pracy, patrzył na mnie. Stał wyprostowany, jakby zapomniał, gdzie jest i bezczelnie wpatrywał się we mnie z otwartymi ustami.

Zatrzymałam Diablo i podjechałam bliżej, unosząc brew z irytacją. Wciąż patrzył. Jego spojrzenie było nie tylko brakiem szacunku , ale i prowokacją – jakby chciał sprawdzić, jak daleko może się posunąć. To był jankes, jeden z tych, których przysłano tu jako jeńców wojennych. Już samo to wystarczało, by wzbudzić moją niechęć.

Nie mówiąc ani słowa, uniosłam bat i zdzieliłam go w twarz. Rzemień przeciął jego skórę, a z wargi i policzka popłynęła krew, ciemna i błyszcząca na jego bladej twarzy. Myślałam, że to wystarczy, ale nie. Podniósł się z ziemi i znów patrzył. Nie spuścił wzroku, jakby jego upór był silniejszy od bólu. Byłam oszołomiona jego bezczelnością.

- Na kolana -  syknęłam, unosząc głos. - Wzrok w ziemię!

Nie drgnął, a jego spojrzenie zdawało się jeszcze bardziej wyzywające. Moja dłoń zacisnęła się na rękojeści bata, a złość wezbrała we mnie jak fala. Uderzyłam go kolejny raz, celując w ramię. Rzemień przeciął materiał jego koszuli, a na skórze pojawił się czerwony ślad. Mężczyzna zachwiał się, ale nadal nie wykonywał polecenia.

- Na kolana! -  niemal krzyknęłam, zamachując się jeszcze raz. Tym razem bat trafił w jego plecy, zmuszając go do upadku. Dopiero wtedy, z trudem i ociąganiem, opadł na kolana, jego wzrok w końcu wbił się w ziemię. Jego ciało drżało, ale już nie odważył się podnieść głowy.

Serce waliło mi w piersi, a gniew pulsował w żyłach. Jak śmiał ten jankeski pies patrzeć na mnie w ten sposób? Jak śmiał w ogóle podnieść wzrok? Zawahać się przed wykonaniem polecenia? Spojrzałam na strażników, którzy obserwowali całą scenę z wyraźnym napięciem.

- Do klatki z nim -  powiedziałam chłodno, obracając Diablo i ruszając dalej. - Nie chcę widzieć więcej takich zachowań.

Strażnicy, jak zawsze, wykonali swoje zadanie z precyzją. Spętali go sprawnie, choć próbował się wyrywać, rzucając się jak dzikie zwierzę złapane w pułapkę. Jego krzyki i szarpanie się były tylko żałosną próbą zachowania resztek godności. Patrzyłam na tę scenę bez emocji, jak na kolejne potwierdzenie mojej władzy.

Byłam wzburzona do granic. Ten jankeski pies ośmielił się spojrzeć na mnie,  na mnie, na Annelise von Hagen. Co za brak kultury, co za brak szacunku! Jak śmiał unieść wzrok, jakby miał prawo do czegokolwiek więcej niż do ugięcia się pod ciężarem mojej woli? Przez całe życie nikt nie ośmielił się spojrzeć na mnie w ten sposób, a już na pewno nie ktoś z jego pozycji – obcy, jeniec, niewolnik. To nie było zwykłe uchybienie, to było wyzwanie, które nie mogło pozostać bez odpowiedzi.

Zacisnęłam dłonie na wodzach Diablo, czując, jak gniew pulsuje we mnie, palącym ogniem roznoszącym się po całym ciele. Taka zniewaga wymagała odpowiedzi, i to odpowiedzi stanowczej. Ten chłystek, ten chłoptaś, ten bezczelny bydlak zasłużył na surową karę – na coś, co zapamięta do końca życia.

Patrzyłam, jak go zamykają, jak jego twarz, wcześniej pełna gniewu i oporu, zaczyna wyrażać pierwsze oznaki strachu. Dobrze, pomyślałam. Strach to początek nauki. Nie odezwałam się, nie patrzyłam dłużej, odwróciłam się i odeszłam. Miał czas, by przemyśleć swoją bezczelność, by zrozumieć, co znaczy spojrzeć na mnie bez mojej zgody.

Ale to nie miało być wszystko. Nie, to było zbyt mało. Musiałam wymyślić coś, co zapamięta nie tylko on, ale i wszyscy inni. Tacy jak on muszą znać swoje miejsce. Byłam Annelise von Hagen, córką rodziny, która od pokoleń rządziła twardą ręką. Zostanie ukarany – surowo, bez litości, tak, jak na to zasłużył.

Wróciłam do pałacu z twarzą wyrażającą chłodny spokój, ale wewnątrz wciąż czułam, jak we mnie wrze. Służba, widząc moje milczenie, nawet nie próbowała się odezwać. Wiedzieli, że w takich chwilach należy trzymać język za zębami. 

---

Następnego dnia, podczas spaceru, zobaczyłam go siedzącego w jednej z klatek. Był nagi, skulony, z rękami obejmującymi kolana. Nie wyglądał już na tego samego zuchwałego chłoptasia, który dzień wcześniej odważył się patrzeć na mnie bezczelnie. Jego twarz była blada, wzrok wbity w ziemię, a skaleczenia na skórze wciąż jątrzyły się. W klatce nie było cienia, a słońce prażyło niemiłosiernie.

Zatrzymałam się na chwilę, obserwując go z odległości, jak badacz przyglądający się obiektowi swoich eksperymentów. Jeszcze nie wiedziałam, co z nim zrobić. Kara musiała być wymierzona, to było oczywiste, ale… czułam, że to nie wystarczy. Zasłużył na coś więcej, coś, co zapamięta nie tylko on, ale i wszyscy, którzy mogliby wpaść na podobny pomysł.

W mojej głowie zaczął się klarować pewien pomysł. Był niecodzienny, niemal kapryśny, ale z każdym kolejnym krokiem wydawał mi się coraz bardziej odpowiedni. Uśmiechnęłam się lekko, patrząc na niego po raz ostatni, po czym ruszyłam dalej, pozwalając, by myśl rozwijała się w mojej głowie. Na razie niech posiedzi. Niech słońce i głód przypomną mu, gdzie jest jego miejsce.

Po południu, gdy siedziałam w ogrodzie z książką w ręku, a niewolnicy uwijali się, wachlując mnie i donosząc lemoniadę, pojawił się lokaj, by zameldować, że ktoś chce się ze mną widzieć. 

- Pan Jones - powiedział, lekko pochylając głowę. Znałam to nazwisko – był jednym z wolnych pracowników, nadzorującym roboty drogowe. Skinęłam lekko, pozwalając mu wejść.

Jones zgiął się w pół, skłonił głęboko, niemal dotykając głową podłogi. Dobry początek, pomyślałam, obserwując go z lekką dozą ironii. Przynajmniej wiedział, jak się zachować.

- Czego chcesz? - zapytałam chłodno, nie podnosząc głosu ani na moment. Moja obecność zdawała się go przytłaczać. Jego ruchy były nerwowe, dłonie zaciskały się i rozluźniały, jakby nie wiedział, co zrobić z sobą.

- Panienko... -  zaczął, a w jego głosie wyczułam napięcie. Czyżby moja obecność wywierała na nim aż tak silny wpływ? Patrzyłam na niego z lekko uniesioną brwią, czekając.

- Mów, nie marnuj mojego czasu -  rzuciłam, odrywając wzrok od książki.

- Bo... panienka kazała zabrać jednego z jankeskich jeńców -  zaczął, wyraźnie szukając słów. Jego spojrzenie nerwowo wędrowało, ale nie podnosił wzroku na mnie.

- Niewolników - poprawiłam go. - No i? - zapytałam, chłodnym tonem, skracając jego wahania.

- On był dobrym fachowcem, panienko. Bardzo przydatnym przy pracach na drodze. Bez niego... - urwał, jakby nie miał odwagi dokończyć zdania.

Zamknęłam książkę z odrobiną przesady w ruchu, by podkreślić, jak irytująca stawała się ta rozmowa. Spojrzałam na niego z góry, choć siedziałam.

- Musicie zatem poradzić sobie bez niego. Ten człowiek zostanie ukarany, i nic tego nie zmieni.

Jones przełknął ślinę, wyraźnie zdeterminowany, by spróbować jeszcze raz. - Ale... panienko, prace mogą się opóźnić...

- Jeśli opóźnicie prace, wszyscy poniosą karę - dodałam chłodno, patrząc na Jonesa z nieukrywaną irytacją. Mój głos był spokojny, ale przeszywający, niosący ze sobą ostrzeżenie, którego nie można było zlekceważyć.

Jones zbladł, a jego nerwowość wzrosła. Dłonie drgnęły, jakby chciał coś powiedzieć, ale zrozumiał, że dalsza dyskusja tylko pogorszy jego sytuację. Zgiął się w ukłonie, wycofując się z pełną rezygnacją.

- Tak jest, panienko - wydusił w końcu.

- Rozmowa skończona -  ucięłam ostro, unosząc rękę w gestie, który jednoznacznie sugerował, by odszedł.

Obserwowałam go, jak odchodzi czując satysfakcję. 

Moje słowo było ostateczne, a wszelkie próby jego podważenia kończyły się tak samo – zrozumieniem, że w Oakridge to ja byłam władzą absolutną. Wróciłam do książki, rozkoszując się spokojem, który nastąpił po tej chwili irytacji.

Pod wieczór, kiedy słońce już niemal schowało się za horyzontem, postanowiłam przejść się w stronę klatek. Cała przestrzeń wydawała się przepełniona napięciem – wiatr, który nagle nabrał siły, poruszał koronami drzew, a chmury zaczynały zbierać się na niebie, zapowiadając nadchodzącą burzę. Gdy zbliżyłam się, zauważyłam, że wszystkie klatki były wypełnione. Widok ich mieszkańców, skulonych, milczących i uległych, wprowadzał pewien rodzaj satysfakcji, ale także przypomniał mi, że miejsce to zaczynało być niewystarczające.

Muszę kazać Karlowi zbudować kolejne, pomyślałam, mijając klatkę, w której siedziała para niewolników skulona w kącie, by uniknąć wiatru. Powietrze było ciężkie, przesycone wilgocią i elektrycznością, a każda porcja chłodnego powiewu przynosiła obietnicę deszczu.

Nagle z tyłu przybiegła Laura, moja wierna służąca, niosąc w rękach sweter. Okryła mnie nim delikatnie, jak zawsze dbając o każdy aspekt mojego komfortu. Jej gest był troskliwy, ale w tej chwili wydał mi się niepotrzebny. Odprawiłam ją ruchem dłoni, nawet na nią nie patrząc. Laura ukłoniła się lekko i odeszła, a ja kontynuowałam spacer.

Dotarłam do klatki, w której siedział Jankes – ten, który miał czelność patrzeć na mnie dzień wcześniej. Teraz siedział w rogu, skulony, jego nagie ciało zaledwie osłonięte od chłodnych podmuchów wiatru. Ślad po moim pejczu ciągnął się przez jego ramię, jasnoczerwony, niemal jak symbol jego upokorzenia. Wyglądał... dobrze. Ślad ten podkreślał jego winę, a jednocześnie przypominał, że to ja byłam siłą, która go złamała.

Stanęłam naprzeciw niego, patrząc w milczeniu. Tym razem nie odważył się spojrzeć na mnie. Jego wzrok był wbity w ziemię, jakby nauczył się, że jedyną odpowiedzią na moją obecność jest pokora. Dłuższą chwilę stałam tam, delektując się ciszą i jego podporządkowaniem.

- Jutro zostaniesz ukarany -  rzuciłam chłodno, nie unosząc głosu. Każde moje słowo było jak ostrze. Widziałam, jak drgnął na dźwięk mojego głosu, ale nie odezwał się ani słowem.

Odwróciłam się powoli i ruszyłam w stronę dworku. Wiatr zaczął wiać mocniej, a pierwsze krople deszczu zaczęły spadać z nieba, uderzając cicho o ziemię. Kiedy przekraczałam próg domu, burza zdawała się nadciągać na dobre, a ja, stojąc w suchym i ciepłym wnętrzu, uśmiechnęłam się lekko...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wilczyca 1

Wilczyca 11

Wilczyca 2