1865 - 11

Rozdział 11

Oakridge 1865

Pamiętnik Anneliese von Hagen 

Wieczorem, po samotnej kolacji, odprawiłam Laurę, choć widziałam w jej oczach cień zdziwienia – rzadko kiedy chciałam być naprawdę sama. Tym razem jednak potrzebowałam ciszy. Potrzebowałam przestrzeni, w której nikt nie widziałby, jak z mojej maski spadają kolejne warstwy.

Gabinet powitał mnie znajomym chłodem, zapachem papieru i grafitu. Był to mój azyl – jedyne miejsce, gdzie mogłam pozwolić sobie na szczerość, choćby w kontakcie z pustą kartką. Zamknęłam drzwi i przez chwilę oparłam się o nie plecami, jakby chciałam zatrzymać na zewnątrz cały świat – ludzi, obowiązki, Oakridge.

Podeszłam do biurka i  rozłożyłam szkicownik oraz ołówki, poukładane w idealnym porządku. Ten rytuał działał na mnie kojąco – jak przygotowanie do ceremonii, w której byłam i kapłanką, i ofiarą.

Nie planowałam tego. A może oszukiwałam samą siebie? Myśl o kapitanie Martinie Scotcie nie odstępowała mnie przez cały dzień. Jego głos wciąż brzmiał w mojej głowie, jego spojrzenie, chłodne, a zarazem dziwnie ciepłe, prześladowało mnie jak echo, od którego nie potrafiłam się uwolnić.

Palce same sięgnęły po miękki ołówek, a ręka zaczęła kreślić linie. Najpierw zarys twarzy – mocna szczęka, kości policzkowe. Potem oczy. Te oczy… W grafitowych plamach ołówka starałam się uchwycić intensywność spojrzenia, które podczas naszych rozmów zdawało się przebijać mnie na wskroś. Pamiętałam, jak nawet raz uciekłam przed nim wzrokiem – ja, Anneliese von Hagen, która nigdy nie spuszczała oczu pierwsza.

Zacisnęłam usta, szkicując jego. Pełne samokontroli, niemal surowe, a jednak czasem mięknące w półuśmiechu, którego nie planował. W tamtej chwili, kiedy się żegnaliśmy… jego wargi dotknęły mojej dłoni odrobinę zbyt długo. Ołówek zadrżał w mojej dłoni na samo wspomnienie.

Linie munduru były łatwe – prostota, wojskowa elegancja, guziki jak lśniące punkty porządku. Ale włosy… te kilka niesfornych kosmyków, które wiatr potrafił zburzyć, niosły w sobie życie, którego nie potrafiłam ujarzmić. Kiedy rysowałam cień na jego szyi, poczułam dziwne ciepło, które rozlewało się we mnie mimo chłodu pokoju.

Minęły dwie godziny. Gdy w końcu odsunęłam się od biurka, patrzyłam na twarz, która nie należała do mnie, a jednak ją sobie przywłaszczyłam. Na kartce oddychał Martin Scott – z całym spokojem, melancholią i uporem, których tak nienawidziłam… i tak pragnęłam.

Oparłam się w fotelu, czując, jak moje ciało drży, choć nie z zimna. Cichy uśmiech przemknął mi po ustach. W tym rysunku zamknęłam wszystko, czego nigdy nie mogłabym powiedzieć głośno. Wszystko, czego nie wolno mi było pragnąć.

Zamknęłam szkicownik nagłym, niemal gwałtownym gestem, jakbym przyłapała samą siebie na czymś zakazanym. Zgasiłam lampę i wyszłam z gabinetu. Korytarz powitał mnie ciszą, ale wewnątrz mnie ta cisza dudniła jak krzyk. Kapitan Scott odjechał, a jednak jego twarz była teraz moja – zamknięta w obrazie, schowana przed całym światem.

Kiedy weszłam do sypialni, czekało na mnie łóżko z baldachimem, rozścielone przez służbę w idealnym porządku. Jedwabna pościel pachniała lawendą, a aksamitne zasłony odcinały mnie od reszty świata. Zrzuciłam z ramion szlafrok i wsunęłam się pod chłodną kołdrę, pozwalając, by miękkie tkaniny otuliły moje ciało.

Leżałam w ciszy, wpatrując się w sufit, lecz nie mogłam się uspokoić. W głowie miałam tylko jedno – rysunek. Twarz kapitana Scotta, którą przed chwilą uchwyciłam na papierze, wracała do mnie wciąż na nowo, jakby grafitowy szkic żył własnym życiem. Wstałam i otworzyłam jeszcze raz szkicownik aby popatrzeć na niego. Widziałam jego oczy – surowe, przenikliwe, a jednak noszące w sobie tę niezrozumiałą melancholię. Pamiętałam, jak wpatrywał się we mnie przy kolacji, jak jego głos brzmiał, gdy mówił o swoich planach. W mojej wyobraźni stawał przede mną znów, wyprostowany, pełen opanowania.

Ale w tej samej chwili, w moich fantazjach, to opanowanie kruszyło się. Widziałam go inaczej – jak klęka przede mną, jak jego dłonie drżą, kiedy rozkazuję mu spojrzeć mi prosto w oczy. Moje wnętrze drżało od tych obrazów, od tej dziwnej mieszaniny gniewu, pożądania i władzy, które zaciskały się na mnie jak szpony.

Wróciłam do łóżka. Przymknęłam oczy. Czułam, jak moje ciało reaguje, jak napina się każdy mięsień, gdy wyobrażałam sobie jego twarz tuż przede mną – nie jako równego mi, lecz jako kogoś, kto oddaje mi siebie całkowicie. Wyobrażałam sobie jego usta przy mojej dłoni… dłużej, mocniej, aż w końcu całkowicie się przede mną pochyla.

Moje palce odnalazły się same – powolny gest pod jedwabną koszulą nocną, tak nieprzyzwoity, a zarazem tak potrzebny. W ciemności sypialni byłam tylko ja i echo moich fantazji. Widziałam jego twarz, słyszałam jego głos, a moje ciało odpowiadało coraz gwałtowniej, aż wreszcie fala napięcia rozlała się we mnie, sprawiając, że stłumiony jęk wyrwał się z moich ust.

Oddychałam ciężko, a jedwab kleił się do spoconej skóry. Leżałam nieruchomo, pozwalając, by dreszcze powoli ustępowały. Uśmiech pojawił się na moich ustach – triumfalny i znużony zarazem.

Kapitan Scott odjechał, ale tej nocy był mój. Należał do mnie, zaklęty w kartkach szkicownika i w moim ciele.

---

Rano Laura, jak zawsze, weszła do mojej sypialni cicho, niemal bezszelestnie. Odsunęła zasłony, wpuszczając do pokoju poranne światło. Promienie słońca rozlały się po elegancko urządzonym wnętrzu, a ja przez chwilę obserwowałam, jak cienie delikatnie tańczą na ścianach. Laura odwróciła się do mnie z pytającym spojrzeniem.

– Czy dziś panienka życzy sobie suknię, czy strój do jazdy konnej? – zapytała łagodnym, niemal szeptem głosem.

– Strój do jazdy konnej – odpowiedziałam krótko, przesuwając dłonią po jedwabnej pościeli.

– Tak jest, panienko – skinęła i bez zwłoki zajęła się przygotowaniami. Wyjęła beżowe bryczesy, śnieżnobiałą koszulę oraz wysokie, czarne buty jeździeckie z połyskiem. Ułożyła je starannie na krześle, a obok położyła  rękawiczki i kapelusz.

Pomagała mi się ubrać, jak zawsze w ciszy. Zapinała guziki koszuli z wprawą, ostrożnie, jakby bała się choćby musnąć moją skórę zbyt śmiało. Widziałam, że jej spojrzenie kilka razy niepostrzeżenie uciekło w stronę toaletki. Tam, gdzie leżał szkicownik, pozostawiony wczoraj – nie w szufladzie, lecz na wierzchu, jakby sama chciałam, by kusił wzrok.

W końcu, gdy dopinała mankiety, odezwała się cicho:
– Piękny.

Zamarłam na moment. Wiedziałam, że mówi o rysunku.

– To tylko szkic – odparłam chłodno, zakładając rękawiczki.

– Tak, panienko – odpowiedziała, skłaniając głowę, ale jej ton miał w sobie coś miękkiego, coś, co brzmiało jak pochwała i zrozumienie zarazem.

Przez chwilę chciałam ją skarcić za zbytnią śmiałość, ale powstrzymałam się. Jej słowa, choć ciche, wybrzmiały we mnie jak echo. Gdy stanęłam przed lustrem, zobaczyłam w nim nie tylko swoje odbicie – elegancką, opanowaną kobietę w stroju do jazdy – ale też coś, co próbowałam ukryć. Drobny ślad emocji, którego nie powinno tam być.

Wyszłam z pokoju, ale po chwili, na korytarzu, zawróciłam. Weszłam z powrotem do sypialni, gdzie Laura już sprzątała resztki garderoby. Nie spojrzałam na nią – podeszłam prosto do toaletki. Chwyciłam szkicownik, jakbym chciała tupewnić się, że Scott jest tylko mój.

– Idź i dopilnuj, żeby mój koń był gotowy – powiedziałam ostro do Laury.

– Tak jest, panienko – odpowiedziała i wyszła, zostawiając mnie samą.

Jeszcze chwilę siedziałam wpatrując się w twarz kapitana Scotta, jakbym chciała sprawdzić, czy grafit nie ożyje i nie przemówi. Dopiero potem zamknęłam szkicownik z trzaskiem i wyszłam z pokoju – tym razem naprawdę gotowa na dzień.

Dosiadłam Diablo i ruszyłam w drogę. Poranne powietrze było rześkie, a światło wschodzącego słońca delikatnie oświetlało pola i drogi. Jechałam spokojnym tempem, próbując uporządkować myśli po minionym dniu. Nagle usłyszałam za sobą odgłos kopyt. Odwróciłam głowę i zobaczyłam Karla na swoim koniu – siedział prosto, jak zwykle poważny, a jego sylwetka zdradzała napięcie.

Zatrzymałam Diablo, czekając, aż mnie dogoni. Gdy zrównał się ze mną, ukłonił się lekko, okazując mi należny szacunek. Przez chwilę jechaliśmy obok siebie w ciszy. Widziałam jednak, że jego myśli krążą wokół czegoś, czego nie chciał zostawić niewypowiedzianym.

W końcu odezwał się. – Panienko… z całym szacunkiem… po panienki wczorajszej przejażdżce pięć osób jest niezdolnych do pracy.

Zerknęłam na niego chłodno, bez cienia emocji. – Każ zatem innym pracować więcej – odparłam lodowatym tonem, podkreślając swoją stanowczość.

Karl zmrużył oczy, ale jego głos pozostał spokojny. – To nie jest takie proste. Ci ludzie mają swoje zadania, rytm pracy jest wyliczony. Jeśli pięciu wypadnie, cała reszta spowolni. Zbiory ucierpią, a konsekwencje odbiją się na plantacji.

Poczułam, jak w środku ściska mnie nieprzyjemne ukłucie. Wiedziałam, że ma rację – w Oakridge każdy dzień, każda para rąk miała znaczenie. Jednak moja natura nie pozwalała mi przyznać tego głośno.

– Więc mówisz, że moja przejażdżka mogłaby zagrozić… belkom bawełny? – uniosłam brew, a w moim głosie brzmiała ironia. – Czy to nie absurd, Karl? Oakridge nie upadnie tylko dlatego, że kilku niewolników płacze z bólu.

– Nie chodzi tylko o nich – odpowiedział spokojnie, ale jego ton nabrał twardości. – Panienka może mieć swoje sposoby, ale jeśli to będzie się powtarzać, zrodzi strach, który nie przełoży się na posłuszeństwo, lecz na bunt. A wtedy nie tylko baty ale i karabiny nie wystarczą.

Jego słowa uderzyły mnie mocniej, niż chciałam to przyznać. Pomyślałam o krzykach, które niosły się wczoraj po polach, i o tym, jak na moment poczułam w tym coś na kształt ulgi, niemal ekstazy. Wiedziałam, że było to więcej niż kaprys. A jednak… w głębi duszy, ukrytej pod warstwą dumy i uporu, musiałam przyznać, że Karl miał rację.

Nie mogłam jednak okazać słabości. Wyprostowałam się w siodle i spojrzałam na niego z wyzywającym uśmiechem. – Więc co proponujesz, Karl? Żebym siedziała spokojnie w salonie, popijając herbatę i udając, że Oakridge rządzi się samo?

– Proponuję, by panienka używała autorytetu rozsądnie – odparł twardo. – Dyscyplina to jedno, ale dewastowanie siły roboczej to zupełnie co innego. Ojciec nigdy by na to nie pozwolił.

Jego ostatnie słowa zabolały mnie, jak ukłucie szpilki. Zacisnęłam dłonie na wodzach Diablo, czując, jak gniew i wstyd ścierają się we mnie jak dwa żywioły.

– Ojciec… – powtórzyłam chłodno, choć w środku zakipiała we mnie fala sprzeciwu. – Ojciec ma swoje metody. Ja mam swoje. I nie zamierzam nikogo naśladować.

Karl westchnął, ale nie kontynuował. Wiedziałam, że nie ustąpi – on zawsze potrafił stawiać mi granice, nawet jeśli robił to spokojnie. Ja jednak równie uparcie odmawiałam ich przyjęcia.

Jechaliśmy dalej w milczeniu, a poranne słońce zdawało się jeszcze bardziej oślepiające. W głębi duszy przyznałam mu rację. Ale moje usta nigdy tego nie wypowiedzą. Nigdy.

Karl milczał jeszcze chwilę, jakby ważył, czy powinien powiedzieć to, co naprawdę leżało mu na sercu. W końcu odwrócił się w moją stronę i jego głos zabrzmiał twardo, bez cienia uległości.

– Panienko, jeśli będzie panienka dalej traktować ich w ten sposób… któregoś dnia przestaną się bać a zaczną nienawidzić. Strach ma granice. A kiedy je przekroczą, nie będzie to już krzyk pojedynczego chłopaka na polu. To będzie bunt. 

Zaśmiałam się, głośno i melodyjnie, pozwalając, by echo mojego śmiechu rozniosło się po drogach Oakridge. – Bunt? – powtórzyłam z ironią, unosząc podbródek. – Karl, słyszałam już te bajki od kaznodziejów i tak zwanych humanistów. To mrzonki. Oni wiedzą, że ucieczka, że bunt… skończy się tylko gorzej dla nich.

– Panienko – odparł stanowczo, nie spuszczając ze mnie wzroku – niech panienka tego nie lekceważy. Historia zna przykłady. I Oakridge, choć silne, nie jest nietykalne. A Jankesi będą tylko czekali żeby przyjść im z pomocą.

Przez chwilę nie odpowiedziałam. Chciałam odwrócić głowę, ale jego spojrzenie było jak stalowe ostrze. Zaśmiałam się jeszcze raz, tym razem ciszej, choć bardziej nerwowo, jakby moje własne słowa miały mnie przekonać. – Naprawdę sądzisz, że kilku zbuntowanych niewolników mogłoby podnieść rękę na von Hagenów?

Karl nie drgnął. – Nie „kilku”, panienko. Kilkuset.. tysiąc? Wystarczy, że stracą wiarę w strach.

Moje gardło na moment zaschło, a dłoń mocniej zacisnęła się na szpicrucie. Nie dałam tego po sobie poznać. Wbiłam spojrzenie w horyzont, przyciągając do ust uśmiech pełen wyższości. – To tylko słowa, Karl. Słowa niczego nie zmieniają.

Ale gdy jechaliśmy dalej, mój śmiech ucichł, a jego słowa brzmiały we mnie jak echo, którego nie mogłam uciszyć. W myślach widziałam obrazy – ogień, krzyki, tłum ciemnych sylwetek nacierających na dwór. Poczułam, jak zimny dreszcz przesuwa się wzdłuż kręgosłupa, wbrew mojej woli.

Bałam się. I ten strach, ukryty głęboko pod warstwą dumy, palił mnie od środka.

Karl milczał przez chwilę, a potem odezwał się spokojniejszym, lecz wciąż stanowczym głosem:

– Panienko… nie mówię, że dyscyplina jest zła. Dyscyplina jest konieczna. Oni muszą wiedzieć, kto rządzi i jakie są zasady. Ale dyscyplina musi być nie tylko surowa ale i sprawiedliwa, nie kapryśna. Kiedy karzemy za lenistwo, za nieposłuszeństwo – wtedy rozumieją, dlaczego cierpią. Ale jeśli cierpienie spada bez powodu, wtedy rodzi się tylko bezsilna wściekłość. A wściekłość to najgroźniejsze, co można w nich obudzić.

Spojrzał na mnie uważnie, jakby chciał, by każde słowo zapadło mi głęboko w pamięć. – Oakridge trwa dzięki pracy tysięcy rąk. Nie dzięki krzykom, nie dzięki przypadkowym razom bata. Jeśli złamiemy zbyt wielu, zniszczymy własne fundamenty.

Chciałam coś odrzec, wbić mu w twarz moje zwyczajowe szyderstwo, ale tym razem zabrakło mi słów. W głębi duszy wiedziałam, że mówił prawdę. Czułam, że jego logika była nienaruszalna. A jednak moja duma nie pozwalała, bym przyznała to głośno.

– Sprawiedliwość – powtórzyłam powoli, z cieniem kpiny, choć brzmiało to bardziej jak obrona niż triumf. – To piękne słowo, Karl. Ale czy sprawiedliwość kiedykolwiek była częścią tego świata?

– Jeśli my jej nie narzucimy, panienko – odpowiedział surowo – to oni sami spróbują. I wtedy już nie będzie mowy o sprawiedliwości.

Jego słowa zawisły między nami ciężkie jak ołów, a ja, choć patrzyłam przed siebie z uniesioną brodą, czułam jak wewnętrzny chłód zaczyna ściskać moje serce.

Popędziłam Diablo, a koń ruszył energicznie, unosząc mnie z gracją z miejsca. Karl, jak zawsze, jechał za mną w milczeniu. 

Wiatr muskał moją twarz, rozwiewając pojedyncze pasma włosów, a ja nie odwróciłam się.

Ruszając dalej w objazd, starałam się, by ten dzień upłynął w spokojniejszym tonie. Czułam na sobie spojrzenie Karla, którego uwagi z samego rana pozostawały w mojej pamięci jak ostry kolec. Powiedział mi prawdę – wiedziałam to. Postanowiłam więc, że  bardziej będę kontrolowała swoje impulsy. Nie zrezygnuję z władzy, ale nauczę się ją dawkować. Przynajmniej na razie.

Pola wyglądały pięknie w południowym słońcu. Bawełna lśniła bielą, niewolnicy poruszali się w rytmie, który wydawał się niemal muzyką – ciężką, monotonną, ale skuteczną. Strażnicy stali na obrzeżach, a ich obecność, choć milcząca, była wystarczającym przypomnieniem, że dyscyplina trwa. Wszystko działało jak w zegarku – tak, jak chciałam, by działało.

Pod koniec dnia, gdy wróciliśmy do dworku, odczułam zmęczenie od słońca i siodła. Diablo, wierny jak zawsze, parskał z ulgą, jakby sam cieszył się na powrót do swojej stajni. Zsunęłam się z niego i oddałam wodze stajennemu bez słowa. Byłam zmęczona, ale w moim zmęczeniu kryło się też poczucie dziwnej satysfakcji – że udało mi się zachować kontrolę, nawet nad samą sobą.

Weszłam do domu, chłód korytarza przywitał mnie jak zawsze kojącym powiewem. Szłam powoli, czując każdy krok, aż dotarłam do swoich komnat. Tam czekała już Laura – zawsze uważna, zawsze gotowa. Jej oczy wpatrywały się we mnie z troską, której nigdy nie wypowiadała wprost.

– Panienko, czy wszystko w porządku? – zapytała cicho, jak zawsze ostrożna, jakby każdy dźwięk jej głosu mógł zostać źle zinterpretowany.

Spojrzałam na nią przez ramię, unosząc lekko brew. Jej pytanie, choć proste, wydało mi się zbyt śmiałe.

– Dlaczego miałoby nie być? – odpowiedziałam chłodno, zrzucając rękawiczki na fotel. – Jestem tylko zmęczona....

---

Minęło kilka tygodni od tamtej rozmowy z Karlem. Jego słowa wciąż brzmiały mi w głowie, niczym echo, którego nie mogłam uciszyć. Dyscyplina musi być surowa, ale sprawiedliwa. Z początku buntowałam się w myślach, kpiłam z tego w zaciszu swojej dumy, lecz im dłużej o tym rozmyślałam, tym bardziej czułam, że miał rację. Nie mogłam pozwolić sobie na kapryśne wybuchy – musiałam działać tak, by moja władza nie tylko budziła strach, lecz także osadzała się głęboko w wyobraźni tych, którzy byli mi podporządkowani. Każdy gest, każdy rozkaz miał być symbolem.

Tego ranka czekało mnie coś szczególnego. Kowal miał dokonać prezentacji nowych narzędzi dyscypliny, które zamówiłam kilka tygodni wcześniej. Sama myśl o tym wywoływała we mnie dreszcz ekscytacji – nie tylko dlatego, że ceniłam perfekcję w rzemiośle, ale też dlatego, że czułam, jak te przedmioty staną się przedłużeniem mojej woli.

Laura, jak zawsze, była przy mnie, pomagając mi w przygotowaniach. Stała obok, cicha i skupiona, podczas gdy ja siedziałam przed lustrem w swojej sypialni. Najpierw podała mi bieliznę – delikatną halkę z francuskiej koronki, tak misternie wykonaną, że sama świadomość noszenia jej sprawiała, iż czułam się bardziej wyniosła. Do tego cienkie, jedwabne pończochy, które naciągnęła i przypięła do pasa,  z wprawą, ostrożnie, jakby bała się, że choćby najmniejszy błąd sprowadzi na nią mój gniew.

Potem przyszła kolej na suknię. Rozłożyła ją z namaszczeniem – głęboki granat, ciężki jedwab, który mienił się subtelnie w świetle dnia wpadającym przez okno. Gorset sukni opinął moją talię, podkreślając kształty, a szeroka spódnica falowała niczym ciemna fala, gdy tylko się poruszyłam. Rękawy ozdobiono haftem w kolorze srebra, który błyszczał delikatnie, dodając całej kompozycji dostojności.

– Zapięcie, Lauro – rzuciłam chłodno, a ona natychmiast przystąpiła do pracy. Jej drobne dłonie poruszały się szybko, zapinając kolejne guziki, aż suknia leżała na mnie idealnie.

Na dłonie włożyłam długie, kremowe rękawiczki z miękkiej skóry, a Laura poprawiła ich mankiety, upewniając się, że przylegają równo. Kapelusz – elegancki, z rondem chroniącym przed słońcem i subtelną ozdobą z piórka – dopełnił wizerunku.

Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Moje usta wygięły się w lekki, triumfalny uśmiech. Czułam się jak królowa, gotowa, by przewodniczyć ceremonii, w której nie chodziło tylko o pokaz narzędzi, ale o umocnienie mojego autorytetu.

Laura, wciąż klęcząca przy moich stopach, poprawiała jeszcze pończochy, gdy zapytała cicho: – Panienka jest podekscytowana?

Uniosłam podbródek, a w moich oczach błysnęło coś, czego nawet ja nie umiałam do końca nazwać. – Oczywiście – odpowiedziałam chłodno, ale z nutą ukrytego entuzjazmu. – Dziś pokażę im, co naprawdę znaczy sprawiedliwa dyscyplina.

Prezentacja miała odbyć się w stodole przy czworakach – tej samej, w której  chłostałam tego jankeskiego chłoptasia. Kiedy weszłam w towarzystwie Karla, kowal już na nas czekał. Stał przy ciężkim stole, na którym rozłożono narzędzia, niczym trofea. Trzymał się prosto, choć widać było napięcie w jego ramionach i przyspieszony oddech. Doskonale wiedział, że jeśli zawiedzie moje oczekiwania, słono za to zapłaci.

W kącie stodoły stali dwaj strażnicy, którzy właśnie przyprowadzili trójkę niewolników – dwóch mężczyzn i młodą kobietę. Ich kroki były ciężkie, spojrzenia spuszczone ku ziemi. Wiedzieli, że nie sprowadzono ich tutaj przypadkiem. Wiedzieli, że dziś staną się częścią widowiska, które miało zostać zapamiętane.

Skierowałam się ku swojemu miejscu – wysokiemu, wyściełanemu fotelowi, ustawionemu na podwyższeniu, które czyniło ze mnie panią i sędzię jednocześnie. Usiadłam z gracją, pozwalając sukni rozłożyć się miękko wokół mnie. Laura, klęcząca obok, poprawiła podnóżek, a ja oparłam stopy w eleganckich butach na miękkiej poduszce.

Karl stanął tuż obok mnie, ręce splecione za plecami, jego twarz surowa, niemal kamienna. Był moim cieniem i gwarantem, że porządek zostanie utrzymany, niezależnie od tego, co się wydarzy.

Na stole przed kowalem lśniły stalowe narzędzia - wykonane z precyzją, jakby były to dzieła sztuki, a nie narzędzia do zadawania bólu. Obok stał też większe pakunki przykryte płótnem, których kształt zdradzał, że to coś wyjątkowego.

Karl skinął głową, jego głos zabrzmiał krótko, niemal wojskowo:
– Zacznij. Krótko, ale szczegółowo. Potem pokażesz, jak działają.

Kowal otworzył usta, gotów zacząć wyjaśnienia, lecz ja uniosłam dłoń. W stajni zapadła cisza. Spojrzałam powoli na niewolników, którzy stali w kącie.

– Rozebrać – poleciłam chłodno. – Mają być nadzy.

Strażnicy nie potrzebowali więcej słów. Podeszli do mężczyzn i kobiety, szarpiąc za ich szorstkie ubrania. Szarpnięcia materiału i stłumione westchnienia rozbrzmiały w powietrzu. Jeden z mężczyzn stał bez ruchu, z pochyloną głową, drugi trząsł się lekko, jakby próbował opanować drżenie mięśni. Kobieta – młoda, o krótkich kręconych włosach – rozpaczliwie próbowała zakryć się rękami, ale Karl posłał jej spojrzenie lodowate jak stal.

– Ręce w dół – rozkazał twardo.

Strażnik natychmiast chwycił jej nadgarstki i odciągnął je na bok, zmuszając, by stała wyprostowana, naga, z wyrazem wstydu i upokorzenia na twarzy. Jej policzki płonęły, ale nie odważyła się ani na krzyk, ani na bunt.

Oparłam się wygodniej w fotelu, czując satysfakcję. To był dopiero początek, a już ich ciała zdradzały, jak bardzo boją się tego, co nastąpi.

Skinęłam głową w stronę kowala, a mój głos rozciął ciszę stanowczo i bez emocji:
– Teraz możesz zaczynać.

Kowal podniósł pierwszy z przedmiotów ze stołu – stalową obrożę z kolcami. W jego dłoniach wyglądała ciężko i groźnie, a metalowe wypustki błyszczały w świetle lampy.

– To obroża dyscyplinująca, panienko – powiedział, pokazując ją tak, bym mogła dobrze się jej przyjrzeć. – Zapobiega ucieczkom, ograniczając ruchy głowy. Wewnętrzne kolce są wystarczająco ostre, by zadać ból przy każdym gwałtownym ruchu, ale nie przebiją skóry zbyt głęboko.

– Zademonstruj – poleciłam krótko, wskazując na jednego z niewolników.

Strażnicy bez wahania przytrzymali go za ramiona, zmuszając, by uklęknął. Kowal zapiął obrożę na jego szyi, a metal zamknął się z głuchym kliknięciem. Niewolnik syknął, gdy ostre kolce natychmiast wbiły się w jego ciało.

– Porusz się – rozkazał Karl.

Mężczyzna spróbował unieść głowę, ale od razu zastygł, wykrzywiając twarz w bólu. Z gardła wyrwał mu się krótki jęk, stłumiony przez wstyd i strach.

Uśmiechnęłam się chłodno, patrząc, jak stal zmusza go do pełnego posłuszeństwa. – Dobrze – powiedziałam. – Co dalej?

Kowal spojrzał na stół i przez chwilę się wahał, jakby to, co miało nadejść, budziło w nim dodatkowe napięcie. W końcu odsunął płótno i podniósł ciężki, żelazny przedmiot.

Były to buty – masywne, stalowe, od środka wyposażone w regulowane śruby i metalowe listwy.

– To narzędzie, panienko – zaczął ostrożnie – służy do karania. Stopy wkłada się do środka, a potem dociska śruby. Nacisk jest tak mocny, że każdy ruch, każdy najmniejszy gest powoduje ból. Jeśli trzeba, można zwiększyć docisk – nie łamiąc od razu kości, ale sprawiając, że ból staje się nie do zniesienia.

Podniósł spojrzenie, a jego głos zadrżał na moment, nim dodał: – To działa na wyobraźnię. Wystarczy raz spróbować, by nikt nie chciał wracać do tego urządzenia.

– Pokaż – powiedziałam chłodno, wskazując na drugiego z mężczyzn.

Strażnicy przytrzymali go i zmusili, by usiadł na ławie. Kowal nachylił się, otworzył masywne szczęki butów i wsunął do nich bose stopy niewolnika. Potem powoli zaczął dokręcać śruby. Metal zacisnął się na kościach i ścięgnach, a z ust więźnia wyrwał się zduszony krzyk. Drżał, próbując wyrwać nogi, ale nie miał dokąd uciec.

W jego oczach pojawiła się panika, a ciało wiło się w desperackiej próbie znalezienia ulgi.

– Widzi panienka? – powiedział kowal, podnosząc wzrok na mnie. – Wystarczy kilka obrotów, a człowiek jest gotów błagać o każdą łaskę.

Patrzyłam na to w ciszy, z fascynacją i chłodną satysfakcją. Kobieta, stojąca obok, odwróciła głowę, jakby sama bała się patrzeć. Strażnik natychmiast szarpnął ją za włosy, zmuszając, by spojrzała wprost na cierpiącego towarzysza.

– Doskonałe – wyszeptałam w końcu, unosząc lekko brodę. – To właśnie miałam na myśli, zamawiając narzędzia, które działają nie tylko na ciało, ale i na duszę.

Karl spojrzał na mnie kątem oka. Widział, że jestem zadowolona – a to oznaczało, że wszyscy w stodole odetchną dziś nieco lżej. Rzucił mi jeszcze jedno szybkie spojrzenie, jakby chciał upewnić się, że jestem zadowolona. Skinęłam głową, a kowal, cały spocony i blady, kontynuował prezentację. Każde narzędzie miało swoje przeznaczenie, a każda kolejna demonstracja była dla mnie dowodem, że moje zamówienie wykonano z precyzją, której oczekiwałam. Byłam zachwycona.

W końcu mężczyzna wskazał drżącą dłonią na przykrycie z grubego płótna stojące pośrodku stodoły. Strażnicy natychmiast ściągnęli materiał, odsłaniając masywne, żelazne krzesło. Było ogromne, ciężkie, z wystającymi kolcami na siedzisku i oparciu. Metal błyszczał groźnie w świetle lamp.

– Panienko… – zaczął kowal niepewnie, nie podnosząc na mnie wzroku. – To fotel dyscyplinujący. Przeznaczony dla tych, którzy wymagają dłuższej pokuty. Kolce rozmieszczono tak, aby wbijały się w ciało i powodowały nieustanny ból, ale bez trwałych uszkodzeń. Więzień jest przywiązywany, unieruchomiony – a każdy jego ruch tylko potęguje cierpienie.

Przechyliłam lekko głowę, przyglądając się krzesłu z żywym zainteresowaniem. – Zademonstruj – poleciłam chłodno, wskazując na jednego z mężczyzn.

Strażnicy rzucili się na niego natychmiast. Ofiara drżała, próbowała cofnąć się, ale brutalne ręce zmusiły go, by usiadł. W tej samej chwili jego ciało wygięło się w spazmie bólu – kolce wbiły się w plecy, uda i ramiona. Strażnicy przykuli mu ręce i nogi żelaznymi obejmami. Mężczyzna próbował znaleźć choć odrobinę ulgi, ale każdy ruch tylko wbijał stal głębiej. Na jego czole pojawił się pot, a z ust wyrwał jęk, który szybko przeszedł w zawodzenie.

– Ciekawa konstrukcja – zauważyłam spokojnie, niemal obojętnie. – Jak długo można go na tym trzymać?

– Najczęściej od dwóch do czterech godzin, panienko – odparł kowal, a w jego głosie pobrzmiewała nerwowość. – To wystarczy, by złamać opór. Dłużej… mogłoby prowadzić do cięższych obrażeń.

Nkewolnik spojrzał na mnie błagalnie, a ja poczułam satysfakcję, widząc, jak desperacja maluje się na jego twarzy. Machnęłam ręką. – Dobrze. Uwolnijcie go.

Strażnicy pospiesznie wykonali rozkaz, a niewolnik opadł na ziemię, trzęsąc się jak liść.

Kowal odetchnął, po czym sięgnął po kolejne narzędzie. Były to metalowe naramienniki – dwa półokręgi połączone sztywnym prętem, z wewnętrznymi kolcami. Podniósł je tak, bym mogła przyjrzeć się z bliska.

– To zakłada się na ramiona, panienko – tłumaczył, jego głos nieco drżał. – Kolce wbijają się w skórę, a pręt uniemożliwia swobodne poruszanie rękami. To kara, która wymusza posłuszeństwo i dyscyplinę.

– Zademonstruj – rzuciłam chłodno, wskazując na młodą niewolnicę.

Dziewczyna pobladła, łzy spłynęły jej po policzkach, kiedy strażnicy chwycili ją i zmusili do klęknięcia. Kowal zbliżył się powoli, jakby każdy jego krok był ostrożnym gestem wobec mojego kaprysu. Ostrożnie nałożył naramienniki na jej barki i dopasował mechanizm. Kolce natychmiast wbiły się w jej skórę, a dziewczyna syknęła i zadrżała, próbując stłumić krzyk.

Każdy jej ruch powodował, że kolce wbijały się głębiej, a cienkie strużki krwi zaczęły spływać po ramionach.

– Dobre narzędzie – powiedziałam z zimnym uśmiechem, zerkając na Karla. – Dyscyplinuje i ogranicza ruchy jednocześnie.

– Tak jest, panienko – przytaknął kowal, starając się mówić spokojnie. – Wystarczy kilka godzin w tym stanie, a każdy zapamięta lekcję na długo.

– Wystarczy – przerwałam lodowato, wstając z fotela. – Uwolnijcie ją. Kowal spełnił moje oczekiwania.

Spojrzałam na strażników i niewolników, a potem znów na kowala. – Każde z tych narzędzi musi być gotowe do użytku w każdej chwili. Jeśli cokolwiek zawiedzie, wiesz, kto poniesie odpowiedzialność. – Moje słowa były jak cięcie nożem.

Kowal skinął głową, wyraźnie blady. – Tak jest, panienko. – Pot spływał mu po skroni, a drżące dłonie zdradzały napięcie.

– Na razie dobra robota – dodałam chłodno, pozbawiając zdania jakiegokolwiek ciepła. To nie była pochwała – raczej przypomnienie, że dziś się obronił, ale jutro mógłby już nie mieć tyle szczęścia.

Było coś fascynującego, niemal hipnotyzującego, w obserwowaniu cierpienia. Ten moment, gdy ciało szarpało się w odruchu ucieczki, a umysł wiedział, że nie ma dokąd. Każdy jęk, każde drżenie mięśni były jak dźwięki w subtelnej symfonii – a ja dyrygowałam nią z chłodną precyzją, siedząc wyprostowana na swoim tronie.

Kiedy ostatnie narzędzie zostało zaprezentowane, strażnicy w pośpiechu posprzątali scenę, jakby chcieli zatrzeć ślady bólu, który przed chwilą wypełniał stodołę. Ale kowal jeszcze nie skończył.

Z lekkim wahaniem podszedł do przykrycia z grubego płótna stojącego na środku. Ściągnął je nagłym ruchem – jakby obnażał dzieło sztuki. Moim oczom ukazała się masywna, stalowa konstrukcja przypominająca groteskową maskę. Ciężka, opresyjna, pełna nieregularnych prętów oplatających przestrzeń wokół głowy. Było w tym coś średniowiecznego – echo hiszpańskich izb tortur, o których czytałam w książce o Inkwizycji – ale i nowoczesne usprawnienia zdradzające jego pomysłowość.

– Panienko – odezwał się, ostrożnie trzymając przedmiot – to klatka karcąca. Zakłada się ją na głowę niesubordynowanego niewolnika. Wewnętrzne pręty naciskają na skronie i szczękę. Każdy ruch powoduje dyskomfort, a próba krzyku czy protestu tylko wzmaga nacisk.

Unosząc brew, spojrzałam na niego z chłodnym zainteresowaniem. – Czy to wszystko? – zapytałam, tonem, który brzmiał jak ostrzeżenie.

Kowal połknął nerwowo ślinę i pośpieszył z wyjaśnieniem. – Dodałem zdejmowany ciężar na czubku, panienko. Wymusza opuszczanie głowy. Jeśli więzień spróbuje ją podnieść, nacisk na kark i skronie staje się niemal nie do zniesienia.

Mój wzrok spoczął na jednym z niewolników stojących z boku – młody, o szerokich ramionach, ale teraz zgarbiony i skulony. Skinęłam dłonią. Dwóch strażników od razu wyciągnęło go z szeregu i popchnęło naprzód.

– Zademonstruj – powiedziałam spokojnie, a w moim głosie zabrzmiała nuta rozkazu nieznoszącego sprzeciwu.

Kowal otworzył klatkę i nałożył ją na głowę mężczyzny. Metalowe pręty objęły jego twarz, ograniczając pole widzenia. Zamek zatrzasnął się z głuchym kliknięciem, a ciężar na czubku klatki został przytwierdzony.

Niewolnik zachwiał się pod naporem. Instynktownie spróbował podnieść głowę – i natychmiast zawył z bólu. Ramiona mu opadły, kolana lekko się ugięły. Wyglądał jak złamany posąg, zmuszony do pokory przez ciężar stali.

– Przejdź się – rozkazałam chłodno.

Poruszył się niezdarnie, jak pijany, każdy krok był walką z ciężarem i bólem. Drżał, chwiał się, jęczał przy każdym ruchu. Oczy biegały w panice, błagały, ale nie odważył się spojrzeć wprost na mnie.

Uśmiechnęłam się lekko, jak do pięknego obrazu. – Doskonałe. – Moje słowa były powolne, pełne lodowatego zadowolenia. – To narzędzie nie tylko karze. To symbol. Wszyscy, którzy to zobaczą, zrozumieją, że każdy bunt kończy się tak samo – z głową w klatce, pochyloną do ziemi.

Zerknęłam na Karla, który patrzył na scenę z powagą. Wiedział, że ten teatr nie był tylko pokazem – był manifestem mojej władzy.

Kiedy patrzyłam, jak niewolnik chwieje się pod ciężarem klatki, poczułam, że wewnątrz mnie coś drży – nie ze strachu, lecz z intensywnej, niemal rozkosznej świadomości, że to ja jestem przyczyną jego upokorzenia. Jeden ruch mojej dłoni, jedno skinienie – i jego świat zamienił się w piekło. Był niczym kukła w moim teatrze, a ja byłam reżyserem i publicznością zarazem.

Każdy jego krok, wymuszony bólem, był dla mnie dowodem na to, że porządek świata został zachowany. To ja decydowałam, kto idzie wyprostowany, a kto czołga się z pochyloną głową. To ja byłam tą, której kaprys mógł zniszczyć albo ocalić.

Poczułam, jak w sercu rośnie mi dziwne ciepło, które rozchodzi się aż do końcówek palców. Zmysły miałam wyostrzone – słyszałam wyraźniej jego urywany oddech, jęki odbijające się od ścian stodoły, nawet stukot jego stóp na klepisku. Każdy dźwięk, każdy szczegół stawał się częścią większej harmonii.

Było w tym coś niemal boskiego. Tak, boskiego. Czułam, że stoję ponad nimi wszystkimi – ponad kowalem, który drżał z lęku; ponad strażnikami, którzy wykonywali rozkazy; ponad Karlem, który mimo swej surowości znał granice. To ja byłam tą, która przekraczała granice. To ja byłam źródłem prawa i kary.

Widziałam w oczach niewolnika błaganie, ale dla mnie było ono tylko lustrzanym odbiciem jego słabości. Właśnie wtedy poczułam subtelny, niemal niekontrolowany uśmiech, który pojawił się na moich ustach. Uśmiech nie tyle zadowolenia, co ekstazy.

– Doskonałe – powtórzyłam cicho, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. W tamtej chwili wiedziałam, że każde z tych narzędzi jest przedłużeniem mojej woli. Że to, co kowal wykuwał w metalu, ja mogłam wykuwać w ludzkim ciele i duszy.

A kiedy spojrzałam na Karla, stojącego obok, dostrzegłam w jego oczach ten cień – cień świadomości, że choć pełnił rolę nadzorcy, to jednak ja byłam tą, której rozkazy były ostateczne. Byłam panią Oakridge, a oni wszyscy – nawet on – byli tylko elementami w mojej grze.

Zanim kowal zdążył odłożyć narzędzia, uniosłam dłoń, powstrzymując go w pół ruchu.

– Nie tak prędko – powiedziałam spokojnie, choć w moim głosie słychać było nutę wyraźnej ekscytacji. – Zamówiłam jeszcze coś… specjalnego.

Na jego twarzy pojawił się cień strachu, ale posłusznie sięgnął pod stół, skąd wydobył ciężkie urządzenie z metalu. Blask lamp odbił się od polerowanej powierzchni. Było to coś pomiędzy klamrą a zgniataczem – masywne, z regulowanym śrubowym mechanizmem, pozwalającym dokładnie kontrolować siłę nacisku.

– Panienko – zaczął, a jego głos lekko drżał – to zgniatacz jąder. Mechanizm pozwala na regulowanie docisku… od lekkiego ucisku po… miażdżący ból. Niewielkie kolce wewnętrzne zwiększają wrażliwość, a każda próba poruszenia się jedynie pogłębia cierpienie.

Pochyliłam głowę, przyglądając się uważnie. – Pokaż.

Strażnicy już wiedzieli, co robić. Jeden z nich podszedł do drżącego niewolnika, który wciąż był nagi po wcześniejszej demonstracji. Chwycili go za ramiona i zmusili do klęknięcia, rozstawiając jego uda. Mężczyzna próbował coś powiedzieć, ale strach odebrał mu głos – wydobył się tylko zduszony charkot.

Kowal, blady jak kreda, zbliżył się i umieścił urządzenie na jego jądrach. Zatrzask zaskoczył z metalicznym kliknięciem. Mężczyzna syknął, całe jego ciało drgnęło w spazmie, gdy zimny metal zacisnął się na najczulszym miejscu.

– Zacznij – rozkazałam, a moje serce biło szybciej z podniecenia.

Kowal powoli przekręcił śrubę. Mężczyzna jęknął, szarpnął się, ale kolce od środka już wbijały się w skórę. Widziałam, jak jego oczy rozszerzają się w czystym przerażeniu, a ramiona napinają się w odruchowej, daremnej próbie ucieczki od bólu.

– Mocniej – dodałam, opierając podbródek na dłoni i przyglądając się niczym dziełu sztuki.

Śruba poszła o kolejny obrót. Niewolnik zawył, jego czoło pokryło się potem, a całe ciało zgięło się ku przodowi, jakby próbował skulić się przed bólem. Strażnicy przytrzymali go w miejscu.

– Wystarczy – powiedziałam w końcu chłodno, unosząc rękę, choć w duchu czułam, że mogłabym kazać kręcić tą śrubą aż do granic. – Zdejmij.

Kiedy mechanizm został odpięty, mężczyzna osunął się na ziemię, oddychając ciężko i kurcząc ciało w bolesnym odruchu trzymając się za krocze.

Kowal sięgnął po kolejne narzędzie. Była to stalowa klatka, niewielka, ale masywna, z wewnętrznymi kolcami ustawionymi w taki sposób, by żaden ruch nie mógł pozostać bez bólu.

– Panienko – zaczął niepewnie – to klatka pokutna. Zakłada się ją na męskie przyrodzenie i jądra. Wewnętrzne kolce są tak rozmieszczone, by każdy krok, każde najmniejsze drgnięcie ciała powodowało stały ból. Można ją nosić wiele dni,  nie powodując trwałych obrażeń.

Unosząc lekko podbródek, spojrzałam na niego chłodno. – Pokaż.

Strażnicy natychmiast podciągnęli drugiego z niewolników i zmusili go, by stanął przed wszystkimi nago, ze spuszczonym wzrokiem. Kowal, nie ośmielając się patrzeć na mnie, pochylił się i ostrożnie zamknął klatkę na jego genitaliach. Usłyszałam metaliczny zgrzyt zamka, a potem krótki syk bólu, gdy pierwsze kolce wbiły się w jego skórę.

– Rusz się – poleciłam cicho, niemal leniwie.

Niewolnik wykonał kilka niezdarnych kroków, a jego twarz wykrzywił grymas bólu. Jęknął, próbując zwolnić, lecz strażnik popchnął go mocniej. Kolce zagłębiły się głębiej, a jęki przeszły w krótki krzyk.

Uśmiechnęłam się lekko – Doskonałe. Nie tylko kara, ale i przypomnienie o tym, że każdy ich ruch zależy od naszej woli.

Karl spojrzał na mnie kątem oka, w milczeniu, ale wiedziałam, że podziela moją satysfakcję.

– Te dwa narzędzia... tylko ja będę decydować, kto i kiedy zostanie w nie zamknięty.

Kowal ukłonił się nisko, a ja widziałam, jak jego dłonie drżą, kiedy odczepiał klatkę.

Podniosłam wzrok na Karla, który milczał, obserwując wszystko z kamiennym spokojem. – Umieścić w osobnej skrzyni. Zamykanej na klucz, do której dostęp będę miała wyłącznie ja.

– Tak jest, panienko – odpowiedział Karl bez wahania.

Jeszcze przez chwilę patrzyłam na kowala, który z wysiłkiem udawał spokój, i na strażników, którzy wciąż przytrzymywali mężczyznę. W stodołowej ciszy wciąż unosiły się jęki bólu, które były dla mnie niczym najpiękniejsza muzyka.

– Dobra robota – dodałam chłodno, wstając z tronu. – Teraz możecie ich odprowadzić. To wszystko na dziś.

Poprawiłam rękawiczki i z gracją ruszyłam w stronę drzwi. Za moimi plecami jęki i szuranie nóg brzmiały jak echo triumfu – triumfu mojej władzy, mojej kontroli. Podeszłam jeszcze do Karla.

– Zapłać mu – powiedziałam chłodno, rzucając krótkie spojrzenie w stronę kowala, który wciąż trwał z pochyloną głową. – I zamów kilka kopii każdego z tych narzędzi. Chcę, by w każdej chwili mogły być użyte bez zwłoki.

Karl skinął głową. Jego twarz, jak zawsze surowa, nie zdradzała emocji, ale w jego oczach dostrzegłam błysk aprobaty – wiedział, że moje słowa są prawem.

– Niech przeszkoli kilku naszych strażników – kontynuowałam, mój ton stawał się coraz bardziej lodowaty, a każde zdanie niosło się wyraźnie w ciszy stodoły. – Te narzędzia mają być stosowane jako dodatek do chłosty. Przed nią... albo po niej.

Zatrzymałam się na chwilę, pozwalając, by moje słowa wybrzmiały jak wyrok. Potem uniosłam kącik ust w drapieżnym uśmiechu.

– A może przed i po.

Czułam, jak echo tych słów odbija się od drewnianych ścian, a obecni – kowal, strażnicy, nawet nieszczęśni niewolnicy – słyszeli w nich obietnicę, która budziła grozę.

Karl skłonił się głębiej. – Tak jest, panienko – odparł tonem, w którym brzmiała niezachwiana lojalność.

Przez chwilę jeszcze mierzyłam go spojrzeniem, oceniając, czy zrozumiał całą wagę mojego rozkazu. Potem odwróciłam się i ruszyłam w stronę wyjścia. Suknia zaszeleściła cicho przy każdym kroku, a echo moich butów odbijało się w przestrzeni stodoły, niczym miarowe uderzenia zegara odliczającego czas do kolejnej kary.

Na progu zatrzymałam się i obejrzałam przez ramię.

– Niech wszyscy pamiętają – powiedziałam chłodno – że dyscyplina to fundament Oakridge.

Karl raz jeszcze ukłonił się głęboko, a ja opuściłam stodołę, zostawiając za sobą cień mojej władzy – ciężki, niepodważalny i naznaczony nowymi narzędziami, które od teraz miały być przedłużeniem mojej ręki.

Wyszłam ze stodoły, czując, jak chłodne powietrze uderza mnie w twarz. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, barwiąc horyzont złotem i czerwienią. Oakridge tonęło w tej miękkiej poświacie, a ja, z głową uniesioną wysoko, skierowałam kroki do ogrodu.

Było to moje ulubione miejsce – zadbany, francuski ogród z przyciętymi w geometryczne kształty krzewami, aleją róż i fontanną, której plusk zawsze koił moje zmysły. Mój ogród był przeciwieństwem pól – zamiast potu, krzyków i pracy, panowała tu harmonia, cisza i wyrafinowane piękno.

Usiadłam na żeliwnej ławce pod pergolą obsypaną kwitnącymi pnączami. Laura, jak zawsze czujna, już tam czekała. Skłoniła się i postawiła na stoliku srebrną tacę z dzbankiem lemoniady i kryształowym kieliszkiem. Rękawiczki zdjęłam powoli, z namysłem, pozwalając, by chłodniejsze powietrze musnęło moją skórę.

Zamknęłam na moment oczy, wsłuchując się w szum wody i śpiew ptaków. Czułam w sobie dziwną mieszankę spokoju i ekscytacji. W stodole przed chwilą zobaczyłam przyszłość Oakridge – dyscyplinę, która dzięki nowym narzędziom stanie się nie tylko skuteczniejsza, ale i niepodważalna.

„Fundament został wzmocniony,” pomyślałam, upijając łyk lemoniady. Smak cytrusów orzeźwił mnie, a ja poczułam, jak moje napięte ciało zaczyna się rozluźniać. Wyobraziłam sobie szepty rozchodzące się wśród niewolników – o klatce, o fotelu, o kolcach, o bólu, który czeka na każdego, kto się sprzeciwi. Strach działał szybciej niż bat, szybciej niż jakakolwiek kara. To było moje zwycięstwo.

Oparłam się wygodnie o oparcie ławki, pozwalając, by wieczorne powietrze muskało moją skórę. W dłoni bawiłam się rękawiczką, obracając ją powoli. Wiedziałam, że Oakridge będzie teraz jeszcze mocniej związane moją wolą. Że każdy, kto spojrzy w stronę domu, będzie wiedział – to miejsce należy do Anneliese von Hagen, a jej słowo jest prawem.

Zamknęłam oczy i uśmiechnęłam się lekko. Ogród był moją oazą, ale tego wieczoru był też moim tronem – miejscem, z którego mogłam cieszyć się poczuciem absolutnej kontroli.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wilczyca 1

Wilczyca 11

Wilczyca 2