Wilczyca 98

Rozdział 98

Paryż, wrzesień 2024

Paulina ruszyła z Berlina wcześnie rano. Nie chciała lecieć ani jechać pociągiem. Tego dnia potrzebowała czegoś innego – długiej drogi, mocnego silnika i asfaltu przesuwającego się gładko pod kołami. Za kierownicą jej Audi RS4 – z silnikiem, który budził się do życia z głuchym, głębokim pomrukiem – czuła się pewnie, niemal drapieżnie. 

Z Berlina wyjechała trasą A115, potem płynnie włączyła się na A2 w kierunku Magdeburga, a dalej przez Hanower i Dortmund. Prędkość była jej sprzymierzeńcem. Niemieckie autostrady pozwalały naciskać gaz odważnie, bez poczucia winy. Auto trzymało się drogi jak przyklejone, skrzynia biegów pracowała bezbłędnie, a system quattro sprawiał, że każdy zakręt, nawet przy wysokiej prędkości, był jak wyrysowany pod nią.

Kiedy minęła Aachen i przekroczyła granicę z Belgią, ruch lekko zwolnił. Zjechała na chwilę na stację benzynową niedaleko Liège. Wysiadła, przeciągając się lekko – ubrana w czarne, dopasowane spodnie i jedwabną, śnieżnobiałą koszulę z lekko podwiniętymi mankietami. Na nosie okulary Celine. Zatankowała, kupiła butelkę wody i maleńkie espresso, które wypiła na stojąco przy maszynie.

Dalsza droga przez belgijskie Ardeny i północną Francję była bardziej pofalowana, ale nie mniej przyjemna. Prowadziła spokojniej, delektując się każdym kilometrem. Z głośników płynęła muzyka – jedna z jej playlist - Saxon, Iron Maiden, Judas Priest, Metalica i inne zespoły, które mieszały się z szumem powietrza i basowym pomrukiem silnika.

Do Paryża wjechała późnym popołudniem. Ruch gęstniał, ulice stawały się węższe, bardziej nerwowe. Ale ona znała to miasto. Audi sunęło spokojnie przez dziewiętnastą dzielnicę, potem przez Pola Elizejskie – okolice, które znała z licznych spacerów. Czuła się tu na swój sposób bezpieczna.

Kiedy zatrzymała się przed Hôtel de Crillon, obsługa natychmiast zajęła się jej samochodem i bagażem. Apartament z widokiem na Place de la Concorde czekał – pachnący białymi różami, z marmurową łazienką i miękką, aksamitną sofą w kolorze ciemnego atramentu.

Paulina przeciągnęła się lekko, stanęła przy oknie i spojrzała na miasto. Zmęczona, ale spełniona. Paryż był cudowny, kochała to miasto.

---

Dominia Studio Paris mieściło się niedaleko Rue du Faubourg Saint-Honoré, w dyskretnym budynku za kutą bramą z ozdobnymi rozetami. Zostało założone kilka lat temu jako franczyza, ale prowadzone było z pełną autonomią przez Naomi – kobietę o urodzie tak magnetycznej, że mężczyźni zapominali słów, zanim jeszcze wypowiedzieli powitanie. Jej skóra miała odcień karmelu, włosy splecione były w ciasne, błyszczące warkocze, a głos – miękki, melodyjny – wibrował w powietrzu zmysłową siłą. Naomi miała w sobie coś królewskiego i buntowniczego zarazem. Jej styl był bardziej zmysłowy niż ten Pauliny, bardziej cielesny, ale nie mniej wysublimowany.

Kiedy Paulina przekroczyła próg studia, natychmiast otoczyła ją aura elegancji i dyscypliny. Wnętrza utrzymane były w tonacji głębokiego granatu i mosiądzu, z aksamitnymi zasłonami, parawanami i wyrafinowanymi rekwizytami – wszystko dopracowane do perfekcji. Naomi podeszła do niej z szerokim uśmiechem i objęła ją lekko, francuskim zwyczajem całując w oba policzki.

– Ma chère Fenriss... Paris cię potrzebował.

Ich spotkanie było czułe, ale powściągliwe. Naomi dobrze znała Paulinę – i wiedziała, kiedy należy zostawić jej przestrzeń. Mimo że zapraszała ją wcześniej do siebie, rozumiała jej potrzebę prywatności. Wiedziała, że Paulina nie tylko przyjechała tu pracować, ale też... odpocząć. Schować się na chwilę przed światem.

Wieść o wizycie słynnej Lady Fenriss rozeszła się błyskawicznie wśród paryskiej klienteli. Jej sesje – kosztowne, elitarne – wyprzedały się w ciągu pierwszych czterdziestu minut po ogłoszeniu dostępności. Klienci przysyłali eleganckie listy, kwiaty, a nawet perfumy – próbując zaskarbić sobie jej uwagę. Paulina była jednak bezlitosna w selekcji – wybierała tylko tych, których poznała wcześniej. 

Wieczorami wracała do hotelu, rozbierała się, zanurzała się w wannie i długo patrzyła przez okno na podświetlony obelisk na placu Concorde. Lubiła ten kontrast – ciepłe światło świec w studiu, głęboka noc w hotelu, bicze i aksamit, władza i spokój. Wiedziała, że Paryż jest dla niej. I że to dopiero początek intensywnego tygodnia.

Poranki w Paryżu miały zupełnie inny rytm. Miękkie światło słońca wlewało się przez okna apartamentu Pauliny, malując ściany delikatnymi smugami złota. Wstawała wcześnie – ciało samo budziło się do ruchu. Naomi była już gotowa, w obcisłych legginsach i sportowej koszulce, z włosami zebranymi w ciasny kok. Spotykały się przed hotelem i ruszały razem wzdłuż Sekwany, najpierw łagodnym truchtem, później szybszym biegiem. Jak za dawnych czasów, kiedy biegały w Berlinie. Nie rozmawiały wiele – oddechy, kroki i wspólna cisza tworzyły osobny język.

Po treningu wracały do hotelu – najpierw szybki prysznic, potem śniadanie na tarasie Crillona. Paulina zamawiała croissanty, świeży sok grejpfrutowy i jajka w koszulkach na toście z awokado. Naomi wybierała jogurt z granolą i czarną kawę. Przeglądały poranne wiadomości, wymieniały spostrzeżenia o polityce, modzie, klientach.

Po śniadaniu Paulina wychodziła sama – bez planu, bez śladu służbowości. Miała na sobie lekką sukienkę do kolan, sportowe buty i  okulary przeciwsłoneczne. Nikt nie wiedział że to w słynna Lady Fenriss. Była po prostu kobietą, która przechadza się leniwie bulwarami, zagląda do małych księgarń, przysiada w cieniu drzew Jardin des Tuileries, czyta gazetę, zamawia espresso z wodą mineralną. Zwiedzała z wolna – tak jak zawsze chciała, ale nigdy nie mogła. W Luwrze długo patrzyła na detale rzeźb. W Orsay chłonęła światło i melancholię Moneta, zatrzymała się najdłużej przy Lautrec'u – jego tancerki przypominały jej o dyscyplinie i ukrytej brutalności piękna.

Czasem po południu dołączała do niej Naomi, która prowadziła ją przez mniej oczywiste ścieżki Paryża – do ukrytej herbaciarni w dzielnicy Marais, do brukowanych zaułków Butte-aux-Cailles, do niszowego butiku z perfumami, który znały tylko wtajemniczone. Śmiały się jak dziewczyny, które nic nie muszą – mimo że każda z nich trzymała na smyczy setki mężczyzn.

A wieczorami... wieczorami Paulina przeobrażała się. Skórzany catsuit, który przywiozła specjalnie z Berlina, oplatał jej ciało jak druga skóra – czarny, lśniący, z surową elegancją. Przed lustrem nakładała ciemniejszy makijaż, zbierała włosy w wysoki kok i wkładała rękawiczki, sięgające niemal do łokci. Jej spojrzenie stawało się chłodne, postawa – wyprostowana i niewzruszona. Studio w Paryżu miało inną akustykę niż to w Berlinie – bardziej miękką, jakby ściany chłonęły jęki, a nie je odbijały. Ale dyscyplina była ta sama. Przestrzeń była jej.

Klienci przychodzili punktualnie, zdenerwowani i milczący. Każdy ruch Pauliny – podniesienie brwi, ciche słowo, krok na obcasach – miał tu rangę rytuału. Słynna Lady Fenriss nie zawodziła. Była okrutna, dokładna i piękna jak coś nieosiągalnego. Po sesjach Naomi czasem czekała w pokoju obok, uśmiechając się szeroko i pytając o wrażenia.

— Paryż ci służy — mówiła Naomi, wręczając jej kieliszek chłodnego szampana.

Paulina uśmiechała się lekko. Tak, Paryż jej służył. Pozwalał być sobą – we wszystkich odcieniach. W jedwabiu i w skórze. Wśród obrazów i batów. W słońcu i w mroku.

Jonas przyleciał do Paryża późnym popołudniem. Czekał już w holu hotelu, oparty niedbale o marmurową kolumnę, z rękami w kieszeniach ciemnych spodni. Paulina, wracająca właśnie z krótkiego spaceru, dostrzegła go z końca korytarza. Zatrzymała się na moment. Uśmiechnęła się do siebie. Było coś znajomego i kojącego w jego obecności – jak cichy powrót do siebie, do rzeczy na właściwym miejscu.

Ruszyła szybciej, niemal biegiem, porzucając na moment cały swój zwyczajowy dystans. Trencz rozchylił się lekko, gdy biegła przez korytarz, a jej włosy rozsypały się na ramionach. Jonas podniósł wzrok i zareagował od razu – wyprostował się i rozłożył ramiona. Ułamek sekundy później była już przy nim.

Wpadła w jego objęcia z impetem, jakby próbowała nadrobić każdą z tych dni, kiedy go nie było. Objęła go mocno, wpiła się w niego, wtuliła twarz w jego szyję. Pachniał znajomo – nutą świeżości i spokojnej siły, której tak bardzo jej brakowało.

– Tęskniłam – wyszeptała cicho, prawie gniewnie, jakby z wyrzutem. – Nie pozwalaj, żebym znowu tęskniła tak długo.

Jonas objął ją mocno, bez słów, a potem odsunął lekko, by spojrzeć jej w oczy. Ale ona nie dała mu na to czasu. Chwyciła go za dłoń i pociągnęła w stronę windy. Weszli do apartamentu, drzwi zamknęły się za nimi bezgłośnie.

– Rozbierz się – rzuciła przez ramię, już zdejmując z siebie płaszcz i buty – I chodź do mnie. Już.

Usiadła na sofie, potem opadła na nią całym ciałem, jak królowa wracająca do swojego tronu. Wskazała mu dłonią miejsce przy swoich stopach.

– Masz dużo do nadrobienia. Chcę czuć twoje usta. Na moich stopach, na kostkach. Na udach. Na brzuchu. Wszędzie. I nigdzie się nie śpiesz. Mamy bardzo dużo czasu.

Gdy uklęknął, jej dłoń spoczęła na jego karku. Jej dotyk był miękki, a zarazem stanowczy. Przesunęła palcami po jego włosach, potem po linii żuchwy, jakby chciała upewnić się, że naprawdę jest tu, że naprawdę wrócił do niej.

– Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo brakowało mi twojej adoracji – powiedziała cicho, przeciągając słowa z niebezpieczną słodyczą.  Uśmiechnęła się leniwie, przeciągnęła jak kotka na miękkim aksamicie, a potem zamknęła oczy, czekając, aż znów będzie mogła poczuć się nie tylko kochana – ale czczona.

---

Przez następne dni, które mieli razem, Paulina z radością pozwoliła sobie na coś, czego nie robiła od dawna – włóczenie się bez celu. Była po prostu kobietą z mężczyzną, który ją kochał.

Przechadzali się wzdłuż Sekwany, przystając przy antykwariatach, oglądając starodruki i pocztówki. Weszli do Sainte-Chapelle, gdzie kolor światła przesączającego się przez witraże odbijał się w jej oczach jak w kalejdoskopie. W Montmartre wspięli się na wzgórze, by spojrzeć na dachy miasta – Jonas trzymał ją za rękę, a ona czuła, że jest przy nim bezpieczna, nawet w tłumie. Kupili pieczone kasztany od ulicznego handlarza, przysiedli w ogrodzie Luksemburskim, obserwując dzieci puszczające łódki na stawie.

Wieczorami siadali w restauracjach z widokiem na miasto – raz była to kolacja przy świecach w Le Meurice, gdzie kelnerzy poruszali się bezszelestnie, jak cienie, a wino podawano z teatralną elegancją. Innym razem wpadli do małej bistro w dzielnicy Marais, gdzie Paulina zamówiła kaczkę z pomarańczami, a Jonas – ostry tatar z koniakiem. Pili burgundzkie wino, śmiali się, rozmawiali – o drobiazgach. Bez ciężaru, z tą rzadką lekkością, która pojawia się, gdy wszystko inne zostało już powiedziane.

Nocami spacerowali jeszcze trochę, nie wracając od razu do hotelu. Paryż był ciepły, rozświetlony latarniami, a zapach kamieni, deszczu i  drzew czynił miasto niemal intymnym. Przystawali w zaułkach, całując się cicho, jakby byli tylko jedną z wielu par, które dały się porwać magii tego miejsca.

Jonas, zapatrzony w nią, szeptał raz:

– W Paryżu jesteś jeszcze piękniejsza. Chyba wiedziałaś o tym, kiedy mnie tu zaprosiłaś.

Paulina uśmiechnęła się tylko i poprawiła włosy.

– Nie zaprosiłam cię. Pozwoliłam ci przyjechać. To różnica.

Ale ton jej głosu był miękki, a spojrzenie ciepłe – i Jonas wiedział, że właśnie za to ją kochał.

Kilka dni. Kilka dni lekkości, spacerów, zapachu croissantów i brzmienia francuskiego z sąsiednich stolików. 

Wieczór nad Sekwaną miał w sobie coś  łagodnego – światło latarni odbijało się w wodzie, a niebo powoli przechodziło z przygaszonego błękitu w głęboki granat. Słońce znikało za dachami Paryża, zostawiając po sobie tylko miedziany blask na oknach kamienic. Kiedy spacerowali Polami Marsowymi, Paulina szła lekko przed Jonasem – jej sylwetka, smukła i pewna, poruszała się z gracją wśród tłumu turystów i par. Mimo codziennej nonszalancji w stylu – dżinsy, czarny top i marynarka – miała w sobie tę nieuchwytną aurę kobiety, która przyciąga spojrzenia, nawet nie zabiegając o to. 

Jonas zrównał z nią krok. Kiedy podeszli bliżej do wieży Eiffla i stanęli u jej masywnego podnóża, delikatnie ujął ją za łokieć.

– Paulina… spróbowałabyś?

Spojrzała na niego z półuśmiechem.

– Czego? Zawrotu głowy i zbyt drogiego wina na wysokości stu dwudziestu metrów?

– Nie. Czegoś bardziej... francuskiego. Le Jules Verne. Stolika z widokiem. Kolacji tylko dla nas.

– Hm… – zawahała się. Jej wzrok podążył po stalowych żebrach konstrukcji w górę. – Nie lubię wysokości, Jonas. Wiesz przecież.

– Wiem. Ale obiecuję, że będę blisko. Przez cały czas.

Milczała przez chwilę, potem westchnęła lekko i skinęła głową.

– Dobrze. Ale nie puszczaj mojej ręki w windzie.

Wejście do restauracji było odizolowane od tłumu – osobny korytarz, elegancki concierge, brak kolejek. Czuło się luksus, który nie epatował blichtrem, ale dyskretnym rytuałem. Kiedy zostali zaproszeni do windy prowadzącej bezpośrednio na drugie piętro, Paulina instynktownie zbliżyła się do Jonasa.

– Jestem – powiedział cicho, ściskając jej dłoń.

Winda, przeszklona częściowo z jednej strony, ruszyła miękko w górę. Stalowa konstrukcja przesuwała się powoli za szybą – rytmicznie, jak puls miasta. Paulina zacisnęła palce mocniej. Jej twarz była spokojna, ale oczy – czujne. Jonas nie spuszczał z niej wzroku.

– Jestem przy tobie – powtórzył. – Nie musisz patrzeć w dół. Patrz na mnie.

Spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się lekko.

– Wiem. Ale nie puszczaj, dobrze?

Na wieży panowała zupełnie inna atmosfera – tłum i hałas pozostały w dole. Le Jules Verne witało ich miękkim światłem, ciszą i szmerem rozmów w kilku językach. Obsługa w nienagannych strojach, ściany przeszklone od podłogi do sufitu, z widokiem na rozświetlony Paryż, który zdawał się teraz być daleko, jakby odrealniony.

Paulina usiadła przy stoliku przy oknie. Biała lniana serweta, subtelna zastawa, menu jak dzieło sztuki. Jonas usiadł naprzeciw niej, ciągle blisko.

– Tu już jest w porządku – powiedziała cicho, rozglądając się. – Lubię takie miejsca. Przestrzeń, światło, szacunek do ciszy.

– I wyborne jedzenie – dodał Jonas. – Ale dziś wszystko to tylko tło.

– Tło do czego?

– Do ciebie.

Jej spojrzenie złagodniało. Wzięła kieliszek i uniosła go lekko.

– Za to, że jesteś blisko. 

– Zawsze będę – odpowiedział, dotykając swoim kieliszkiem jej szkła z ledwo słyszalnym brzękiem.

Po kolacji, która trwała dłużej, niż się spodziewali – z winem, śmiechem i momentami czułego milczenia – świat za oknem zdążył już zgasnąć w ciemności. Wieża, oświetlona ciepłym światłem lamp, drżała lekko pod ich stopami, gdy kelner delikatnie odsunął krzesła i życzył miłego wieczoru.

Jonas spojrzał na Paulinę z tym swoim półuśmiechem, który zdradzał, że coś planuje.

– Odważysz się? – zapytał, sięgając po jej dłoń.

– Na co? – uniosła brew z teatralną podejrzliwością.

– Na szczyt. Na samą górę. Na taras widokowy.

Zawahała się. Spojrzała w stronę przeszklonej ściany, za którą rozciągała się ciemność i światła miasta. Pomyślała o wysokości, o wietrze, o zimnej barierce pod palcami… i niemal powiedziała „nie”. Ale kilka kieliszków  burgunda zdążyło rozluźnić jej myśli. Poczuła w sobie ciepło odwagi, które często przychodziło właśnie wtedy, gdy tego nie planowała.

– No dobrze – powiedziała, powoli – ale nie zostawisz mnie tam samej ani na sekundę.

– Słowo – uśmiechnął się Jonas.

Winda ruszyła niemal bezszelestnie, ale uczucie w żołądku zdradzało, że pną się w górę – wysoko, szybko. Paulina stała blisko Jonasa, trzymając się jego ramienia. Nie rozmawiali, a jedynym dźwiękiem był lekki szum mechanizmu i oddech ich dwojga, zsynchronizowany jakby przypadkiem.

Kiedy drzwi się otworzyły, poczuła chłodne uderzenie powietrza i coś jeszcze – dreszcz podekscytowania, zabarwiony lekkim lękiem. Znaleźli się na szczycie.

Widok był nieziemski. Miasto pod nimi wyglądało jak mapa światła: pulsujące, pełne życia, ale jednocześnie odległe, nierealne. Barierki, konstrukcja wieży i delikatne światła ledowe podkreślały metaliczny charakter tego miejsca.

Paulina zrobiła pierwszy krok. Ostrożnie. Jakby ziemia pod jej stopami mogła się nagle zakołysać.

– Spokojnie – szepnął Jonas.

Przytaknęła cicho, nie odwracając głowy. Każdy krok był ostrożny, wyważony, ale szła – w kierunku widoku, który coraz bardziej ją pochłaniał. Tego, co czuła w tej chwili, nie potrafiłaby nazwać. Strach i zachwyt mieszały się w niej jak dwa cienie.

Zatrzymała się przy barierce. Oparła dłonie na chłodnym metalu. I dopiero wtedy spojrzała – naprawdę spojrzała – na rozciągający się pod nimi Paryż.

Jonas stał zaledwie kilka kroków od niej, pochylony nad telefonem, próbując ustawić odpowiedni kadr. Światła Paryża migały na ekranie jak żywe klejnoty, a metalowa konstrukcja wieży skrzypiała cicho pod wpływem wiatru. Paulina przez chwilę patrzyła przed siebie, z dłonią opartą o barierkę. A potem — nagle — przyszło to znajome, złowrogie uczucie.

Zaczęło się w nogach. Jakby przestały należeć do niej. Nagle stały się lekkie, nierealne, niemal jak z waty. Czuła, jak mięśnie w udach napinają się nerwowo, jakby chciały uciekać, ale nie wiedziały dokąd. W tym samym czasie zawrót głowy przeszył ją jak fala – nagły, gwałtowny, wirujący.

Spojrzała w dół, przez ażurową kratownicę podłogi, i pożałowała. Świat pod nią zaczął wirować, jakby był odległą kulą w ruchu. Oddech natychmiast się spłycił. Jeden, drugi... trzeci – urwany. Jakby powietrze nie chciało przechodzić przez gardło. Płuca ścisnęły się w panice.

Jej dłoń mocniej zacisnęła się na barierce. Druga uniosła się powoli, jakby ważyła tonę. Chciała zawołać: Jonas. Ale gardło było zaciśnięte, usta otworzyły się bezgłośnie. Serce biło jak szalone, a ciało na karku i ramionach pokryło się gęsią skórką. Czuła się nagle mała, bezbronna i uwięziona w swoim własnym ciele – sparaliżowana strachem.

Jej wzrok był zamglony, jakby patrzyła przez wodę. Cienie konstrukcji wieży wydawały się rosnąć i poruszać, a świat pod nimi – choć piękny – stał się nie do zniesienia. Próbowała wykonać krok w tył, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Zamiast tego tylko drgnęła, łapiąc się mocniej poręczy.

W końcu zdołała wykrztusić szept – ledwo słyszalny.

– Jo...nas...

Jonas, jakby wyczuwając coś poza słowami, od razu się odwrócił. W jednej chwili schował telefon i podszedł szybko, bez słowa. Zobaczył jej twarz – bladą, napiętą, oczy szeroko otwarte, w których czaił się strach.

– Paulina – powiedział miękko, ale z troską.

Bez pytania objął ją ramieniem i odsunął od barierki. Czuła jego dłoń na swoim kręgosłupie, ciepłą, pewną, prowadzącą ją w stronę metalowej ścianki przy windzie. Usiadła na niskiej belce, pochylając się lekko do przodu, próbując uspokoić oddech.

– Oddychaj powoli. Jestem tu. Już dobrze – mówił spokojnie, klękając przed nią i ujmując jej dłonie. – To tylko lęk, nic ci się nie stanie. Oddychaj ze mną.

W jego oczach nie było paniki. Tylko czułość i siła. Dłońmi delikatnie głaskał jej przedramiona, czując jak jej mięśnie drżą.

Chcesz, żebyśmy zeszli? – zapytał cicho, nachylając się bliżej.

Paulina przez moment nie odpowiedziała. Zamknęła oczy i pokiwała głową. Nie chciała się poddać, ale wiedziała, że przekroczyła właśnie swój próg.

– Tak – wyszeptała.

Bez słowa wstał i przycisnął przycisk windy. Zanim otworzyły się drzwi, trzymał ją przy sobie, tuląc cicho, jakby jego ciało mogło być dla niej schronieniem. I było. Czuł każdy drżący mięsień jej ciała. Przytulona do niego Paulina wydawała się mniejsza niż zwykle, jakby nagle stopniała z całym swoim chłodnym opanowaniem, pozostawiając tylko czystą kruchość. Trzymał ją mocno, z troską, jakby jego ramiona mogły być pancerzem, schronieniem przed tym, co działo się w niej samej.

Windy jeszcze nie było. Stali oparci o stalową ścianę w rogu platformy widokowej, z daleka od krawędzi. Jej czoło spoczywało na jego ramieniu, włosy pachniały jakąś delikatną nutą róży. Jonas przesunął dłonią po jej plecach, bardzo powoli, kojąco, a drugą trzymał ją za dłoń – ciasno splatając palce.

– Już dobrze – szeptał. – Wszystko minie. Jesteśmy tu razem… Już niedługo będziemy na dole, kochanie. Już zaraz.

Paulina nie odpowiedziała. Ale czuł, że wsłuchuje się w jego głos. Jej oddech powoli się wydłużał, choć wciąż był nierówny. Delikatne drżenie jej ciała stawało się mniej wyraźne. Nadal była napięta, jakby walczyła z czymś w środku – z samą sobą.

Winda w końcu nadjechała, otwierając się z miękkim sykiem. Jonas objął ją mocniej i niemal bez słowa wprowadził do środka, jakby chronił przed spojrzeniami innych. W kabinie byli sami. Szklana ściana windy wznosiła się tuż obok, ale Paulina nawet na nią nie spojrzała. Odwróciła głowę i wtuliła twarz w jego pierś.

Jonas objął ją obiema rękami, przyciągając blisko. Przy jego sercu, w półmroku kabiny, poczuła się bezpieczniej. Czuła jak mówi cicho – do niej, tylko dla niej.

– Spokojnie, moja Fenriss… Oddychaj. Jesteś dzielna. Jestem przy tobie.

Pogładził ją po karku, delikatnie, wciąż mówiąc łagodnie, niemal bezgłośnie. Czuł, jak jej ciało, choć jeszcze napięte, zaczyna odpuszczać. Jakby pozwalała sobie na słabość, na oparcie się na nim – tak naprawdę.

Kiedy winda sunęła w dół, w ich milczeniu było więcej niż w jakimkolwiek dialogu. Bliskość, zaufanie, bezbronność i czułość. Jej dłoń kurczowo trzymała jego. I nawet jeśli miała w sobie dumę i siłę królowej, w tej chwili była po prostu kobietą, która mogła pozwolić sobie na lęk – bo wiedziała, że nie musi być sama.

Gdy drzwi windy otworzyły się na poziomie zero, Paulina nadal lekko drżała. Z trudem oderwała się od jego ramion. Powietrze na dole, choć cieplejsze i gęstsze od tego na górze, wydawało się nieco lżejsze do oddychania. Zrobiła kilka kroków, a potem – bez słowa – odwróciła się i pocałowała go. Nieśpiesznie, z wdzięcznością, z napięciem, które jeszcze nie do końca opadło. Jej usta były miękkie, ciepłe i lekko drżące.

Jonas objął ją natychmiast, jakby chciał z powrotem zamknąć ją w bezpiecznym kokonie swojej obecności. Pogładził ją po plecach, bardzo spokojnie, czułym, długim ruchem. Czuł, że jeszcze nie wróciła do siebie.

Paulina odsunęła się odrobinę. Spuściła wzrok. Westchnęła cicho, z niechęcią wobec samej siebie.

– Przepraszam, Jonas… – powiedziała z trudem. – Jestem taka beznadziejna…

Nie odpowiedział od razu. Jego dłonie nadal spoczywały na jej ramionach. Pochylił się delikatnie, żeby spojrzeć jej w oczy.

– Beznadziejna? – zapytał cicho, z niedowierzaniem. – Paulina… To było tylko kilka minut. Każdy może się przestraszyć. Ale nie każdy potrafi to przyznać. 

Ujął jej twarz w dłonie i pogładził kciukiem jej policzek.

– Dla mnie jesteś najsilniejszą kobietą, jaką znam. I nic nie zmieni tego, co czuję, rozumiesz? Nic.

Paulina pokiwała głową, ale łzy stanęły jej w oczach. Nie płakała – jeszcze nie – ale coś w niej popękało. Nie przez wysokość. Przez własne emocje. Przez to, że przy nim mogła je wreszcie wypuścić.

– Wiesz… czasami naprawdę nienawidzę tego, że nie jestem taka…  – nie dokończyła.

– Ale ja kocham to, że jesteś człowiekiem – powiedział Jonas z miękkim uśmiechem. – Prawdziwym. Że jesteś nie tylko Lady Fenriss, ale też Pauliną. Moją Pauliną.

Na te słowa tylko przytuliła go mocno, wtulając się w niego jak dziecko, jak kobieta, jak ktoś, kto ufa.

I dopiero wtedy, stojąc w ciepłym powietrzu paryskiego wieczoru, powoli zaczęła się uspokajać.

Gdy wracali do hotelu taksówką, Paulina siedziała cicho, niemal nieruchomo, wpatrzona w światła miasta przesuwające się za szybą. Oparła głowę o ramię Jonasa, a jej dłoń, delikatnie spleciona z jego, zaciskała się nieco mocniej przy każdym zakręcie. Nie musiała nic mówić – on rozumiał. Czuł jej napięcie, nieustannie drgające pod skórą, niczym echo niedawnej paniki.

Szofer, elegancki starszy Francuz, wysadził ich przed hotelem z wyuczonym ukłonem. Jonas ujął Paulinę pod ramię. Weszli do środka bez słowa. Dopiero w windzie, gdy złapała jego spojrzenie w lustrze, powiedziała cicho:

– Po prostu… bądź dziś blisko.

W pokoju panował półmrok – dyskretne światło lampki nad łóżkiem odbijało się od jedwabnych poduszek i jasnych zasłon. Paulina zdjęła buty i rozebrała się. Stała przez chwilę w samej bieliźnie, potem sięgnęła po swoją jedwabną koszulkę nocną i chciała iść do łazienki.

Jonas podszedł do niej, otoczył ramionami, złożył lekki pocałunek na karku. W jego dotyku nie było pożądania – tylko czułość, oddanie, cierpliwość. Przez długi czas pieścił ją nieśpiesznie: muskając palcami jej ramiona, gładząc uda, całując jej szyję, skronie, powieki. Jego dłoń sunęła po jej ciele z taką delikatnością, jakby znała każdy milimetr tej skóry od zawsze.

– Dziękuję, Jonas – powiedziała w końcu, z cichym westchnieniem. – Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.

– Nigdy nie będziesz musiała się tego dowiedzieć – odpowiedział szeptem, całując wnętrze jej dłoni.

Nie chciała w tej chwili dominować. Nie potrzebowała władzy. Potrzebowała spokoju, bezpieczeństwa, bliskości. I on jej to dawał – nie pytając o nic, nie naciskając, nie przypominając.

Dopiero po dłuższej chwili, kiedy jego dotyk i obecność ukoiły jej napięcie, przyciągnęła go bliżej, złożyła pocałunek na jego ustach i wtuliła się w niego jeszcze mocniej. A potem zasnęła spokojnie, z dłonią na jego piersi, z oddechem już równym i cichym. Jakby wszystko, co złamało się tam wysoko, znów odzyskało swoją formę.

Jonas leżał cicho, niemal bez ruchu, opierając głowę na dłoni, gdy przyglądał się Paulinie. Nocna cisza otulała ich miękką, niemal aksamitną warstwą półmroku, przerywaną jedynie słabym szumem klimatyzacji i odległym brzmieniem paryskiej ulicy, ledwo docierającym przez ciężkie zasłony hotelowego apartamentu.

Sspała na boku, zwrócona ku niemu plecami, niespokojnie. Jedna z ramiączek jedwabnej koszulki zsunęła się z jej ramienia, odsłaniając łuk łopatki i linię kręgosłupa – tak subtelną, że wyglądała jak narysowana cieniem. Jej ciało poruszało się czasem nerwowo, jakby echa dnia wciąż błądziły gdzieś w snach. Delikatne skurcze palców, przyspieszony oddech, ciche westchnięcia – wszystko to przypominało, że nawet najpotężniejsze kobiety miewają noce, kiedy ich siła jest bezradna wobec wspomnień i lęków.

Jonas przesunął spojrzeniem po jej profilu – po zarysie szczęki, ustach lekko rozchylonych, po włosach rozsypanych na poduszce jak jasny jedwab. Wiedział, jak potrafi wyglądać w blasku reflektorów. Studia – w catsuicie, z pejczem w dłoni i lodem w oczach. Widział, jak jednym spojrzeniem potrafiła zginać mężczyzn do kolan, jak umiała rzeźbić cierpienie w najpiękniejsze formy. A teraz… teraz była jak porcelana – cudownie delikatna, niepokojąco ludzka.

Wyciągnął rękę i musnął koniuszkami palców jej ramię, powoli, z troską, jakby nie chciał jej zbudzić, ale dać znać, że jest obok. Przesunął opuszkami wzdłuż jej ramienia do łokcia, aż poczuł, jak jej ciało nieco się odpręża. Przygarnął ją bliżej, pozwalając, by wtuliła się w jego tors instynktownie, przez sen.

Jej zapach był lekko kwiatowy, z nutą czegoś ciepłego, kobiecego – przypominał mu o każdej chwili, kiedy potrafiła być nie tylko dominą, lecz po prostu kobietą, która mu ufa.

Ucałował jej skroń, szeptem wypowiadając coś w jej języku – słowa bez znaczenia, które miały jedynie ukołysać, utulić.

W tej jednej chwili wiedział więcej niż kiedykolwiek wcześniej: że ten kontrast – brutalność i czułość, pewność i kruchość – właśnie on czynił ją tak fascynującą. I właśnie dlatego należał do niej całym sobą – w poddaństwie, ale też w opiece, kiedy ona tego potrzebowała.

I dlatego nie zasnął jeszcze długo. Leżał przy niej, czuwając jak strażnik jej spokoju.

---

Poranek był jasny, przejrzysty, z delikatnym światłem wpadajacym przez zasłony ich hotelowego apartamentu. Paryż budził się leniwie, z cichym szelestem drzew, stukotem filiżanek w pobliskiej kawiarni i odgłosem klaksonów.

Paulina siedziała przy toaletce, ubrana w jedwabny szlafrok, związany luźno w talii. Przesuwała pędzlem po policzku, robiąc makijaż – starannie, lecz spokojnie, z tą zmysłową precyzją, jaką miała tylko kobieta w pełni świadoma swojej urody i władzy. Jej długie, jasne włosy opadały swobodnie na ramiona – rozczesywała je powoli, od niechcenia, jakby chciała jeszcze trochę zatrzymać tę poranną ciszę.

Jonas wstał wcześniej, ale zamiast się ogarniać, krążył po pokoju, z widocznym napięciem. Kilka razy zerknął na zegarek, raz sięgnął po bluzę, potem ją odłożył. Paulina dostrzegła jego nerwowość kątem oka.

– Co się z tobą dzieje? – zapytała, wciąż skupiona na makijażu. – Przecież nie mamy dziś żadnych planów. 

Jonas odchrząknął.

– Muszę na moment wyjść. Dosłownie chwila. Zaraz wracam – rzucił i ruszył do drzwi.

– Jonas! – zawołała, obracając się. – Co to ma znaczyć? 

– Zaufaj mi, proszę… – powiedział jeszcze, a potem zniknął za drzwiami.

Cisza po jego wyjściu wydała się dziwnie gęsta.

Paulina siedziała przez chwilę nieruchomo, wpatrując się w drzwi, jakby spodziewała się, że zaraz wróci. Ale minęły pierwsze minuty… dziesięć… piętnaście. Wreszcie wstała, założyła miękkie pantofle i podeszła do okna. Otworzyła je lekko, wpuściła świeże powietrze. Ale nie czuła już paryskiego uroku – tylko narastającą irytację.

Zadzwoniła do  niego. Bez odpowiedzi. Drugi raz. Nadal nic.

Wróciła do toaletki i z zaciśniętymi ustami poprawiła kreskę na oku. Potem jednak  odłożyła eyeliner z impetem i wstała, zaczynając krążyć po pokoju.

– Niepoważne – mruknęła sama do siebie. – Po wczorajszym wieczorze… po tym wszystkim, wychodzi bez słowa?

Zerknęła na zegarek. Minęło już ponad czterdzieści minut. W głowie zaczęły kłębić się różne wersje: czy coś się stało? Czy ucieka od emocji? Czy po prostu nie potrafi być z nią, gdy przestaje być Lady Fenriss, a staje się po prostu kobietą?

Wreszcie, niemal po godzinie, usłyszała dźwięk zamka. Drzwi się uchyliły. Wszedł. Lekko rozczochrany, z zaróżowionymi policzkami – czy to z biegu, czy z emocji – ale z oczami, które natychmiast odnalazły jej wzrok.

Paulina stała nieruchomo, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Wciąż miała na sobie szlafrok, ale włosy już były spięte w prosty kok, a w spojrzeniu błyszczała mieszanka chłodu i pytań.

– No? – rzuciła krótko. – Wyjaśnij mi to, Jonas. Teraz.

Nie odpowiedział od razu. Podeszedł powoli. I uklęknął przed nią – spokojnie, pewnie. Sięgnął do kieszeni. Jego głos był niższy, lekko zachrypnięty, jakby mówił coś, co dojrzewało w nim.

– Paulina… – spojrzał w górę, w jej oczy. – Wiesz, że kocham cię całym sobą. Ale były chwile, gdy zabrakło mi odwagi. Zwłaszcza wtedy – po Malezji, po naszej pierwszej sesji, kiedy widziałem cię już nie tylko jako Fenriss, ale jako ciebie – prawdziwą. Piękną, kruchą, czułą. I nie potrafiłem wtedy zrobić tego kroku. Tego jednego kroku, który mógł wszystko zmienić.

Wyjął małe pudełeczko, otworzył je.

W środku znajdował się pierścionek – subtelny, wykonany z platyny, z pojedynczym diamentem o ciepłym, odcieniu, który połyskiwał w porannym świetle. Klasyczny, ale wybrany z sercem. Bez ostentacji, bez blichtru – taki, który pasowałby tylko jej.

– Ale teraz już nigdy nie zawaham się więcej. Już nie. Bo nie wyobrażam sobie ani jednego dnia bez ciebie. I nie tylko jako kobiety, którą kocham… ale jako mojej Pani, mojej Lady. Mojej właścicielki. Zawsze. – Jego głos zadrżał. – Paulina… czy zostaniesz moją żoną?

Oniemiała. Na moment zamarła, jakby świat wyhamował do ciszy. Potem jej dłoń drgnęła. Stanęła przy nim, dotknęła jego twarzy palcami.

– Jonas… ty naprawdę… ja myślałam, że ty już nigdy… – głos jej zadrżał. – Bałam się, że już nigdy... ja tak chciałam....

Pocałowała go – cicho, krótko, ale z taką czułością, że nawet powietrze w pokoju zdawało się zatrzymać.

– Tak – szepnęła. – Tak, Jonas. Zgadzam się.

Objęli się w milczeniu. Jej czoło oparło się o jego, a palce drżały lekko, kiedy dotknęła pierścionka. Wiedziała, że właśnie dokonał się zwrot. I że ten mężczyzna, klęczący przed nią, będzie już na zawsze należał do niej. Tak jak ona – dziś – bez reszty należała do niego.

Jonas wziął jej dłoń z delikatnością, z jaką ktoś podnosi najcenniejszy klejnot. Wsunął pierścionek na jej palec – gestem prostym, ale pełnym namaszczenia. Platyna błysnęła subtelnie, jakby dokładnie w tym miejscu zawsze miała się znaleźć. Pocałował jej dłoń, najpierw skórę nad kostkami, potem wnętrze – z czułością, która nie potrzebowała słów.

Podniósł wzrok i zobaczył łzy. Spływały powoli po jej policzkach, nie wykrzywiając twarzy grymasem, tylko czyniąc ją jeszcze piękniejszą, jakby coś właśnie się w niej rozpuściło, odpuściło, pękło – ale w sposób łagodny, wyzwalający.

Bez słowa wstał. Objął ją, przyciskając do siebie tak, jakby chciał zatrzymać w ramionach nie tylko jej ciało, ale i to, co właśnie się między nimi dokonało. Ona wtuliła się w niego niemal bezwładnie, jakby ten moment zabrał jej wszystkie siły.

Milczeli długo. Tylko ich oddechy powoli się synchronizowały, jego dłoń głaskała ją po plecach. W tej chwili byli wszystkim, czego potrzebowali – bez masek, bez ról. Po prostu razem.

– Boże… cały makijaż rozmazałam – mruknęła z rozbawieniem, zerkając w lustro z cieniem wilgoci w oczach. Odwróciła się i poszła do łazienki, nie zatrzaskując drzwi – wciąż, bosa, poruszająca się z tą elegancją, która była dla niej tak naturalna. W kranie popłynęła woda, światło padło miękko na jej ramiona. Stała chwilę nieruchomo, potem sięgnęła po ręcznik i zmyła z siebie resztki makijażu. Kiedy wróciła, wyglądała świeżo i dziewczęco. Policzki miała zaróżowione, oczy lekko opuchnięte – ale  była teraz piękniejsza niż zwykle. Autentyczna. Odsłonięta. Silna w tej kruchości.

– Pieprzyć to, nie będę malowała się jeszcze raz – powiedziała w końcu z lekkim uśmiechem. – Chodźmy na śniadanie.

Zeszli do hotelowej restauracji, gdzie czekał już elegancki bufet. Jedli spokojnie – Paulina popijała czarną kawę, Jonas zamówił dla niej świeżo wyciskany sok z grejpfruta i croissant z konfiturą malinową, wiedział że go lubi. Potem – kiedy wyszli już na ulicę, gdy Paryż budził się do życia, a światło słońca ślizgało się po fasadach kamienic – Paulina nagle zatrzymała się, odwróciła do niego i powiedziała spokojnie:

– Jonas… nie chcę czekać ze ślubem. Nie potrzebuję wielkiej ceremonii, nie marzę już od dawna o białym welonie. Chcę tylko ciebie. Zróbmy to szybko, dyskretnie, tylko my i najbliżsi.

Jonas spojrzał na nią z tym swoim cichym zachwytem, który zawsze pojawiał się, kiedy mówiła coś szczerze i bezpośrednio.

– Załatwisz to? – dodała jeszcze ciszej.

Pochylił głowę z lekkością i uśmiechnął się.

– Tak, moja Lady. 

Paulina tylko skinęła głową. Spacerowali dalej w milczeniu, pod rękę, jakby wszystko już zostało powiedziane.

Jonas był niesamowicie podekscytowany. Szedł u jej boku, ale myślami błądził gdzieś dalej — jeszcze kilka godzin wcześniej nie wierzył, że naprawdę się odważy. A teraz…, powiedziała tak, będzie moją żoną, moja Paulina, najwspanialsza kobieta na świecie. Czuł, jak serce bije mu szybciej za każdym razem, gdy zerkał na jej profil — z tymi jasnymi włosami, które poruszały się lekko na wietrze, z tym spojrzeniem....

Paulina również czuła ekscytację, ale wyrażała ją inaczej — bardziej wewnętrznie, z nutą dystansu i zmysłowego spokoju. Lubiła ten stan. Jakby świat na moment przycichł, zatrzymał się. Szli przez park wzdłuż alejek wysadzanych klonami, pod których liśćmi grało delikatne światło poranka. Kiedy znaleźli wolną ławkę w półcieniu, usiedli obok siebie. Jonas objął ją ramieniem.

Paulina sięgnęła po telefon.

– Muszę to mieć… – szepnęła z uśmiechem, przesuwając palcem po ekranie. Uniosła dłoń z pierścionkiem tak, by złapać dobre światło. Zdjęcie wyszło niemal perfekcyjnie — elegancka ręka, delikatny manikiur, a w centrum on: szlachetny, dyskretny pierścionek, który Jonas wybrał dziś rano.

Zerknęła na ekran, dodała tylko dwa słowa:

„Powiedziałam Tak.”

A potem wysłała je do kilku najbliższych. 

Na pierwszą wiadomość nie musiała długo czekać. Odpisała Bella — jak zawsze ekspresowa, emocjonalna i bezpośrednia.

Boże, kochana, jak się cieszę. Jestem taka szczęśliwa! W końcu udało się!

Wiadomość była długa, pełna wykrzykników i emotek, jakby Bella naprawdę nie mogła się powstrzymać. Paulina czytała ją z uśmiechem, widząc w oczach przyjaciółki tę samą energię, którą znała od lat.

Chwilę później przyszła wiadomość od Olgi.

O ty, szczęściaro. Ale ci zazdroszczę.

Po chwili dodała kolejną linię, z typowym dla niej półżartem:

Zazdroszczę ci faceta... ale jeszcze bardziej tego „von” przed nazwiskiem.

Paulina parsknęła śmiechem i przewróciła oczami, zupełnie jakby słyszała głos Olgi. Jonas spojrzał na nią z zaciekawieniem.

– Coś zabawnego? – zapytał.

– Tak. Moje przyjaciółki nie są zbyt dyskretne – odparła, pokazując mu ekran. Jonas uniósł brwi, po czym oboje roześmiali się.

Na kolejne wiadomości nie musiała długo czekać. Telefon zawibrował raz, potem drugi i trzeci. Z gratulacjami pospieszyli kolejni bliscy – niektórzy wzruszeni, niektórzy rozbawieni, wszyscy szczerze szczęśliwi. I choć Paulina nigdy nie była osobą, która szukała społecznego poklasku, ten moment… ten jeden raz… smakował jej wyjątkowo.

Mama Pauliny nie czekała długo. W przeciwieństwie do przyjaciółek, które zasypywały ją wiadomościami, ona – jak zawsze – wolała po prostu zadzwonić. Telefon zadzwonił, kiedy Paulina z Jonasem spacerowali po paryskim bulwarze, a ciepłe światło późnego poranka odbijało się w Sekwanie. Paulina odeszła kawałek na bok i odebrała.

– No cześć, mamo – powiedziała, nie kryjąc uśmiechu.

– Czy to prawda? – zapytała matka bez wstępów, a w jej głosie słychać było wzruszenie przemieszane z typowym dla niej pragmatyzmem.

– Tak, mamo. Powiedziałam „tak”.

Rozmawiały ponad kwadrans. Paulina opowiedziała historię trzy razy – z tymi samymi szczegółami, za każdym razem trochę inaczej, trochę bardziej obrazowo. Że Jonas rano wyszedł bez słowa, że była wściekła i prawie go zabiła wzrokiem, kiedy wreszcie wrócił. Że nie powiedział nic, tylko uklęknął. Że trzymał pierścionek, patrzył jej w oczy i mówił o odwadze, o tym, że nie chce się już nigdy wahać.

– A ja… – westchnęła Paulina – ja po prostu zamarłam. Nie wierzyłam. A potem zaczęłam płakać. Makijaż miałam wszędzie.

– Nie szkodzi – odparła cicho jej mama. – On chyba naprawdę cię kocha, Paulinko. I dobrze ci z nim, to widać.

– Bardzo dobrze – powiedziała Paulina, cicho. –

– I właśnie o to chodzi – odpowiedziała mama z ciepłem. – Gratuluję, kochanie. Bardzo ci gratuluję.

Spacerowali jeszcze chwilę w ciszy, pozwalając myślom dryfować wśród alejek parku. Jesień zbliżała się powoli, lecz słońce wciąż ogrzewało ich twarze, a liście delikatnie szeleściły pod nogami. Paulina zatrzymała się nagle, odwracając się do Jonasa. Spojrzała na niego uważnie, z tym charakterystycznym błyskiem w oczach, który zapowiadał jakąś decyzję.

– A może... – zaczęła, przesuwając dłonią po jego marynarce – może weźmiemy ślub w Adlerheim? W Reichenfells, u miejscowego urzędnika stanu cywilnego. Bez zamieszania. Po prostu. W naszym miejscu.

Jonas nie musiał się długo zastanawiać. Spojrzał na nią z niemal dziecięcym entuzjazmem, po czym skinął głową i natychmiast sięgnął po telefon.

– Świetny pomysł, kochana. To będzie... idealne.

W kilka sekund wybrał numer. Połączenie odebrał jeden z jego najbardziej zaufanych ludzi – Sebastian, rzeczowy i skuteczny asystent, który nie zadawał zbędnych pytań.

– Sebastian, potrzebuję twojej pomocy. Sprawdź mi możliwe najbliższe terminy na ślub cywilny w Reichenfels, przy urzędzie stanu cywilnego. Tak szybko, jak się da. Dyskretnie, elegancko. Dyskretnie,  pamiętaj.

Rozłączył się, uśmiechając się do Pauliny, która teraz przysiadła na ławce i wystawiła twarz ku słońcu. Mijały minuty. Jonas zerknął na telefon – cisza. I wtedy ekran zaświecił się.

– Mamy to – powiedział, czytając wiadomość. – Połowa października. Oficjalnie, legalnie, bez rozgłosu. Wszystko da się załatwić. Sam burmistrz to zrobi.

Paulina nie odpowiedziała od razu. Wzięła jego dłoń, splatając z nią palce. Uśmiechnęła się tylko – cicho, spokojnie, ale z tym wewnętrznym światłem, które znał tylko on.

– Czyli to się dzieje naprawdę – wyszeptała.

---

Po powrocie do hotelu wieczorem, siedząc na tarasie z kieliszkiem wina, Paulina wyjęła telefon. Postanowiła zadzwonić do rodziców – chciała, by dowiedzieli się od niej, zanim informacja zacznie krążyć po rodzinie. Rozmowa z ojcem była krótka, spokojna. Ucieszył się, złożył gratulacje, choć wyczuwała, że z trudem ukrywał wzruszenie. Z matką było trudniej.

– Ale jak to? Bez ślubu w kościele? Bez wesela? – zapytała z niedowierzaniem, a w głosie słychać było lekkie napięcie.

Paulina westchnęła, opierając głowę o oparcie krzesła.

– Mamo, ożeniłaś dwóch swoich synów. Każdy z nich miał tradycyjny ślub, z kościołem, z całą pompą.

– No właśnie! A ty jesteś moją córką… 

– Wiem. I tym bardziej chcę, żebyś zrozumiała. To nie chodzi o brak szacunku do tradycji. Po prostu… zależy nam na spokoju i dyskrecji. Jesteśmy już dorośli. Jonas… on jest niemal osobą publiczną. Nie chcemy robić z tego wydarzenia medialnego. To ma być nasze.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Wreszcie matka odezwała się spokojniej:

– Skoro tak bardzo ci na tym zależy… to spróbuję to zrozumieć. Ale trochę szkoda. Wiesz, jak cię sobie wyobrażałam w bieli.

Paulina uśmiechnęła się łagodnie.

– Wiem, mamo. To będzie inny ślub – kameralny, cichy, ale prawdziwy.

Ślub zaplanowano na 19 października, w Reichenfels. W niewielkim urzędzie stanu cywilnego, z dala od Berlina i Paryża, bez błysku fleszy i długiej listy gości. Tylko oni – Paulina i Jonas. I kilka bliskich dusz, które znaczyły najwięcej. Czasu było niewiele, ale oboje czuli, że to dobra decyzja. Nie potrzebowali niczego więcej.

---

Paulina siedziała przy biurku w swoim apartamencie, palcem obracając powoli pierścionek na serdecznym palcu. Za oknem Paryża zapadał wieczór, a złota łuna słońca odbijała się od szklanych balustrad naprzeciw. Sięgnęła po telefon i wybrała numer, który znała niemal na pamięć. Odezwał się znajomy, lekko zachrypnięty głos.

— Golke, słucham?

— Dobry wieczór, panie Golke. Tu Paulina Ritter. Fraulein Ritter — dodała, z uśmiechem.

— A! Fraulein Ritter, jakże miło panią słyszeć! — głos starszego restauratora natychmiast się ożywił. — Co u pani słychać? Czy wszystko w porządku w Adlerheim? Słyszała pani o naszym nowym burmistrzu?

— Dziękuję, wszystko bardzo dobrze. Dzwonię jednak nie w sprawie rezydencji. Planujemy z Jonasem… pewną skromną uroczystość. Kameralną. I bardzo, bardzo dyskretną — podkreśliła. — Potrzebujemy cateringu. Chciałabym, by to pan się tym zajął.

Po drugiej stronie zapadła krótka, radosna cisza.

— Ach, to zaszczyt! Jeśli tylko mogę pomóc… Oczywiście, dyskrecja gwarantowana. Nikt się nie dowie ani słowa. Wyślę pani na maila kilka propozycji, menu klasyczne i coś bardziej wykwintnego. Możemy też dostosować wszystko do konkretnej liczby gości, alergii, preferencji… wszystko.

— Świetnie. Będę czekać na maila. Termin to połowa października. I naprawdę — żadnych słów nikomu.

— Proszę mi zaufać, Fraulein Ritter. Nikt się nie dowie.

Paulina uśmiechnęła się i podziękowała. Rozłączyła się, po czym odłożyła telefon na blat. Jonas stał przy oknie, z filiżanką espresso. Odwrócił się i spojrzał pytająco.

— Gotowe — powiedziała, z satysfakcją. — Catering załatwiony.

Potem, półgłosem, bardziej do siebie niż do niego, dodała, z błyskiem w oku:

— Została mi już tylko sukienka.

— Kochanie, przecież jesteśmy w Paryżu — powiedział Jonas, opierając się o framugę drzwi — Jutro pójdziemy na zakupy. Znajdziemy coś wyjątkowego… coś, co będzie pasowało tylko do ciebie.

Paulina uniosła wzrok i uśmiechnęła się z wdzięcznością. Podeszła do niego, musnęła ustami jego policzek.

— Kocham twoją praktyczność.

Usiadła na sofie, wzięła telefon i bez dłuższego namysłu wybrała numer do Belli. Połączenie zostało odebrane niemal natychmiast.

— Paulina?! — głos Belli był pełen życia. — Właśnie miałam do ciebie pisać, ale…

— Bella — przerwała jej łagodnie Paulina. — Chciałabym, żebyś została moją druhną.

Chwila ciszy, a potem eksplozja radości.

— Boże, kochana! Tak! Tak! Nawet nie pytaj. Oczywiście, że tak. Jestem taka szczęśliwa! To będzie najpiękniejszy ślub. Cudowny! Już nic nie mów, ja się wszystkim zajmę.

Paulina roześmiała się Opowiedziała jej o planowanej skromnej uroczystości. Rozłączyła się z ciepłym uśmiechem, a Jonas podszedł i usiadł obok niej.

— No dobrze — mruknęła z błyskiem w oku. — A kto będzie twoim świadkiem?

Jonas zawahał się. W jego głowie przetoczyły się obrazy z przeszłości: kuzyni, kilku starych przyjaciół… i na moment – myśl o synu Klausie. Ale to był temat zbyt skomplikowany.

W końcu sięgnął po telefon i bez słowa wybrał numer.

— Otto?

— Tak, panie prezesie ?

— Mam dla ciebie nowe zadanie. I nie, nie chodzi ani o samochód ani o porwanie tym razem.

— Słucham.

Jonas wziął głębszy oddech.

— Otto… chciałbym, żebyś został moim świadkiem.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Dłuższa niż zwykle. Jonas niemal usłyszał, jak Otto próbuje złapać oddech.

— Panie prezesie… to dla mnie… to zaszczyt. Naprawdę… nie wiem, co powiedzieć.

— Wystarczy, że się zgodzisz.

— Oczywiście. Tak. Będę zaszczycony. Jestem zaszczycony.

Jonas rozłączył się i odłożył telefon. Spojrzał na Paulinę.

— Otto.

Paulina uniosła brwi z aprobatą.

— Dobrze wybrałeś. On naprawdę cię kocha.

Jonas uśmiechnął się lekko.

— Wiem. I to właśnie dlatego. To nagroda za jego lojalność.

---

Następnego dnia powietrze w Paryżu było przejrzyste, a słońce filtrowało się przez liście platanów wzdłuż Rue Saint-Honoré. Paulina i Jonas wyszli z hotelu późnym rankiem, oboje elegancko, ale swobodnie ubrani. Ona miała na sobie prostą sukienkę w kolorze piasku, z cienkim paskiem w talii i skórzanymi balerinami. Na nosie okulary przeciwsłoneczne od Celine, włosy związała w luźny kok, z którego wymykało się kilka jasnych pasm. W dłoni trzymała małą kopertówkę z miękkiej skóry w odcieniu kawy z mlekiem. Jonas, jak zwykle, wyglądał klasycznie: błękitna koszula, szare spodnie i lekkie mokasyny Tod’s.

Zaczęli od Chloé. Salon był jasny, przestronny, z delikatnym zapachem bergamotki w powietrzu. Sprzedawczyni w czarnym komplecie z jedwabiu podeszła do nich z uprzejmym uśmiechem. Paulina opisała, czego szuka: nie sukni ślubnej w klasycznym sensie, ale czegoś wyjątkowego — delikatnego, eleganckiego, dyskretnego.

Pierwsza suknia, jaką przymierzyła, miała krój empire, z lekkiego muślinu, w kolorze kości słoniowej. Spływała z jej ramion jak mgła, ledwie muskając ciało. Jonas patrzył, jak Paulina wychodzi z przymierzalni, jej bose stopy poruszały się cicho po dębowej podłodze. W blasku naturalnego światła wpadającego przez wysokie okna jej skóra wydawała się niemal mleczna, a złote refleksy włosów rozświetlały jej twarz.

— Wyglądasz jak nimfa — powiedział cicho. Paulina tylko uśmiechnęła się i pokręciła głową.

— To jeszcze nie to.

Następnie odwiedzili Maison Margiela. Tam suknie były bardziej eksperymentalne — asymetryczne, z ciekawymi cięciami i konstrukcjami. Paulina przymierzyła jedną, z jedwabiu i organzy, z delikatnie wyciętym dekoltem na plecach i krótkim trenem. Jonas wpatrywał się w nią z mieszaniną zachwytu i uwielbienia, ale ona znów tylko potrząsnęła głową.

— Piękna, ale zbyt teatralna.

Potem był Dries Van Noten, jej ulubiony ostatnio. Sprzedawczyni, która znała Paulinę z wcześniejszych wizyt, powitała ją jak starą znajomą.

— Madame Ritter… jak miło panią widzieć. Mamy coś specjalnego — powiedziała i zniknęła za kotarą, by po chwili wrócić z suknią w odcieniu pudrowej perły.

Kreacja była wyjątkowa. Skromna, bezpretensjonalna, ale zachwycająca w detalach. Z przodu prosta, z szerokimi ramiączkami, ale tył — głęboko wycięty w łuk, delikatnie obszyty koronką. Materiał: mieszanka jedwabiu i lnu, miękki, chłodny w dotyku, z lekko matowym połyskiem. Gdy Paulina założyła ją w przymierzalni i spojrzała na siebie w lustrze, po raz pierwszy się nie zawahała.

Jonas milczał przez dłuższą chwilę. Patrzył, jak stoi wyprostowana, z odsłoniętymi ramionami, światło padało na nią miękko, podkreślając krzywizny bioder i linię szyi. Była dla niego piękniejsza niż kiedykolwiek.

— To ta — powiedział w końcu.

Paulina tylko kiwnęła głową.

— Tak, też to czuję.

Wychodząc z butiku, Jonas trzymała sukienkę w kremowym pokrowcu przewieszonym przez ramię. Objął ją ramieniem.

— Jesteś moim cudem — powiedział cicho.

Ona spojrzała na niego z przymrużonymi oczami i szepnęła:

— Czasem cud wymaga pięknej oprawy. Ale to ty sprawiasz, że lśnię.

I ruszyli dalej paryską ulicą, jakby cały świat należał tylko do nich....

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wilczyca 1

Wilczyca 11

Wilczyca 2