1865 - 5

Rozdział 5

Oakridge 1865

Wspomnienia Connora Flanaghana

Pewnego dnia jeden z nadzorców przyszedł do nas z dziwnym pośpiechem, gorączkowo wypytując, czy ktoś z nas ma pojęcie o robotach brukarskich. Z początku milczałem, ale w końcu zgłosiłem się. Robiłem takie prace, pomagając kiedyś mojemu wujowi w górach – układanie kamieni, wyrównywanie terenu, precyzyjne dopasowywanie – wszystko to znałem wystarczająco dobrze, by się przydać. Nadzorca przyjrzał mi się uważnie, a potem skinął głową.

- Od jutra pracujesz przy pałacu - rzucił krótko. Nie wiedziałem, czy to dobra czy zła wiadomość, ale była to jakaś zmiana, a każda zmiana była lepsza niż monotonny rytm pola.

Następnego ranka kazali mi przenieść się do jednej z chat bliżej pałacu właścicieli. Była niewiele lepsza od tej, w której spałem dotychczas, ale nie to przyciągnęło moją uwagę. Pałac. Budowla górowała nad krajobrazem niczym coś z innego świata. Białe kolumny, idealnie utrzymane ściany, okna, które lśniły w promieniach słońca. A ogród – to było coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem. Żywopłoty przycięte z fantazją, kwiaty w kolorach tak żywych, że zdawały się nie pasować do tej ziemi. Wszystko wyglądało, jakby było starannie zaplanowane i utrzymywane w nieskazitelnym porządku. Ten widok robił wrażenie, choć nie mogłem się pozbyć uczucia, że skrywał w sobie coś więcej.

Praca była ciężka, może nawet cięższa niż na polach, ale przynajmniej coś się działo. Razem z kilkoma innymi układaliśmy bruk od bramy aż w stronę pałacu. Kamienie trzeba było starannie dobierać, obracać, dopasowywać do siebie, tak by droga była równa i solidna. Pot spływał nam po plecach, ręce bolały od ciężkich narzędzi, ale widok otaczającego nas świata rekompensował ten wysiłek.

Za bramą, na głównej drodze, wozy przejeżdżały w tę i z powrotem, wypełnione towarami, drewnem czy żywnością. Niewolnice ze służby domowej wychodziły z pałacu, by odbierać dostawy – kosze owoców, worki z mąką, mięso. Niektóre z nich były zaskakująco zgrabne, ich sylwetki podkreślały ciasne gorsety, które nosiły pod prostymi, szarymi sukniami. Patrzyłem na nie ukradkiem, a niektóre z nich wydawały się świadome moich spojrzeń, choć żadna nie odwzajemniała ich. Może to przez obroże, które miały na szyjach – przypomnienie, że niezależnie od urody, były tu tylko niewolnicami...  jak każdy z nas.

Życie wokół pałacu toczyło się węc inaczej niż na polach. Ludzie mijali się w milczeniu, zajęci swoimi obowiązkami, a nad wszystkim czuwały oczy nadzorców. W powietrzu unosiło się napięcie, którego nie mogłem zignorować, choć nie potrafiłem jeszcze go zrozumieć.

Pod koniec pierwszego dnia pracy, gdy słońce zaczynało zniżać się ku horyzontowi, zajmowałem się zdejmowaniem ciężkich kamieni z wozu. Pot spływał mi po plecach, ręce bolały od pracy, ale nie pozwalałem sobie na chwilę wytchnienia. Wtedy usłyszałem odgłos kopyt, najpierw ledwie słyszalny, ale szybko zyskujący na intensywności. Spojrzałem w stronę drogi i zobaczyłem grupę czterech jeźdźców. Na pierwszy rzut oka wyglądało to jak zwykły patrol – mężczyźni na dużych, dobrze zbudowanych koniach. Ale im bardziej się zbliżali, tym bardziej jeden z jeźdźców zdawał się różnić od reszty. Był drobniejszy, bardziej delikatny. Po chwili dostrzeglem, że to była kobieta.

Zerknąłem na nią ukradkiem, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Jechała na potężnym czarnym ogierze, którego siła i duma emanowały z każdego jego kroku. Jej sylwetka była wyprostowana, pełna pewności siebie. Pierwszy raz w życiu widziałem kobietę w spodniach. Miała na sobie jasnobeżowe bryczesy oraz dopasowaną, śnieżnobiałą koszulę z wysokim kołnierzem. Jej dłonie, odziane w długie rękawiczki trzymały wodze, a wysokie, błyszczące buty z delikatnymi złotymi sprzączkami lśniły w świetle słońca. Na głowie miała niewielki kapelusik z ciemną wstążką, który dodawał jej elegancji.

 Miała w sobie coś niezwykłego, coś, co sprawiało, że nie można było oderwać od niej wzroku. Twarz anioła – delikatne rysy, jasna cera i oczy, które wydawały się prześwietlać każdego, na kogo spojrzały. A jednocześnie była w niej coś groźnego, coś, co budziło respekt.

Minęli mnie z dużą prędkością, kurz z drogi wzbił się w powietrze, ale ja wciąż patrzyłem w ich stronę. Strażnicy jechali tuż za nią, ale ich obecność była niemal niezauważalna w porównaniu z jej aurą. Zerkałem w stronę wejścia do pałacu, próbując zrozumieć, kim była ta kobieta.

Gdy dotarli, kobieta zeskoczyła z ogiera z gracją, której nigdy wcześniej nie widziałem. Oddała wodze stajennemu, ledwie obdarzając go spojrzeniem, a jej ruchy były pewne siebie, jakby wiedziała, że cała uwaga skupia się na niej. Wciąż nie mogłem oderwać wzroku. Weszła do pałacu, a jej sylwetka zniknęła za ogromnymi drzwiami.

Oniemiałem. Przez chwilę zapomniałem o kamieniach, o pracy, o całym świecie wokół. Kimkolwiek była, była jak postać z innego świata – piękna, niedostępna, a jednocześnie przyciągająca uwagę każdego, kto choć raz na nią spojrzał.

Z odrętwienia wyrwało mnie mocne klepnięcie w plecy. Prawie upuściłem kamień, który trzymałem w rękach. Obejrzałem się i zobaczyłem Rufusa, olbrzymiego Murzyna, który pomagał nam przy naprawie drogi. Jego szerokie ramiona i surowa twarz zdradzały ciężkie życie, ale w oczach kryła się pewna doza mądrości – ktoś, kto widział już wiele.

- To panienka Annelise -  powiedział, ściszając głos, choć wciąż jego baryton brzmiał donośnie. - Lepiej uważaj na nią. A na pewno nie gap się tak, jak teraz. Możesz za to surowo oberwać. Ona… nie lubi tego. Nigdy nie lubiła, jeszcze jak była dzieckiem. 

Spojrzałem na niego zaskoczony, pytająco. Nie mogłem się powstrzymać, musiałem wiedzieć więcej.

-  Za co? Za patrzenie? – zapytałem półgłosem, wciąż mając przed oczami obraz tej niezwykłej kobiety.

Rufus odłożył kamień na ziemię i westchnął ciężko. 

- Panienka Annelise to nie jest zwykła dama. Ona teraz tutaj rządzi, choć oficjalnie to jej ojciec ma ostatnie słowo. Ale na plantacji wszyscy, którzy poznali ją, wiedzą, że jak ona coś powie, to tak ma być. I nie lubi, jak ktoś na nią patrzy za długo. W ogóle nie lubi. Niektórzy już kiedyś za to zapłacili. Słono....

Zamrugałem, próbując zrozumieć jego słowa. Rufus pochylił się lekko, jakby chciał mi przekazać coś, co nie powinno być słyszane przez innych.

- Ona jest piękna, nie ma co do tego wątpliwości. Ale piękno może być niebezpieczne. Widziałem już, jak spojrzenie, które jej się nie spodobało, kończyło się na drzewie z batem w rękach strażników. Więc słuchaj, chłopcze – pracuj, rób, co każą, a jej unikaj. To najlepsze dla ciebie.

Przytaknąłem lekko, choć słowa Rufusa tylko wzbudziły we mnie jeszcze większą ciekawość. Zastanawiałem się, jaka naprawdę była ta kobieta – panienka Annelise, której uroda wydawała się niemal nieludzka. Czy naprawdę była tak surowa, tak bezwzględna, jak sugerował Rufus? Czy jej spojrzenie mogło być wyrokiem?

- Dzięki, Rufus -  mruknąłem, wracając do pracy, ale w głowie wciąż miałem obraz jej twarzy – twarzy, która wyglądała jak należąca do anioła.

Następnego dnia, gdy pracowaliśmy przy naprawie drogi przy pałacu, udało mi się ukradkiem dostrzec ją ponownie. Tym razem siedziała w ogrodzie, otoczona kwiatami i bujną zielenią. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak postać z obrazu – niemal nierzeczywista w swojej doskonałości. Miała na sobie białą sukienkę, delikatną i zwiewną, która wydawała się niemal zlewać z jasnym blaskiem poranka. Na głowie nosiła biały kapelusz z szerokim rondem, ozdobiony wstążką, która lekko powiewała na wietrze. Długie, białe rękawiczki zakrywały jej smukłe dłonie, nadając jej postaci jeszcze większej elegancji.

Służba uwijała się wokół niej, niemal bezszelestnie. Jedna z niewolnic poprawiała poduszki na krześle, na którym siedziała, inna przynosiła dzbanek chłodnej lemoniady. Mężczyzna w uniformie stał nieopodal, gotowy spełnić każdą jej zachciankę. Ona jednak zdawała się nie zwracać na nich uwagi, całkowicie pochłonięta lekturą książki, którą trzymała w dłoniach. Wydawała się spokojna, niemal beztroska, jakby cały świat poza ogrodem nie istniał.

Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Było coś niemal hipnotyzującego w tym obrazie – w jej delikatności, w harmonii, którą roztaczała wokół siebie. Próbowałem podejść bliżej, szukając pretekstu, by znaleźć się w jej pobliżu. Widziałem studnię położoną nieopodal i uznałem, że to wystarczający powód. Chwyciłem wiadro i ruszyłem w jej stronę, udając, że potrzebuję zaczerpnąć wody.

Starałem się wyglądać naturalnie, ale serce waliło mi jak młot. Byłem blisko, jakieś kilkadziesiąt jardów, ale nie na tyle, by wzbudzić podejrzenia. Patrzyłem na nią z ukrycia, zza studni, udając, że zajmuję się wiadrem. Wyglądała jak uosobienie czystości i niewinności – piękna Annelise. Fascynująca.

Patrząc na nią, trudno było uwierzyć w słowa Rufusa. Nie wyglądała na niebezpieczną, nie w tej chwili, gdy spokojnie siedziała w ogrodzie, otoczona kwiatami i zielenią. Wyglądała wręcz jak ktoś, kto nie zna gniewu.

Chciałem zostać tam dłużej, przyglądać się jej z oddali, ale wiedziałem, że nie mogę. Jeszcze chwila, a ktoś mógłby zauważyć moje zainteresowanie, a tego wolałem uniknąć. Upiłem łyk wody ze studni, próbując uspokoić bijące serce, a potem wróciłem do pracy. Ale jej obraz, siedzącej w ogrodzie z książką w ręku, wciąż był żywy w mojej głowie.

Wieczorem, gdy ciemność objęła Oakridge, a jedynym światłem były migoczące gwiazdy i blaski pochodni postanowiłem zaryzykować. Siedziałem przed moją chatą, wpatrując się w mrok, i nagle coś we mnie pękło – ciekawość, fascynacja, a może coś jeszcze silniejszego kazało mi się ruszyć. Powoli i ostrożnie zakradłem się w stronę pałacyku. Poruszałem się bezszelestnie, tak jak uczyli mnie Indianie – krok za krokiem, niemal stapiając się z ziemią.

Jeden ze strażników siedział znudzony przy ognisku, skupiony na opiekaniu kiełbasy, której zapach unosił się w powietrzu. Był rozluźniony, jego broń spoczywała obok na ziemi. Upewniłem się, że mnie nie widzi, i przeszedłem kilka kroków dalej, znikając w cieniu drzew. Im bliżej pałacyku byłem, tym wyraźniej słyszałem dźwięki muzyki, które zaczęły do mnie docierać. Najpierw delikatne, niemal ulotne, a potem coraz głośniejsze, bardziej wyrafinowane.

Zatrzymałem się na chwilę, wstrzymując oddech. Muzyka była piękna, niemal nieziemska. Wskoczyłem w krzaki, które rosły niedaleko murów ogrodu, i przekradłem się na drugą stronę, próbując znaleźć lepszy punkt obserwacyjny. W końcu dotarłem do miejsca, skąd mogłem zobaczyć salon. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.

Salon był wspaniały, jak wyjęty z jakiegoś obrazu. Wysokie, ozdobne sufity zdobiły kryształowe żyrandole, których światło odbijało się w złotych ramach obrazów i w politurze ciemnych mebli. Ściany pokryte były bogato zdobionymi tapetami w odcieniach burgundu, a na podłodze leżał dywan, tak misterny, że wydawał się niemal nierealny. Ogromne okna, otwarte na ogród, wpuszczały chłodne wieczorne powietrze. Na środku pomieszczenia stał fortepian, czarny i lśniący, jakby sam był dziełem sztuki.

Przy fortepianie siedziała ona – Annelise. Była ubrana w prostą, ale elegancką suknię, której kremowy kolor podkreślał jej jasną cerę. Na pokrywie instrumentu leżały jej rękawiczki, starannie ułożone, jakby były częścią ceremonii. Jej dłonie poruszały się po klawiszach z taką lekkością, jakby instrument był przedłużeniem jej samej. Melodia, którą grała, była piękna, smutna i jednocześnie przejmująca. Czułem, jak coś ściska mnie w środku – jakby każda nuta dotykała miejsca, którego istnienia nie byłem wcześniej świadomy.

Grała jedną melodię, potem drugą, a potem trzecią, każdą bardziej skomplikowaną i piękną od poprzedniej. Siedziałem w krzakach, nieruchomy, jak zahipnotyzowany. Nie mogłem oderwać wzroku od jej postaci, od ruchu jej dłoni, od lekkości, z jaką poruszała się na swoim miejscu. Była inna niż wszystko, co dotąd widziałem – prawdziwa, ale jednocześnie jakby nierealna, niedostępna.

W pewnym momencie do salonu wszedł lokaj, trzymając na tacy kieliszek szampana. Podał go Annelise z ukłonem, a ona, ledwie zauważając jego obecność, wzięła kieliszek, upiła niewielki łyk i odstawiła go na mały stolik obok fortepianu. Traktowała go jak powietrze, jakby był jedynie częścią wyposażenia, a nie żywą istotą. Wróciła do gry, nie poświęcając mu już nawet spojrzenia.

Siedziałem tam w ciemności, wpatrując się w scenę, która wydawała się bardziej snem niż rzeczywistością. Jej muzyka, jej gesty, jej całkowita obojętność wobec otaczającego świata – wszystko to tworzyło obraz, który nie dawał mi spokoju. Annelise była piękna, fascynująca, ale jednocześnie miała w sobie coś chłodnego, coś, co przypominało mi ostrze – piękne, ale śmiertelnie niebezpieczne.

Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Obraz kobiety przy fortepianie, jej delikatne dłonie sunące po klawiszach, chłodne spojrzenie i niemal obojętność wobec świata wciąż krążyły w mojej głowie. To, co widziałem, było jak sen – piękne, ale jednocześnie niepokojące. Przez następne dni nie mogłem się powstrzymać. Obserwowałem ją ukradkiem przy każdej możliwej okazji, jak magnes przyciągany do czegoś, czego nie rozumiałem, ale co mnie fascynowało.

Przeniesiono naszą robotę w okolice ścieżki prowadzącej na tyły pałacyku, w stronę czworaków. Tam, po drugiej stronie, stało kilka klatek. Były zrobione z ciężkich, metalowych prętów, ich wnętrza nagie i surowe. W klatkach trzymano karanych niewolników – często już wychłostanych, ale nie zawsze. Niektórzy siedzieli skuleni, z posiniaczoną skórą, inni spoglądali przed siebie pustym wzrokiem, jakby odcięci od świata. To miejsce było ciche, przesiąknięte duszącym poczuciem strachu i bólu.

Któregoś dnia, gdy pracowaliśmy przy układaniu brukowanej ścieżki niedaleko klatek, zobaczyłem ją. Pojawiła się nagle, w towarzystwie tego wielkiego zarządcy z jednym okiem. Miała na sobie elegancką suknię – jasną, niemal lśniącą w blasku słońca. Jej kapelusz z szerokim rondem rzucał cień na jej twarz, ale wciąż można było dostrzec jej delikatne rysy. Rękawiczki, idealnie dopasowane, podkreślały jej dłonie, które wędrowały w powietrzu, wskazując coś przed nią. Na tle nagich, upokorzonych ciał w klatkach wyglądała jak postać z innego świata. Jej nieskazitelność, jej chłodna elegancja kontrastowały z brutalną rzeczywistością tego miejsca w sposób, który wydawał się niemal nierzeczywisty.

Karl podążał za nią, wyprostowany, z jedną ręką spoczywającą na biodrze. Jej słowa były zbyt ciche, bym mógł je usłyszeć, ale widziałem, jak wskazuje coś palcem w kierunku jednej z klatek. Karl odwracał głowę, odpowiadał jej, czasami kiwając potakująco, a czasami rzucając szybkie spojrzenie w stronę wskazywanego niewolnika.

Był moment, kiedy się zatrzymali. Annelise pochyliła lekko głowę, słuchając Karla, a potem odwróciła się w stronę klatek. Na jej twarzy pojawił się uśmiech – delikatny, niemal subtelny, ale nie było w nim ciepła. Ten uśmiech nie pasował do sytuacji, nie pasował do miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Było w nim coś zimnego, coś kontrolowanego, jakby czerpała satysfakcję z tego, co widziała, ale nie zamierzała okazywać tego wprost.

Stałem nieruchomo, wpatrując się w tę scenę, starając się jednocześnie nie zwracać na siebie uwagi. Czułem dziwne napięcie, mieszankę fascynacji i niepokoju. Jej obecność zdawała się wypełniać przestrzeń, jakby wszystko inne było tylko tłem dla niej. Widok jej uśmiechu, na tle nagich, poranionych ciał w klatkach, był czymś, czego nie potrafiłem wyrzucić z pamięci. Była piękna, bez wątpienia, ale w tej chwili zdałem sobie sprawę, że jej piękno było bronią. A może nawet pułapką...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wilczyca 1

Wilczyca 11

Wilczyca 2