1865 - 10

Rozdział 10

Oakridge 1865

Pamiętnik Anneliese von Hagen 

Następnego dnia postanowiłam zaskoczyć kapitana Scotta. Wstałam wcześnie, zbyt podekscytowana, by spać dłużej. Ubrałam elegancki strój do jazdy konnej – beżowe bryczesy, białą koszulę z wysokim kołnierzykiem i dopasowany, ciemny żakiet z delikatnym haftem. Na dłoniach długie, miękkie rękawiczki z czarnej skóry, włosy spięte w luźny warkocz, którego końce opadały na ramię. Kapelusz z szerokim rondem rzucał na moją twarz cień, dodając mi powagi.

Czekałam na niego przed stajnią. Obok stało dwóch strażników – jego nieodłączna eskorta – a konie były już gotowe. W dłoni obracałam krótki bat jeździecki, co jakiś czas lekko smagając nim o dłoń, dla zabicia czasu, a może i dla efektu.

Gdy Scott pojawił się w oddali, dostrzegłam zmianę w jego postawie. Najpierw zaskoczenie, potem – jakby niechciane – uznanie. Zwolnił, prowadząc konia powoli w moją stronę, a spojrzenie niebezpiecznie długo zatrzymało się na mnie.

– To panienka? – spytał, zatrzymując wierzchowca tuż przed nami. W jego głosie mieszało się zdumienie z rozbawieniem.

Unosząc kącik ust, pozwoliłam sobie na kontrolowany uśmiech. – Czyżby kapitan mnie nie poznał? – odparłam chłodno, choć z lekką nutą żartu. – Mam nadzieję, że nie rozczarowałam Pana moim strojem.

Przez moment patrzył na mnie uważnie, a potem jego twarz rozjaśnił cień uśmiechu. – Wręcz przeciwnie, panienko. To… zaskakujące.

– Cieszę się zatem, że udało mi się Pana zaskoczyć – powiedziałam, podchodząc do swojego konia. Wspięłam się na siodło z wyćwiczoną gracją, celowo podkreślając każdy gest. – Dzisiaj to ja będę Pana przewodnikiem.

– Pani? Przewodnikiem? – powtórzył, z niedowierzaniem, ale i z rozbawieniem w głosie.

Roześmiałam się krótko, melodyjnie. – Na Południu, kapitanie, czasem musimy same wsiąść na konia i wziąć bat do ręki – odparłam, muskając dłonią zwinięty bicz przytroczony do siodła. – Życie na plantacji tego wymaga.

Spojrzał na mnie tak, jakby widział mnie po raz pierwszy. – Proszę mi wybaczyć, panienko… – powiedział, a jego spojrzenie na moment zsunęło się na moje bryczesy. – Kobieta w takim stroju… to rzadki widok.

– Naprawdę? – uniosłam lekko głowę, w moim głosie pobrzmiewała prowokacja. – Być może na Północy. Na Południu jesteśmy bardziej praktyczne a praca i obowiązki wymagają właśnie  pewnej praktyczności w wyborze stroju.

Pozwolił sobie na uśmiech. – Nie mam wątpliwości, panienko, że potrafi się Pani dostosować do każdej sytuacji. Ale przyznam… ten widok zapamiętam na długo.

– Cieszę się, że Pana zdaniem robię wrażenie – odparłam z lekką nutą ironii, unosząc podbródek. – Proszę się przyzwyczaić, kapitanie. Może to Pana zainspiruje, by spojrzeć na świat z innej perspektywy.

Nie czekałam na jego odpowiedź. Delikatnym ściśnięciem łydki dałam znak Diablo i mój ogier przeszedł w spokojny, miarowy kłus. Wiedziałam, że Scott wciąż mnie obserwował, analizując każdy gest – kobieta w bryczesach, z batem w dłoni, na czarnym rumaku, najwidoczniej nie pasowała do jego jankeskich schematów. Właśnie dlatego byłam pewna, że ten dzień zapisze się w jego pamięci.

Droga prowadziła nas w stronę pól trzciny. Upalne powietrze pachniało wilgocią, a unoszące się nad ziemią opary tworzyły delikatną mgiełkę. Grupy niewolników pochylały się nad wysokimi łodygami, ich ramiona pracowały w rytmie wyuczonym i powtarzalnym jak mechanizm zegara. Ciała błyszczały od potu, kosze szybko wypełniały się świeżo ściętymi trzcinami. Gdzieniegdzie dzieci podawały dorosłym wiązki, próbując nadążyć za tempem pracy.

Słychać było niskie, monotonne nucenie pieśni, urywające się co jakiś czas, gdy głosy przechodziły w ciężki oddech. To nucenie – smutne, a jednak nasycone jakąś pradawną siłą – niosło się w powietrzu i brzmiało niczym tło do tej codziennej harówki. Strażnicy stali na obrzeżach pól, oparci o karabiny, z szerokimi kapeluszami chroniącymi ich przed słońcem. Obserwowali, ale nie ingerowali.

Zauważyłam, że Scott wpatruje się w ten widok z czymś na kształt zamyślenia. Jego twarz nie zdradzała łatwo emocji, ale wiedziałam, że myśli – a ja uwielbiałam ten moment, kiedy mogłam podsunąć mu własne słowa, by zawładnęły jego refleksją.

– Widzi pan, kapitanie? – odezwałam się pewnym, spokojnym tonem, unosząc brodę. – Pracują. Ciężko. Ale nikt ich nie bije, nikt nie musi poganiać. Mają dach nad głową, codzienny posiłek. Kiedy skończą, wracają do swoich chat. Nie boją się, że ktoś ich wyrzuci za brak czynszu, nie boją się, że zasną głodni.

Zatrzymałam Diablo i obróciłam się w siodle, by spojrzeć mu prosto w oczy. – Czy są wolni? Nie. Ale czy są nieszczęśliwi? Być może nie tak, jak Panu się wydaje.

Scott przygryzł wargę, jakby ważył moje słowa. Milczał, a ja pozwoliłam tej ciszy trwać, delektując się napięciem, które zawisło między nami. W końcu dodałam z cieniem szyderczego uśmiechu:

– Wolność… cóż to za piękne słowo. Ale czy naprawdę chcieliby panowie z Północy zamienić ich los na życie robotnika w waszych miastach? Fabryki pełne pyłu, powietrze trujące płuca, nory w zatłoczonych dzielnicach… głód, choroby, upodlenie. Czy to naprawdę lepszy los niż ten, który mają tutaj?

Scott ściągnął wodze, zatrzymując konia obok mnie. Jego spojrzenie było poważne, może nawet ciężkie. Walczył z moimi słowami – to było widoczne – ale nie potrafił ich od razu odrzucić.

– Być może nie – odpowiedział w końcu spokojnie. – Ale przynajmniej mieliby wybór.

Unosząc brew, uśmiechnęłam się chłodno. – Wybór? – powtórzyłam, przeciągając sylaby. – Wybór między głodem a nędzą? Między fabryką a ulicą? Kapitanie, nie bądźmy naiwni. Wolność bez bezpieczeństwa i środków do życia to tylko piękna iluzja. Nic więcej.

Przez chwilę patrzył na mnie uważnie, a potem wziął głęboki oddech, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz zawahał się. Cisza trwała, aż w końcu uśmiechnął się lekko – zmęczonym, a jednak szczerym uśmiechem.

– Nie spodziewałem się usłyszeć takiej argumentacji, panienko – przyznał. – Ale muszę wyznać, że Pani sposób patrzenia na świat jest… fascynujący. Nawet jeśli nie potrafię go w pełni przyjąć.

– Nie musi Pan się zgadzać, kapitanie – odparłam chłodno i ruszyłam dalej, Diablo posłusznie przeszedł w kłus. – Wystarczy, że Pan zrozumie, iż ten świat jest o wiele bardziej skomplikowany, niż się Panu dotąd wydawało.

Przejechaliśmy  wzdłuż pola. Niewolnicy, którzy jeszcze przed chwilą nucili monotonną pieśń, umilkli natychmiast, gdy dostrzegli mnie na Diablo, z kapitanem u boku. Ich ruchy przyspieszyły, dłonie rwały trzcinę nerwowo, jakby sam odgłos bata miał zaraz przeciąć powietrze.

Jedna z kobiet, drobna, z chustką zsuniętą na kark, zerknęła na mnie ukradkiem – krótko, niepewnie, jak ktoś świadomy, że samo spojrzenie może kosztować wiele. Nasze oczy spotkały się na ułamek sekundy, po czym natychmiast odwróciła głowę i rzuciła się do pracy jeszcze szybciej, niemal drąc łodygi gołymi rękami.

Dzieci, które pomagały przy koszach, skuliły się w milczeniu. Jedno z nich upuściło pęk trzcin; drugi chłopiec bez słowa podniósł go i wcisnął z powrotem do kosza, spoglądając z przestrachem na strażnika stojącego obok. Ten nie musiał nawet podnosić bicza – sama moja obecność wystarczała, by strach zrobił swoje.

Diablo stąpał ciężko, a każdy stukot jego kopyt brzmiał w tej ciszy jak uderzenie młota. Jeszcze chwilę temu powietrze drżało od pieśni, teraz jednak zaległa złowroga, duszna cisza – milczenie głośniejsze niż wszystkie śpiewy razem wzięte.

Pogłaskałam konia po szyi i odwróciłam głowę w stronę Scotta, pozwalając sobie na delikatny uśmiech.

– Widzi Pan, kapitanie? – rzuciłam spokojnie. – Dyscyplina nie zawsze wymaga bata. Czasem wystarczy sama obecność.

Scott spojrzał na mnie uważnie, po czym przeniósł wzrok na skulone sylwetki robotników. Nie odpowiedział. Milczał, lecz w tym milczeniu kryło się coś cięższego niż słowa – jakby tłumił w sobie odpowiedź, której nie chciał lub nie mógł wypowiedzieć przy mnie.

Mijaliśmy kolejne bezkresne pola, gdzie grupki niewolników pochylały się w milczeniu nad pracą w dusznym upale. Zbliżało się południe; ich ruchy stawały się cięższe, a sylwetki instynktownie kierowały się w stronę cienia. Większość odwracała wzrok, niektórzy kulili plecy i spuszczali głowy, jakby sama moja obecność tworzyła niewidzialną barierę, której nie mieli odwagi przekroczyć.

– Chcę Panu coś udowodnić – powiedziałam nagle, zerkając na Scotta z cieniem tajemniczego uśmiechu. Skręciłam Diablo w boczną drogę, a on, nieco zaskoczony, podążył za mną.

Po chwili dotarliśmy do niewielkiego placyku w cieniu drzew. Tam, z dala od palącego słońca, grupki niewolników siedziały skulone na ziemi, rozmawiając półgłosem i dzieląc się skromnym jedzeniem. Cisza zapadła natychmiast, gdy tylko nas zobaczyli.

Zsunęłam się z siodła lekkim, pewnym ruchem. Scott zrobił to samo, choć w jego postawie dostrzegłam napięcie – obserwował każdy mój gest z ciekawością, ale i z cieniem niepokoju. Podeszłam do jednego ze strażników i wydałam mu kilka poleceń tonem spokojnym, lecz nieznoszącym sprzeciwu. Mężczyzna pochylił głowę i natychmiast ruszył do wykonania rozkazu. Skinęłam dłonią w stronę stołu stojącego w podcieniu.

– Proszę, kapitanie – wskazałam chłodno. – Usiądźmy.

Usiedliśmy na prostych, ciężkich ławach, które jęknęły pod naszym ciężarem. Strażnicy rozgonili odpoczywających niewolników na drugi kraniec placyku. Po chwili zaczęto przynosić cynowe miski. Para unosiła się nad prostą strawą – gęstą mieszanką fasoli, kukurydzy i skrawków wieprzowiny, przyprawioną tylko solą i odrobiną pieprzu. Nie było tu żadnego wyrafinowania, ale jedzenie wyglądało sycąco.

Wzięłam do ręki drewnianą łyżkę i spróbowałam. Smak był ciężki, tłustawy, pozbawiony subtelności. Uniosłam brew i z cieniem ironii rzuciłam:
– Foie gras to to nie jest. – Odłożyłam łyżkę, oblizując usta. – Smakuje podle. Ale… czy Pana rodzice odważyliby się zjeść to, co jedzą robotnicy na Północy?

Scott spojrzał na mnie zdziwiony, potem przeniósł wzrok na swoją miskę. Milczał chwilę, jakby ważył moje słowa. W końcu powiedział cicho:
– Nie wiem, panienko. Może nie. Ale to nie oznacza, że to, co widzę tutaj, jest lepsze.

– A oni tu jedzą – przerwałam mu chłodno, ponownie zanurzając łyżkę w misce. – Skromnie, ale do syta. Po pracy mają dach nad głową i własne posłania. A Pana robotnicy? – spojrzałam na niego uważnie. – Czy jadają lepiej? Śpią spokojniej? Czy są szczęśliwsi, kapitanie? W barłogach pełnych wszy i robactwa?

Zamilkłam, pozwalając, by cisza zawisła w dusznym powietrzu. W tle słychać było tylko skrzypienie ław i odległe odgłosy pracy na polach. Scott siedział naprzeciwko mnie, trzymając w dłoni łyżkę, lecz nie podnosił jej do ust. Widziałam, jak wewnętrznie się zmaga – rozdarty między własnymi przekonaniami a rzeczywistością, którą zmuszałam go oglądać.

W końcu nabrał trochę potrawy, jakby chciał dać sobie czas na sformułowanie odpowiedzi. Zmarszczył lekko brwi, a jego twarz zdradzała mieszaninę niechęci i ciekawości. Przełknął powoli, jakby chciał samemu poczuć na języku ciężar argumentu, o którym za chwilę miał mówić.

– Sądzę, że to nie jedzenie, dach nad głową czy miejsce pracy decydują o szczęściu, panienko – odezwał się wreszcie, spokojnie, lecz stanowczo. – To wolność wyboru, która daje człowiekowi godność.

Oparłam się wygodnie o ławkę, skrzyżowałam ramiona i spojrzałam na niego z chłodną pewnością siebie.

– A ja, kapitanie, uważam, że wolność wyboru jest przeceniana, jeśli brakuje podstaw, by ją wykorzystać. Bez jedzenia, bez domu, bez pracy – wolność to tylko pusta obietnica. Nic więcej.

Przyglądał mi się z mieszaniną respektu i buntu, jakby wewnętrznie walczył z moimi słowami. Wiedziałam jednak, że uderzyły tam, gdzie miały – bo choć chciał je obalić, nie potrafił znaleźć argumentu od razu.

– Ten świat ma swój porządek, kapitanie – ciągnęłam, przesuwając spojrzeniem po niewolnikach, którzy wciąż pochylali się w polu w rytmie słońca i bata. – Moją rolą jest ten porządek utrzymać. Nawet jeśli muszę go wymusić. Dyscyplina to fundament. Bez niej byłby tylko chaos.

Na moment zamilkłam. Pole trzciny falowało na wietrze, słońce igrało na zielonych źdźbłach, a odgłosy pracy dochodziły stłumione, jakby cała natura potwierdzała moje słowa. Odwróciłam się znów do Scotta.

– Ale to jest świat bezpieczny i przewidywalny. Każdy zna swoje miejsce. A czy nie właśnie tego ludzie pragną najbardziej – bezpieczeństwa?

Scott siedział w milczeniu, jego dłonie zaciskały się lekko na łyżce. Spojrzał na mnie – uważnie, długo – jakby chciał dostrzec w mojej twarzy coś więcej niż maskę lodowatej pewności. W jego oczach czaił się konflikt: fascynacja i niedowierzanie.

– Panienka jest… niezwykłą osobą – powiedział w końcu cicho, z wyraźnym podziwem, który brzmiał w jego głosie szczerze, bez śladu ironii.

Pozwoliłam, by kącik moich ust uniósł się w kontrolowanym, triumfującym uśmiechu.

– Cieszę się, że Pan to zauważył, kapitanie – odparłam chłodno, ale z wyraźnym tonem prowokacji, jakby chciała, by te słowa pogłębiły jego fascynację.

Słońce  zalewało pola ostrym, nieubłaganym światłem. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Po niedługim czasie dotarliśmy do jednej z osad – na niewielkim, ubitym placyku zgromadzono grupę jeńców. Strażnicy czuwali, stojąc w cieniu, atmosfera choć pozornie spokojna była ciężka.

Scott zsiadł z konia i podszedł do nich powolnym, wojskowym krokiem. Rozmawiał krótko, rzeczowo, w tym swoim opanowanym stylu. Ja tymczasem patrzyłam na to z dystansem, z góry, jak ktoś obserwujący teatr, w którym sam odgrywa jedynie główną rolę.

– Zrobię szybki objazd okolicznych pól – zwróciłam się do jednego ze strażników, który natychmiast skinął głową. – Zostawcie kapitana, niech robi, co musi. Wrócę za 2 godziny.

Moje słowa zawisły w powietrzu jak rozkaz, którego nikt nie śmiałby podważyć.

Ruszyłam w kierunku pól, pozwalając Diablo przejść w spokojny kłus. Czułam, jak jego mięśnie pracują pod siodłem, a każdy stukot kopyt niósł się po twardej ziemi niczym echo mojej władzy. Powietrze było ciężkie od upału i zapachu rozgrzanej ziemi, a nad falującymi polami trzciny krążyły ospale muchy.

Niewolnicy pochylali się nisko nad roślinami, ich kosze stopniowo wypełniały się łodygami. Kiedy mnie dostrzegli, od razu przyspieszyli ruchy, jakby sam mój cień groził im batem. Ciche śpiewy, które niosły się jeszcze przed chwilą ponad polami, znowu umilkły, a w ich miejsce zapadła złowroga cisza, przerywana jedynie szelestem trzciny i miarowym, pospiesznym oddechem pracujących.

Zatrzymałam Diablo przy pierwszej grupie. Strażnik skinął mi głową i stanął na baczność, jakby nagle znalazł się przed generałem. Przywołałam go gestem, nie spuszczając wzroku z kilku robotników, którzy drżeli pod moim spojrzeniem.

– Raport – rzuciłam chłodno.

– Panienko, wszystko przebiega bez zakłóceń – odparł natychmiast, starając się mówić pewnym głosem. – W tej części pola przerobili już ponad połowę dziennej normy. Kilka osób… zwolniło przez upał, ale wrócą do pracy po krótkiej regeneracji.

Skinęłam głową z wyraźnym zadowoleniem, choć w moim tonie zabrzmiała nuta ostrzeżenia.

– Upewnij się, że żaden z nich nie pomyśli o kolejnej przerwie, dopóki nie zakończą przydzielonego rzędu.

Strażnik pochylił głowę jeszcze niżej.

– Tak jest, panienko.

Pojechałam dalej, wzdłuż pola, pozwalając Diablo stąpać powoli, majestatycznie. Każdy, kogo mijałam, opuszczał głowę, jakby bał się, że jedno spojrzenie za wysoko sprowadzi na niego gniew. Kilkoro dzieci, które pomagały matkom przy zbieraniu, przykucnęło niemal w trawie, chowając twarze w ramiona.

Przy kolejnym nadzorcy znów się zatrzymałam. Ten wyglądał na zdenerwowanego, jakby sam fakt mojej obecności sprawiał, że tracił pewność siebie. Wydusił z siebie słowa raportu, dziękował za możliwość służenia rodzinie von Hagenów. Patrzyłam na niego chłodno, w milczeniu, aż w końcu skinęłam lekko głową, dając do zrozumienia, że tym razem jego gorliwość wystarczy.

Odwróciłam Diablo i wróciłam tą samą drogą w stronę placyku. Pola falowały za moimi plecami, a ja czułam, że zostawiam po sobie ten rodzaj napiętej ciszy, który zawsze świadczył, że władza została okazana.

Ruszyłam dalej pozwalając Diablo przejść w spokojny kłus. Powietrze było ciężkie i lepko osiadało na skórze. Niewolnicy, pochylając się w rytmie pracy, przyspieszali ruchy, gdy tylko mnie dostrzegli. Ich śpiew natychmiast ucichł – pozostał jedynie szelest liści trzciny i pospieszny oddech ludzi, którzy nagle zaczęli pracować szybciej.

Zatrzymywałam się co jakiś czas, by wysłuchać raportów od kolejnych nadzorców. Każdy z nich spowiadał się niemal jak przed sądem, podając liczby zebranych pęków, skarżąc się na upał, ale zapewniając mnie, że dyscyplina panuje. Odpowiadałam krótkimi skinieniami głowy – lodowaty spokój wystarczał, by przypomnieć im, kto tutaj rządzi.

Po kilkudziesięciu minutach zawróciłam w stronę placyku, czując satysfakcję z tej krótkiej inspekcji.

Gdy dotarłam, Scott właśnie kończył swoje spotkanie. Stał w centrum placu, wyprostowany, rozmawiając z kilkoma jeńcami. Wyglądali na wyczerpanych, ich twarze poorane były potem i kurzem, ale w oczach błyszczał cień nadziei – najwyraźniej zasiał ją w nich swoimi słowami. Strażnicy trzymali się z boku, czujni, lecz wyraźnie znudzeni.

– Kapitanie – odezwałam się, podjeżdżając bliżej. Jego spojrzenie natychmiast zwróciło się w moją stronę. – Czy to już wszystko?

– Tak, panienko – odpowiedział z lekkim ukłonem. – Spotkanie dobiegło końca.

Skinęłam głową i zwróciłam się do jednego ze strażników, nie patrząc już na Scotta.

– Przedłużyć im dziś pracę o dwie godziny.

– Tak jest, panienko – odparł natychmiast, prostując się i spoglądając na mnie z mieszaniną respektu i ulgi, że rozkaz nie padł na niego osobiście.

Widziałam kątem oka, jak brew Scotta lekko uniosła się ku górze. Jego twarz pozostała spokojna, ale w spojrzeniu pojawiło się napięcie. Nie odezwał się, dopóki nie wskoczył na konia i nie ustawił się obok mnie.

– Czy to konieczne? – zapytał w końcu. Głos miał opanowany, lecz wyczułam w nim nutę dezaprobaty.

Odwróciłam głowę i spojrzałam na niego chłodnym, kontrolowanym uśmiechem.

– Kapitanie, każdy czas jest cenny. Skoro poświęcili dwie godziny na rozmowę z Panem, logiczne jest, że muszą nadrobić swoje obowiązki. W Oakridge nie ma miejsca na zaległości. Inaczej musieliby pracować za nich inni, kosztem swojego odpoczynku.

Nie odpowiedział od razu. Milczał, jego oczy wędrowały gdzieś w bok, jakby szukał argumentu, który i tak nie zostałby wysłuchany. Po chwili westchnął cicho i spojrzał przed siebie. Wiedziałam, że moje polecenie go zirytowało, że w środku gotował się od sprzeciwu, ale nie zamierzał wywołać otwartego konfliktu. Nie ze mną.

Ruszaliśmy dalej. Cisza między nami była ciężka, pełna niewypowiedzianych słów. Ja zaś czułam satysfakcję – wiedziałam, że w tej rozgrywce to ja miałam przewagę, a kapitan, choć z pozoru spokojny, musiał zmagać się ze swoim gniewem w milczeniu.

Pod wieczór dotarliśmy w końcu do dworku. Słońce powoli zachodziło, barwiąc fasadę budynku w odcieniach złota i krwistej czerwieni. Zatrzymałam Diablo przed schodami, gdzie czekała już służba.

– Kolacja za dwie godziny – rzuciłam do Scotta, nie odwracając się nawet, by zobaczyć jego reakcję. Zsiadłam z konia z gracją, podając wodze niewolnikowi. Strażnicy i Scott poszli w ślad za mną, ale nie zwracałam już na nich uwagi.

Weszłam do swoich apartamentów, czując jak kurz dnia i upał zaczynały ciążyć na mojej skórze. Laura, jak zawsze w gotowości, czekała już na moje rozkazy.

– Przygotuj kąpiel – poleciłam chłodno, rzucając kapelusz na toaletkę.

Kilka minut później łazienkę wypełniała gęsta para. Słychać było tylko plusk przelewanej gorącej wody i cichy odgłos szklanego flakonu, z którego Laura wlała kilka kropel różanego olejku. Zapach uniósł się natychmiast, nasycając powietrze luksusem, do którego byłam przyzwyczajona.

Zsunęłam z ramion żakiet, a potem resztę odzieży, pozwalając, by Laura zdjęła ze mnie poszczególne elementy garderoby z ostrożnością, jakby dotykała czegoś świętego. Gdy wreszcie zanurzyłam się w wodzie, westchnęłam cicho. Ciepło otuliło mnie jak jedwab, a drobne bańki olejku unosiły się na powierzchni, muskały moje ciało i zostawiały na skórze subtelny, kwiatowy zapach.

Laura klęczała obok wanny, jej dłonie trzymały miękką gąbkę. Prowadziła ją po moich plecach, ramionach i piersiach, powoli, metodycznie, jakby każdy ruch był aktem oddania. Moje ciało rozluźniało się z każdą chwilą, a gniew i napięcie dnia rozpływały się w gorącej wodzie.

– Dokładniej – syknęłam, odchylając się jeszcze bardziej.

Laura przyspieszyła ruchy, drżąc lekko w ramionach, jakby bała się, że jeden fałszywy dotyk może mnie rozsierdzić. Gąbka przesuwała się po moich ramionach, potem wolno zsunęła się po udach zanurzonych w wodzie. Zamknęłam oczy.

Czułam, jak różane opary mieszają się z przyjemnością, której nie wypowiadałam głośno. Cała scena miała w sobie coś niemal obrzędowego – ja, zanurzona w wonnej kąpieli, i ona, klęcząca obok, posłuszna, zredukowana do roli narzędzia mojej przyjemności.

W pewnym momencie Laura, zbierając odwagę, wyszeptała:

– Czy panienka jest zmęczona?

Otworzyłam oczy powoli, spoglądając na nią z góry, przez unoszącą się parę.

– Każdy dzień jest męczący, Lauro. Ale zmęczenie to cena, którą płaci się za władzę i poświęcenie. I tylko silni mogą sobie pozwolić na takie przywileje jak ta kąpiel.

Skinęła głową, a jej ruchy stały się jeszcze bardziej ostrożne, precyzyjne, niemal nabożne.

Przymknęłam oczy, pozwalając, by dłonie Laury dalej myły mnie miękką gąbką. Czułam, jak moje ciało staje się cięższe od przyjemności, jak ciepło wody miesza się z błogim rozleniwieniem. Nie powstrzymałam cichego westchnienia, które wyrwało się z moich ust.

To była moja chwila – moja rozkosz, mój świat, w którym każdy ruch Laury, każdy zapach olejku, każde drżenie ciała, należało tylko do mnie.

– Wystarczy – powiedziałam w końcu, powoli prostując się w wannie. Woda spłynęła po mojej skórze jak żywy jedwab. Laura podała mi ręcznik z wyszytym monogramem AvH, a ja pozwoliłam jej owinąć mnie miękkim materiałem.

– Przygotuj suknię na kolację – dodałam chłodno, choć w głosie pobrzmiewała nuta satysfakcji. Wiedziałam, że dziś wieczór czeka mnie kolejna gra z kapitanem Scottem, a ja musiałam odpowoednio wejść w nią.

Schodząc na kolację, czułam się jak prawdziwa królowa Oakridge. Suknia, którą wybrałam, opływała moje ciało niczym druga skóra, a każdy jej ruch zdawał się obliczony, by podkreślić moją sylwetkę. Perły delikatnie błyszczały na mojej szyi, a włosy, spięte w wyrafinowany kok, dodawały mi królewskiego wdzięku. Rękawiczki z cienkiej, białej skóry sięgające łokci zamykały kompozycję perfekcji. Kiedy otwierały się przede mną ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi jadalni, uniosłam podbródek wysoko, świadoma, że każdy krok należy do sceny, którą właśnie odgrywam.

Kapitan Scott czekał już w sali. Stał wyprostowany przy stole nakrytym śnieżnobiałym obrusem, srebra i porcelana lśniły w blasku świec, a zapach pieczonych mięs i przypraw unosił się w powietrzu. Gdy mnie zobaczył, skłonił się nisko – gest, w którym było więcej niż wojskowa etykieta. To była niemal cześć.

– Panienka wygląda oszałamiająco – powiedział cicho, a w jego głosie pobrzmiewała szczerość, która od razu zdradzała jego fascynację.

Unosząc lekko brew, pozwoliłam sobie na cienki, ironiczny uśmiech.

– Tylko dziś? Tylko teraz? – zapytałam, tonem lekkim, niemal żartobliwym, lecz spojrzeniem rzuciłam mu wyzwanie.

Scott nie zawahał się ani chwili. Jego twarz rozjaśniła się subtelnym uśmiechem, jakby cieszył się z samej możliwości odpowiedzi.

– Każdego dnia, panienko – odparł spokojnie, z pewnością w głosie. – Ale dzisiaj… teraz… jest Pani wyjątkowo zachwycająca.

Westchnęłam cicho, melodyjnie, jakby jego słowa były balsamem dla mojej próżności, a jednocześnie testem, który przeszedł pomyślnie.

– Dobrze, kapitanie – odrzekłam chłodno, choć w moich oczach zatańczył błysk rozbawienia. – Proszę pamiętać, że komplementowanie mnie to nie tylko obowiązek, ale i sztuka. Jak na razie radzi Pan sobie nieźle.

Gestem dłoni wskazałam mu miejsce przy stole, po czym usiadłam na swoim wysokim krześle, pozwalając służbie na rozpoczęcie ceremonii podawania potraw. Ciężkie kryształowe kielichy napełniono czerwonym winem, przed nami postawiono półmiski z pieczoną dziczyzną, warzywami korzennymi i świeżymi owocami.

Zerknęłam na Scotta przez błysk płomienia świecy. Siedział sztywno, jak zawsze – wojskowy, wyprostowany – ale jego spojrzenie zdradzało coś więcej. Fascynację? Zachwyt? A może coś na kształt poddania się grze, którą narzucałam od samego początku?

– Mam nadzieję, że nie będzie Pan dziś jedynie obserwatorem, kapitanie – powiedziałam spokojnie, biorąc do ust pierwszy kęs. – Przy stole, tak jak na polu bitwy, trzeba umieć zachować się z godnością.

Scott uniósł kielich i skłonił głowę. – Postaram się nie zawieść, panienko – odparł, a w jego tonie słyszałam tę mieszaninę powagi i ukrytego podziwu, którą uwielbiałam w nim prowokować.

W tej chwili czułam się absolutnie w swoim żywiole – władczyni przy uczcie, której każde spojrzenie, każdy gest miał być zapamiętany.

Scott ukłonił się lekko, a ja odwróciłam wzrok, dając mu subtelny sygnał, że nasze drobne przekomarzanie dobiegło końca. A jednak czułam na sobie jego spojrzenie – intensywne, przepełnione fascynacją, która, choć oczywista, była dla mnie satysfakcjonująca.

Pozwoliłam sobie na delikatny, kontrolowany uśmiech.

– Dziękuję, kapitanie. Cieszę się, że docenia Pan moje starania.

Odchrząknęłam lekko, podnosząc kielich i patrząc na Scotta z melancholijnym uśmiechem.

– Więc jutro wyjeżdża Pan, kapitanie? – spytałam miękko, prawie nostalgicznie, jakby naprawdę żal było mi jego odejścia.

Scott spojrzał na mnie. Jego spojrzenie, choć ciepłe, kryło w sobie ciężar.

– Tak, panienko – skinął głową. – Moja misja tutaj dobiega końca. Chciałbym podziękować za gościnność… i za wszystkie rozmowy. Były… niezwykle inspirujące.

Uśmiechnęłam się lekko, opuszczając wzrok na kieliszek. Obracałam go delikatnie, pozwalając, by głęboka czerwień wina łapała refleksy światła świec.

– Będzie mi Pana brakowało, kapitanie – powiedziałam po chwili ciszy. – Rzadko zdarza mi się spotykać tu kogoś, kto potrafi prowadzić rozmowę na poziomie, który mnie naprawdę interesuje.

Jego twarz zmiękła, a w oczach pojawiła się mieszanka zrozumienia i czegoś, co przypominało współczucie – nie śmiałam jednak uznać tego za litość, bo wiedziałam, że on miał do mnie inny rodzaj respektu.

– I mnie będzie brakowało tych chwil, panienko – odpowiedział cicho. – Czas spędzony tutaj był… niezwykły.

Podniosłam spojrzenie i obdarzyłam go cieniem mojego tajemniczego uśmiechu, tej broni, którą znałam na pamięć i używałam zawsze, gdy chciałam kogoś zdezorientować. Wiedziałam, że kapitan Scott był czymś więcej niż tylko gościem – był wyzwaniem, którego obecność zostawiła ślad w Oakridge, a może nawet we mnie.

– Jakie ma Pan dalsze plany, kapitanie? – zapytałam tym razem szczerze. W moim głosie brzmiała ciekawość, niemal ciepła, jakiej rzadko pozwalałam sobie używać.

Scott odchylił się lekko na krześle. Zastanawiał się przez moment, jak wiele powinien zdradzić. Jego spojrzenie uciekło na chwilę w bok, ku drgającym płomieniom, a potem powróciło do mnie.

– Mam jeszcze misję przed sobą – zaczął powoli, z nutą powagi i wahania. – Odwiedzić kilka posiadłości, spotkać się z jeńcami… A potem… – zawiesił głos, a jego twarz złagodniała. – Potem nie wiem. Nie chcę wracać do fabryki ojca.

Uniosłam brew, zaintrygowana.

– Cała moja edukacja była podporządkowana temu, by kiedyś przejąć jego obowiązki – kontynuował Scott. – Inżynieria, zarządzanie, studia w Paryżu – wszystko po to, bym kiedyś stanął na czele huty. A teraz…

– Teraz będzie Pan służył w armii, gotów zabijać? – przerwałam z lekkim cynizmem, delektując się własnymi słowami.

Spojrzał na mnie, a jego odpowiedź była spokojna, niemal łagodna, co samo w sobie było kontrastem do mojej prowokacji.

– Nie, panienko. Nie jestem zawodowym wojskowym. Wojna była koniecznością, nie wyborem. Teraz mówi się o dyplomacji… o szukaniu porozumienia między naszymi krajami.

Jego głos był poważny, ale szczery. Przez chwilę jadalnia wydawała się pełna nie tylko blasku świec, lecz także napięcia, które rosło gdzieś między nami – mieszanki fascynacji, różnic i gry, w którą oboje weszliśmy.

– Dyplomacja? – powtórzyłam z nutą rozbawienia, unosząc lekko kielich wina. – To musi być zupełnie inny świat niż wojna, kapitanie. Tam strzela się słowami, nie kulami. Choć… czy jedno naprawdę mniej zabija niż drugie?

– Zgadza się – odparł, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu, jakby chciał ukryć niepewność. – Może znajdę służbę przy naszym poselstwie. A może… – zawahał się, jakby ważył każde słowo – może wyślą mnie na koniec świata. Do jakiejś ambasady, daleko od wszystkiego, co znam.

Przez moment patrzyłam na niego w milczeniu, studiując jego twarz, głos, każdy szczegół. Było w nim coś niemal chłopięcego – ta nuta zagubienia, pragnienie znalezienia własnej drogi w świecie, który stawał się coraz bardziej obcy.

– Koniec świata? – powtórzyłam, pozwalając, by w moim uśmiechu zabrzmiała prowokacja. – Ciekawa wizja. Ale proszę mi powiedzieć, kapitanie… czy życie na końcu świata naprawdę różni się tak bardzo od życia tutaj, w Oakridge? W końcu i tu, i tam człowiek jest zdany na siebie.

Scott zmarszczył brwi, jego spojrzenie na moment stwardniało. Widziałam, że moje słowa uderzyły w jakąś strunę.

– Może ma Pani rację – odparł w końcu powoli, jakby każde słowo wymagało namysłu. – Może w każdym miejscu człowiek tworzy swój własny świat. Ale różnica jest taka, że na końcu świata… być może można go stworzyć od nowa.

Nachyliłam się lekko w jego stronę, opierając podbródek na dłoni w białej rękawiczce. Moje spojrzenie błyszczało.

– A tutaj, kapitanie, świat jest już stworzony. Zasady zostały napisane dawno temu. Każdy ma swoje miejsce. My – by rządzić. Oni – by służyć. Uważa Pan, że można to zmienić? Że kilka traktatów czy podpisów pod pergaminem sprawi, iż ludzie nagle staną się równi?

Scott milczał, w jego oczach mieszał się opór z fascynacją. Widziałam, że walczył ze sobą, rozdarty między własnym idealizmem a brutalną rzeczywistością, którą widział tu każdego dnia.

– Wierzę, że można próbować – powiedział w końcu cicho. – Nawet jeśli to walka bez końca.

– Och, kapitanie – zaśmiałam się melodyjnie, a dźwięk mojego śmiechu odbił się od ścian jadalni niczym dźwięk fortepianu. – Próbowanie jest zajęciem dla słabych. Silni nie próbują – silni tworzą świat takim, jakim chcą go widzieć.

Podniosłam kielich i upiłam wino powoli, nie odrywając wzroku od Scotta. Wiedziałam, że każde moje słowo było dla niego jak prowokacja, kolejne wyzwanie rzucone wprost na stół między nami. Widziałam, jak lekko uniósł podbródek, jakby chciał przyjąć to wyzwanie, a jednocześnie jakby sam nie był pewien, czy sprosta.

– A panienka? – zapytał w końcu, pochylając się ku mnie, jego głos zniżył się do tonu niemal konfidencjonalnego. W jego spojrzeniu czaiło się szczere zainteresowanie, którego nie potrafił ukryć. – Jest panienka…

Przerwałam mu natychmiast, ostrzej niż planowałam.
– Nie, kapitanie. – Słowa wyszły z moich ust zimno i cięto, jak cięcie ostrza. – To stereotyp.

Zapanowała chwila ciszy, lecz nie spuściłam z niego wzroku. Mój głos nabrał ostrego rytmu, jakby każde słowo miało wbić się w niego jak uderzenie bata.
– My, kobiety Południa, często musimy same…

Urwałam nagle, pozwalając, by niedokończone zdanie zawisło w powietrzu niczym obietnica. Świadomie przeciągałam tę ciszę, chcąc, by to on poczuł ciężar mojego niedopowiedzenia.

Scott uśmiechnął się lekko, odchylając się nieznacznie w moją stronę. Tym razem to on zaryzykował.
– Wziąć bat do ręki – dokończył, a w jego głosie zabrzmiała nuta żartu, choć jego spojrzenie zdradzało coś poważniejszego.

Na jego twarzy widniał uśmiech, ale oczy… oczy miał skupione, przenikliwe. To nie była zwykła kokieteria. Zrozumiał. Zrozumiał więcej, niż chciałam, by ktokolwiek zrozumiał.

Obrzuciłam go spojrzeniem chłodnym, ale gdzieś pod powierzchnią czaiła się nuta rozbawienia. On to wyczuł.

– I chce panienka tu zostać? – zapytał nagle, a jego ton zmienił się na poważny, niemal pełen troski.

Poczułam ukłucie irytacji.

– Nie… – odpowiedziałam powoli, przeciągając słowo. Odwróciłam wzrok, pozwalając, by drgające światło świec zatańczyło na ścianie, jakby było ciekawsze niż jego pytanie. – Jeszcze niedawno marzyłam o studiach. A teraz…

Zrobiłam krótką pauzę, pozwalając, by ciężar moich słów sam wybrzmiał.

– Teraz pewnie znajdą mi męża – dodałam z goryczą. – Najlepiej, żeby nasze posiadłości leżały obok siebie. Papa podobno będzie kandydował na prezydenta jeśli Jefferson wycofa się. Więc… będę pewnie na świeczniku. Chcąc nie chcąc.

Na moment mój głos ucichł, ale w mojej postawie wciąż tkwiła stalowa determinacja.

– Chociaż… – kontynuowałam ciszej, jakby wbrew sobie. – Tak bardzo chciałabym pojechać do Paryża. Studiować sztukę. Grać na fortepianie, malować obrazy… marzyłam o tym od dziecka.

Scott wpatrywał się we mnie uważnie. W jego oczach pojawił się cień zrozumienia – to właśnie ta miękkość, której nie znosiłam, bo rozbijała moją maskę.

– Nie chcę – powiedziałam nagle, a mój głos stał się ostrzejszy, jakby musiał przeciąć tę miękkość. – Nie chcę rodzić dzieci jakiemuś tępemu synowi plantatora. Nie chcę, żeby moje życie było tylko maskaradą, ciągiem obowiązków i dbania o reputację.

Zerknęłam na niego, a moje spojrzenie było ostre, lecz gdzieś w jego intensywności tlił się cień szczerości.

– Czy Pan, kapitanie, potrafi to zrozumieć? Co to znaczy czuć, że świat, którego jest Pan częścią, nie należy do Pana? Że musi Pan udźwignąć zobowiązania, których nie da się odrzucić, choć oznacza to porzucenie własnych marzeń?

Scott milczał. Na jego twarzy widniała zaduma, jakby każde moje słowo wbijało się w niego głębiej, niż sam chciał.

– Będę to robiła najlepiej, jak potrafię – powiedziałam jeszcze ciszej, niemal przez zaciśnięte zęby – bo to część obowiązku wobec naszej młodej ojczyzny. Ale… – urwałam nagle. Po raz pierwszy od dawna zabrakło mi słów.

Scott patrzył na mnie długo, jego spojrzenie było uważne, niemal tkliwe.

– Panienka maluje obrazy? – zapytał nagle, a w jego głosie zabrzmiała nuta szczerego podziwu.

Przez moment zawahałam się. W końcu skinęłam głową i spuściłam wzrok na kielich wina.

– Tak – odpowiedziałam cicho. To jedno słowo wydało mi się zbyt nagie.

Na mojej twarzy pojawił się cień rumieńca. Nie znosiłam tego uczucia – było zbyt ludzkie, zbyt kruche.

Scott uśmiechnął się lekko.

– Czy mógłbym je kiedyś obejrzeć? – zapytał, tonem miękkim, bez ironii.

Natychmiast uniosłam głowę. Spojrzenie miałam chłodne jak stal.

– Nie – odparłam krótko, niemal ostro. – Może kiedyś… raczej nigdy.

Wiedziałam, że te słowa zabrzmiały surowo, lecz nie chciałam, by zaglądał do tej części mnie. To, co malowałam, było zbyt intymne, zbyt prawdziwe. A prawda, jak dobrze wiedziałam, była najbardziej niebezpieczna ze wszystkiego.

Scott nie naciskał. Skinął głową, jakby rozumiał moje stanowisko, choć w jego oczach dostrzegłam cień rozczarowania, którego nie potrafił ukryć.

– Dziękuję za ten czas, kapitanie – powiedziałam, powoli podnosząc się od stołu.

Natychmiast również wstał. Jego ruchy były pełne naturalnej elegancji; odsunął moje krzesło, a ja pozwoliłam, by ten gest obsługi przyjął formę niemal rycerskiego oddania. Wysunęłam dłoń, a on pochylił się i złożył na niej pocałunek. Gest był nienaganny, ale trwał o ułamek sekundy zbyt długo. W tej jednej chwili poczułam, że to nie była już czysta etykieta.

Nie spojrzałam mu w oczy. Odwróciłam się i wyszłam, unosząc podbródek wysoko. Wiedziałam jednak – niemal czułam na plecach – że jego spojrzenie podążało za mną, aż zniknęłam w drzwiach. Wieczór, który miał być zwyczajną kolacją, pozostawił we mnie rodzaj niepokoju, którego nie potrafiłam nazwać. Scott widział we mnie coś więcej, niż pozwalałam innym dostrzec. A to było niebezpieczne.

---

Następnego ranka powietrze pachniało rosą i świeżym sianem. Ubrana w mój elegancki strój do jazdy konnej – beżowe bryczesy, białą koszulę i ciemny żakiet – skierowałam się w stronę przybudówki. Powóz kapitana Scotta stał już gotowy. Woźnica sprawdzał rzemienie, a konie parskały niecierpliwie. Dwóch naszych żandarmów czekało w siodłach, pochylając głowy w niskim powitaniu, gdy się zbliżyłam.

– Dokąd teraz jedziecie? – zapytałam chłodno, choć z nutą ciekawości.

– Do Willow Creek, panienko – odpowiedział starszy, jego głos był twardy i wojskowy.

– Dziękujemy za gościnę – dodał młodszy z lekkim uśmiechem. – Oakridge to piękne miejsce, a pan Karl zajął się nami… jak należy.

Zmarszczyłam lekko brwi. W jego słowach kryło się coś, co mogło znaczyć wszystko. Znając Karla, wolałam nie pytać.

Drzwi przybudówki otworzyły się ze skrzypnięciem i pojawił się Scott. 

Skinęłam ręką na jednego z niewolników, który podszedł z drewnianą skrzynką ozdobioną pieczęcią naszej destylarni.

– To prezent – powiedziałam chłodno, wskazując na skrzynkę.

Scott przyjął ją ostrożnie, jakby trzymał w rękach coś cenniejszego, niż mogło się wydawać. Na jego twarzy pojawił się wyraz szczerego wzruszenia.

– Naprawdę jestem zaszczycony – odparł ciepło. – To ulubiony trunek mojego ojca. Ostatnio… nie można go było zdobyć.

Unosząc podbródek, pozwoliłam sobie na cień uśmiechu.

– Kapitanie, czy zechciałby Pan towarzyszyć mi konno do granic Oakridge?

Na jego twarzy pojawiło się zdziwienie, ale szybko przywdział maskę uprzejmości.

– Będę zaszczycony, panienko – odpowiedział, lekko się kłaniając.

– Chodźmy zatem. Powóz pojedzie za nami.

Wsiadłam na Diablo z wprawą, a jego czarna sylwetka prezentowała się dumnie pod porannym słońcem. Scott dosiadł swojego konia i ustawił się obok mnie. Ruszyliśmy w spokojnym kłusie, a powóz oraz żandarmi jechali w odpowiedniej odległości.

Na polach panowała jeszcze cisza, przerywana jedynie odgłosami końskich kopyt i porannym śpiewem ptaków. Czułam, że ta ostatnia chwila, choć z pozoru zwyczajna, nabierała symbolicznego ciężaru. To nie była już gra, ani przekomarzanie – to było pożegnanie, w którym każde spojrzenie i każdy gest znaczył więcej, niż mogłam pozwolić sobie przyznać.

Jechałam w milczeniu obok kapitana, czując, jak subtelne napięcie gęstnieje wokół nas z każdym stukiem końskich kopyt o ziemię. Cisza nie była niezręczna – była ciężka, pełna niedopowiedzianych słów, które żadne z nas nie chciało wypowiedzieć. Scott spoglądał na mnie co jakiś czas, jakby zbierał się, by coś powiedzieć, lecz zawsze wstrzymywał głos, jakby rozumiał, że cisza sama w sobie jest najwłaściwszym językiem dla pożegnania.

Dotarliśmy do granic Oakridge – miejsca, gdzie uporządkowane pola kończyły się i zaczynała droga wiodąca ku reszcie świata. Scott zatrzymał konia, a jego ruchy były powolne, niemal ceremonialne. Zsiadł, stając naprzeciw mnie, wyprostowany, lecz w jego spojrzeniu nie było już czystej wojskowej dyscypliny. Patrzył na mnie tak, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół mojej twarzy, każdy rys, każdy cień uśmiechu, który kiedykolwiek pozwoliłam sobie odsłonić.

Zsunęłam się z Diablo z tą samą gracją, z jaką wchodziłam na salony Richmond. Moje buty zanurzyły się lekko w miękkiej ziemi, a wodze pozostały pewnie w mojej dłoni. Stanęliśmy naprzeciw siebie. On – prosty, z powagą i fascynacją w oczach. Ja – z uniesionym podbródkiem, chłodna, choć wewnątrz czułam delikatne drżenie, które zdradzało, że ten moment miał większą wagę, niż chciałam przyznać.

– Panienko… – zaczął, jego głos był miękki, niemal intymny.

Uniosłam rękę, uciszając go jednym spojrzeniem. – Niech pan nic nie mówi – odparłam chłodno, choć w moim tonie zabrzmiała nuta, której sama nie byłam w stanie do końca określić. Była tam twardość, ale i coś, co mogło przypominać miękką strunę, której nie dotykałam od dawna.

Powoli zaczęłam zdejmować długą rękawiczkę. Gest był wyreżyserowany, pełen znaczenia. Najpierw poluzowałam materiał na nadgarstku, potem stopniowo zsuwałam go, centymetr po centymetrze, odsłaniając swoją bladą skórę. Scott śledził każdy mój ruch w absolutnej ciszy. Gdy rękawiczka zsunęła się całkiem, wyciągnęłam do niego dłoń.

Nachylił się z elegancją i złożył na niej pocałunek. Nie był to suchy, kurtuazyjny gest – jego usta zatrzymały się na mojej skórze chwilę dłużej, a potem, ku mojemu zaskoczeniu, powtórzył pocałunek jeszcze raz, wolniej, jakby chciał wyrzeźbić tę chwilę w pamięci. Poczułam ciepło, które przeniknęło przez skórę aż do serca, i nagle zdałam sobie sprawę, że to gest szczery, czysty, pozbawiony gry.

– Dziękuję, panience – wyszeptał, wciąż pochylony, a w jego głosie zabrzmiała taka prawda, że na moment zabrakło mi powietrza.

Nie odpowiedziałam. Wsunęłam rękę z powrotem w rękawiczkę. Ruch był powolny, ostentacyjny – materiał wsuwał się na palce i dłoń, kryjąc ją znów w perfekcyjnej bieli. Każde poprawienie mankietu było jak zamykanie drzwi, które Scott przez chwilę zdołał uchylić.

Patrzyłam na niego chłodno, choć wiedziałam, że moje oczy zdradzały błysk, którego nie mogłam w pełni kontrolować. On nie odrywał ode mnie wzroku – widział we mnie coś więcej, a ja nienawidziłam tego uczucia, bo oznaczało, że zobaczył to, czego nie miał prawa zobaczyć.

Bez słowa wskoczyłam na Diablo. Spojrzałam na niego po raz ostatni. W jego oczach dostrzegłam rezygnację, ale i fascynację – tę mieszaninę, która sprawiała, że wiedziałam, iż nie zapomni o mnie nigdy.

Odwróciłam się i ruszyłam w stronę Oakridge, pozostawiając go za sobą. Wiedziałam jednak, że to pożegnanie nie zamknęło tej historii. Ono dopiero ją rozpoczęło.

Diablo popędził galopem. Wiatr rozwiewał mój warkocz, a ja nie oglądałam się za siebie. Jednak przez całą drogę powrotną czułam jego wzrok – to spojrzenie, które pozostawało na mnie, nawet gdy już dawno zniknęłam za horyzontem.

Pędziłam przed siebie, nie zważając na otaczający mnie świat. Wiatr smagał moją twarz, rozwiewając luźne pasma włosów, które wymknęły się z warkocza. Czułam, jak łzy napływają mi do oczu, rozmazując obraz przed sobą. Nie próbowałam ich powstrzymać. Nie byłam nawet pewna, czy te łzy były spowodowane żalem, gniewem czy czymś zupełnie innym. Wszystko we mnie wrzało – emocje, których nie potrafiłam nazwać, a jednocześnie nie mogłam zignorować.

Droga przed nami wiodła przez lekko zalesione tereny, a gałęzie drzew migotały w promieniach słońca. Diablo, jak zawsze pełen energii, pędził, jakby czuł moją wewnętrzną burzę. Chciałam tylko jednego – uciec od tej chwili, od jego spojrzenia, od wszystkiego, co Scott wyzwolił w mojej duszy. Uciec od samej siebie.

W oddali, na drodze, zobaczyłam grupę kobiet – zapewne niewolnic – wracających z pracy na polach. Niosły na głowach kosze, a ich kroki były ciężkie, niemal mechaniczne. Nawet ich rozmowy, które jeszcze chwilę wcześniej szeptały w powietrzu, ucichły, gdy dostrzegły mnie zbliżającą się na rozszalałym ogierze.

Nie zwalniałam. Nie zamierzałam. Diablo parł naprzód, jego kopyta dudniły o ziemię z siłą, która zdawała się odbijać w mojej głowie jak echo. Kobiety rozbiegły się w panice, porzucając kosze i zasłaniając twarze ramionami. Usłyszałam krzyki i płacz, gdy jedna z nich, zbyt wolna, potknęła się i upadła na ziemię, ledwie unikając kopyt mojego konia. Czułam, jak ziemia drży pod Diablo, a jego potężny galop zagłuszał wszystko inne.

Nie obejrzałam się. Nie zatrzymałam. Tylko cichy dźwięk płaczu, który gdzieś za mną przebijał się przez wiatr, docierał do mnie, jak ledwie słyszalne echo. Zamiast tego na moich ustach pojawił się delikatny uśmiech – dziwny, niemal niekontrolowany. Uśmiech i łzy, spływające jednocześnie po moich policzkach. Co za dziwne połączenie, myślałam, czując, jak ten kontrast rozdziera moją duszę. Było to uczucie, które doskonale oddawało mój stan. Czułam ból i satysfakcję, smutek i coś na kształt triumfu – wszystko naraz.

Pędziłam dalej, z moim warkoczem tańczącym na wietrze, jakby każda sekunda tego szaleńczego galopu miała mnie uwolnić od wszystkiego, co ciążyło mi na sercu. Ale gdzieś w głębi wiedziałam, że przed tym nie można uciec. Że ten uśmiech i te łzy to tylko maska, cienka warstwa ukrywająca to, co naprawdę się we mnie kryło. Byłam panią Oakridge, kobietą silną, nieugiętą, ale teraz, w tej jednej chwili, byłam po prostu sobą – istotą rozdartą między tym, kim byłam, kim mogłam być a tym kim chcę być. Serce waliło mi w piersi. Odpięłam pejcz przytroczony do siodła, a jego metalowe kolce błysnęły w promieniach słońca. Był ciężki, ale idealnie wyważony, zaprojektowany, by zadać nie tylko ból, ale i pozostawić trwały ślad. Doskonała rzemieślnicza robota mojego rymarza.

Ruszyłam między rzędy pracujących niewolników. Moje oczy szybko wyszukiwały cel – każdy, kto zwolnił ruchy, kto spojrzał w moją stronę zbyt długo, lub kto po prostu znalazł się w niewłaściwym miejscu, był moją ofiarą. Pierwszy trafił się młody chłopak, który niósł ciężkie wiadro wody. Uderzyłam go z pełną siłą przez plecy. Pejcz przeciął powietrze z głośnym świstem, a potem ciało. Usłyszałam jego krzyk, gdy kolce wbiły się w jego skórę, zostawiając głęboką, krwawiącą pręgę.

Nie zatrzymałam się. Zawróciłam Diablo i uderzyłam raz jeszcze, tym razem celując niżej, w biodro. Jego zawodzenie było jak muzyka, a ja poczułam, jak coś w środku mnie łagodnieje. Ale to nie wystarczyło.

Pojechałam dalej. Każdy, kto nie zdążył zejść z mojej drogi, kto choćby na moment zatrzymał się, by spojrzeć, był karany. Kolejny niewolnik, starszy mężczyzna, który właśnie podnosił jakiś worek, padł na ziemię, gdy uderzenie pejcza rozorało mu ramię. Krew trysnela z głębokiej rany, a on zwijał się z bólu, zakrywając ranę dłonią. Zatrzymałam Diablo, by upewnić się, że cierpi wystarczająco, zanim ruszyłam dalej.

Każdy trzask pejcza odbijał się echem w moich uszach, jakby był akompaniamentem mojego szaleńczego rajdu. Jeśli czułam niedosyt, zawracałam i poprawiałam – drugi raz, trzeci, aż moje ofiary zgięte z bólu niemal kładły się na ziemi, zawodząc i błagając o litość. Niektórzy próbowali uciekać, ale Diablo był zbyt szybki, a ja zbyt precyzyjna. Kolce mojego pejcza zostawiały długie, głębokie rany, z których sączyła się krew, plamiąc ich ubrania i skórę.

Po jakimś czasie poczułam, jak napięcie we mnie zaczyna opadać. Mój oddech się uspokajał, a ręka, która dzierżyła pejcz, przestała drżeć. Otarłam pot z czoła, pozwalając Diablo na wolniejszy krok. Patrzyłam na pejcz, którego metalowe kolce były pokryte świeżą krwią.

Kiedy w końcu dotarłam z powrotem do dworku, zatrzymałam konia przed stajnią. Jeden z niewolników czekał, by mnie obsłużyć. Zsunęłam się z siodła i rzuciłam mu wodze.

- Wyczyść to - powiedziałam chłodno, podając mu pejcz. W jego oczach widziałam strach, ale nie odważył się zadać pytania. Jego ręce drżały.

Weszłam do dworku, wciąż czując na skórze ciepło promieni słońca i kurz, który osiadł na moich ubraniach podczas szaleńczego rajdu. Mój umysł był już spokojniejszy, choć wciąż czułam w sobie napięcie, które domagało się całkowitego rozładowania. Weszłam do salonu i opadłam na fotel.

Laura, jak zawsze czujna i posłuszna, pojawiła się niemal natychmiast. Klęknęła przede mną, zaczynając zdejmować moje buty. Jej delikatne dłonie pracowały sprawnie, ale bez pośpiechu, starając się nie wywołać mojego niezadowolenia.

Rzuciłam na podłogę kapelusz, który zsunęłam z głowy, a potem jedną ręką ściągnęłam rękawiczki i porzuciłam je na dywanie obok kapelusza. Laura podniosła wzrok, czekając na kolejne polecenia.

- Pomóż mi się rozebrać - powiedziałam chłodno, bez patrzenia na nią. Była jak cień, zawsze gotowa spełniać moje rozkazy.

Laura zaczęła rozpinać guziki mojego żakietu jeździeckiego, a potem delikatnie ściągnęła go z moich ramion. Jej dłonie były ostrożne, a ja czułam, jak napięcie powoli opuszcza moje ciało. Gdy odłożyła żakiet na krzesło, zajęła się rozwiązywaniem tasiemek przy mojej koszuli.

Kiedy w końcu byłam rozebrana do samej bielizny, spojrzałam na nią z chłodnym wyrazem twarzy. - Kąpiel -  rzuciłam krótko, niemal bezdusznie, a Laura natychmiast się skłoniła i pospiesznie wyszła, by przygotować dla mnie wodę.

Siedziałam jeszcze przez chwilę, czując, jak powietrze w salonie ochładza moją skórę, ale wciąż czułam ślady emocji tego dnia. Moje myśli były ciężkie, ale ciało domagało się relaksu. Kąpiel miała być oczyszczeniem – zarówno fizycznym, jak i mentalnym.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wilczyca 1

Wilczyca 11

Wilczyca 2