Wilczyca 95
Rozdział 95
Adlerheim, lipiec 2024
Marcin przeciągnął dłonią po twarzy i spojrzał na zegarek. Zbliżała się siedemnasta. W pomieszczeniu panował chłód klimatyzowanego powietrza, ale jego skronie były lekko wilgotne – nie od temperatury, lecz od skupienia.
Odchylił się w fotelu, jeszcze raz przejechał wzrokiem po ekranie komputera. Ostatnie zdanie uzasadnienia błyszczało na monitorze jak punkt końcowy w maratonie:
„Wobec powyższego, Sąd orzekł jak w sentencji.”
Zatrzymał palce nad klawiaturą, przez chwilę nie ruszał się w ogóle, jakby nie chciał spłoszyć tej chwili. Potem, powoli i z namysłem, przesunął dłoń do myszki, kliknął „Zapisz”, a następnie — „Zamknij”.
Zamknął też papierowy tom akt, opasły, z zakładkami wystającymi jak pióra z rozczochranej głowy. Zrobił to z lekkim, ostentacyjnym gestem, nie z irytacji — z ulgi. Jakby mówiąc samemu sobie: to koniec, koniec na dziś. Na kilka dni.
Odchylił się w fotelu, wyprostował plecy, skrzywił się lekko — przeciążone mięśnie szyi przypominały o sobie.
— No, wreszcie — mruknął do siebie. — Koniec.
Zsunął togę z oparcia krzesła i powiesił ją na wieszaku przy drzwiach. Porządek — to był jego mały rytuał.
Otworzył okno. Hałas z ulicy wdarł się do środka, jakby chciał przywrócić mu kontakt z rzeczywistością. Samochody, kroki przechodniów. Życie.
Zabrał teczkę, spojrzał raz jeszcze na pusty pokój. Dwa rzędy regałów, drukarka, ekspres do kawy, przyschnięta roślina w glinianej doniczce. Wyszedł, zamykając drzwi na klucz.
W korytarzu minął sekretariat. Młodzi asystenci kończyli coś przy komputerach.
— No i co, panie sędzio, w końcu urlop? — zagadnęła dziewczyna z lekkim uśmiechem.
— W końcu... — odpowiedział z krótkim westchnieniem. — Teraz już tylko… nie robić nic.
— Ma pan jakieś plany?
— Mhm. Od jutra nie ma mnie dla nikogo.
— Słusznie — mruknął chłopak. — Tylko niech pan nie dzwoni z jakimś „a może bym zajrzał do tego uzasadnienia jednak” — dodał z przekąsem.
— Ani słowa o kodeksach — odparł Marcin, unosząc palec w górę w teatralnym geście przestrogi.
Pożegnali się luźno, z nutą życzliwej ironii. Gdy wychodził z gmachu sądu, nie czuł jeszcze pełnej lekkości. Ale coś w nim powoli puszczało.
Ulica nosiła zapach popołudniowego miasta — zmieszany aromat rozgrzanego asfaltu, dymu z pobliskiej pizzerii i delikatnej wilgoci z nadchodzącej burzy. Wsiadł do samochodu — ciemnoszarej Toyoty RAV4, której wnętrze przywitało go znajomym zapachem sztucznej skóry i starego płynu do spryskiwaczy.
Droga do domu była spokojna. Trasa, którą znał na pamięć, dziś smakowała inaczej — jak zapowiedź czegoś, czego nie można nazwać, ale czuje się to pod skórą.
W mieszkaniu panowała cisza. Patrycja wyjechała dzień wcześniej. Jak co roku — „babski rejs” z przyjaciółkami po Morzu Śródziemnym. Jacht, słońce, bez mężczyzn, bez zasięgu.
Zostawiła mu jakiś liścik na kuchennym blacie:
„Baw się dobrze i nie pij za dużo piwa z wują. Do zobaczenia za dziesięć dni. Buziak.”
Uśmiechnął się. Liścik był lekki, zwyczajny. Ich relacja — zrównoważona. Czasem aż nazbyt.
W salonie, przy ścianie, stała jego torba podróżna. Już spakowana. On sam zajął się tym dzień wcześniej.
Koszulki, bielizna, jakąś bluza. Zestaw do golenia, książka, którą nie wiedział nawet czy naprawdę przeczyta.
Otworzył lodówkę. Zimne piwo Lech Pils czekało na bocznej półce. Otworzył butelkę i usiadł przy stole.
Nie włączał telewizora. Nie sięgał po telefon. Po prostu siedział.
W kuchni było półciemno. Cichy szum ulicy wdzierał się przez uchylone okno.
Wziął łyk. Długi, spokojny.
Nie powiedział tego na głos. Ale czuł, że coś się zbliża.
Nie był już tym chłopakiem z Poznania, który po raz pierwszy przekroczył próg Adlerheim. Nie był już nawet tylko gościem.
Był kimś, kto raz w roku… wracał.
Tego wieczoru jeszcze nigdzie nie jechał. Ale w mentalnie już był w drodze.
Do niej.
Do Pauliny.
Położył się spać wcześniej niż zwykle. Bez filmu, bez przewijania ekranu telefonu. Po prostu zgaszone światło, zamknięte oczy, jedna myśl: wczesnie rano trzeba wstać.
Nie spodziewał się, że zaśnie tak łatwo. A jednak.
Obudził go pierwszy, surowy sygnał budzika — nieprzyjemny, metaliczny dźwięk, który zdawał się odcinać nożem resztki snu. Sięgnął po telefon i przez kilka sekund leżał nieruchomo, wpatrując się w ekran. Była szósta piętnaście.
Zaraz potem wstał.
W łazience był chłód. Odkręcił wodę. Prysznic był krótki, zimny, wystarczający, by ciało otrzeźwiało, a myśli nabrały ostrości. Osuszył się ręcznikiem, nie myśląc jeszcze o tym, co przed nim.
Ubrał się szybko: ciemna koszulka, wygodne jeansy, cienka bluza z suwakiem. Pogoda miała być kapryśna.
Z kuchni zabrał przygotowaną dzień wcześniej butelkę wody, wziął dwa ostatnie banany z kuchni. Mieszkanie było ciche.
Torba stała przy drzwiach, gotowa. Rączka lekko skrzypnęła w dłoni. Złapał ją i zszedł schodami na dół.
Na parkingu, o tej godzinie, było jeszcze cicho. Wiatr poruszał liśćmi, niebo było matowe, bez wyrazu.
Toyota stała pod blokiem, dokładnie tam, gdzie ją zostawił. Nowa, czysta po wczorajszym myciu. Lubił ten samochód choć wysokość miesięcznej raty zawsze wprawiała go w lekki dyskomfort. To był kompromis między rozsądkiem a wygodą. Niepozorna, ale niezawodna. Idealna dla kogoś, kto nie potrzebuje imponować, ale lubi mieć kontrolę.
Wsunął torbę do bagażnika, zamknął go przyciskiem na klapie i wsiadł do środka.
Nacisnął przycisk start, zapłon elektrycznego silnika zespołu hybrydowego był bezdźwięczny. Ekrany rozbłysnęły spokojnym światłem.
Wystukał cel: Berlin.
Palce zawahały się na sekundę nad ekranem, ale potem potwierdził trasę.
Ruszył powoli, jakby nie chciał zbudzić miasta, które jeszcze spało.
Nie patrzył w lusterko. Za nim zostało codzienne życie.
Przed nim — coś, co znał tylko on.
I ona.
W samochodzie nie włączył radia.
Zazwyczaj, gdy ruszał w dłuższą trasę, już na pierwszych światłach uruchamiał jeden z ulubionych podcastów — prawnicze rozmowy o bieżących orzeczeniach, nowinkach legislacyjnych, czasem coś z zakresu prawa cywilnego, zwięźle i konkretnie. Lubił to — pozwalało mu płynnie przechodzić ze świata codzienności w rytm myśli zawodowych.
Dziś jednak potrzebował ciszy.
Nie myślał o tym świadomie, nie podjął decyzji, że tym razem będzie inaczej. Po prostu… nie włączył.
Silnik pracował miękko, droga zaczynała się bez pośpiechu. Miasto budziło się wolno.
A on odpływał.
Wspomnienia wróciły natychmiast, jakby tylko czekały, aż zamilknie szum świata.
Pierwsze spotkanie.
Pracował wtedy fizycznie — naprawiał ogrodzenie. Pamiętał, jak ją zobaczył. Leżała na leżance w pewnym oddaleniu. Nie spojrzała nawet. Nie powiedziała nic. Był jak powietrze.
Już wtedy poczuł, że to nie było miejsce zwyczajne. Ani ona nie była kobietą przypadkową.
Była piękna. Ale to nie było to słowo. Raczej: wyrazista. Zamknięta. Nieprzenikniona.
Nie próbował do niej podchodzić. Wiedział, że nie miał prawa.
A potem — nadszedł dzień próby.
Pamiętał wszystko. Zimne wnętrze, jej spojrzenie. Moment, w którym go wezwała. Nie pytała, czy chce. Nie pytała, czy się boi.
Pamiętał chłostę. Każde uderzenie. Nie tylko ból — napięcie między nimi, napięcie w nim.
I ją. Z bliska.
Jeszcze bardziej oszałamiającą. Każdy detal w niej — jej ruchy, głos, zapach — był czymś, co odciskało się w pamięci jak znak.
A potem — ten warunek.
Jeśli chce wrócić, ma przynieść jej same piątki. Jedną czwórkę może wybaczyć. Jedną.
Wtedy zrozumiał, że to nie była zachcianka. Że to, co się między nimi wydarzyło, nie było grą ani zachwytem nad chwilą.
To była próba.
I kierunek.
Spełnił ten warunek.
I on — wracał co roku. Nie z obowiązku. Z potrzeby.
Teraz też. Jechał do niej.
Nie po odpowiedź.
Po obecność.
Jechał autostradą A2. Silnik pracował równo, a on trzymał kierownicę lekko, niemal bezwiednie. Przed nim kilometry gładkiego asfaltu, znaki kierujące na Berlin. Tablice, które znał.
Droga była pusta, przynajmniej o tej porze.
Z lewej strony czasem mijał go szybszy samochód, ale sam nie przyspieszał. Nie spieszył się. Ten wyjazd nie był ucieczką. To był powrót.
Kolejne wspomnienia wróciły same, bez zaproszenia.
Nie do tej pierwszej, pełnej niepewności wizyty, kiedy naprawiał ogrodzenie. Ale do tej następnej.
Do tej, kiedy wrócił do niej po roku.
Uklęknął wtedy przed nią. Pamiętał dokładnie — deski podłogi pod kolanami, ciężar plecaka na ramieniu, drżenie w rękach. Wyciągnął indeks.
Był ciężki — nie fizycznie, ale znaczeniem.
W środku — same piątki. Każda wypracowana, zapisana własnym wysiłkiem, z każdą kojarzył konkretne noce spędzone nad podręcznikami, wykłady, dyskusje, egzaminy, kolokwia. Żadnej taryfy ulgowej.
Podał jej ten indeks bez słowa.
Ona wzięła go spokojnie, otworzyła i przejrzała uważnie. Żadnego zdziwienia w oczach. Żadnego zaskoczenia.
Tylko ten subtelny, pełen satysfakcji uśmiech.
Podniosła na niego wzrok, pogłaskała go delikatnie po policzku i powiedziała:
— Dobry chłopiec. A teraz… rozbieraj się.
Wtedy zadrżał. I nie ze wstydu. Tylko z tego, że w jednej chwili zniknęły wszystkie maski. Nie był już studentem z ambicjami. Był sobą. Był jej.
Pamiętał każdy szczegół tego dnia.
To dzięki niej był tu, gdzie jest. To ona wyrwała go z przeciętności, z letargu, w którym łatwo byłoby ugrzęznąć. Gdyby nie ona — pewnie skończyłby tak jak wielu jego znajomych. Ślizgałby się. Kombinował. Może skończyłby studia, może nie.
Ale ona… postawiła mu warunek. I dała sens.
Zacisnął dłonie na kierownicy.
Zdał na aplikację sędziowską bez większych problemów. Egzamin sędziowski — również. Nie dlatego, że był geniuszem. Ale dlatego, że wiedział, dla kogo się stara.
Nie miał z nją latwo. Nie była dla niego łagodna. Ale też nigdy nie była niesprawiedliwa.
Nigdy nie obiecywała niczego, czego by nie dotrzymała.
A on — zawsze wracał.
Bo wiedział, że w jej oczach — nawet milczenie miało wartość. A pochwała, choć rzadka, była czymś więcej niż komplementem.
Była uznaniem.
A ono smakowało lepiej niż wszystko, co dał mu dotychczas świat.
Z każdym kilometrem wspomnienia nie słabły. Przeciwnie — nabierały ostrości. Jakby asfalt autostrady odsłaniał nie tylko przestrzeń przed nim, ale i coś głębiej — wewnętrzną trajektorię jego życia.
Bo ona zawsze chciała więcej.
Zawsze.
Nie wystarczało, że wrócił. Że przyniósł indeks pełen piątek.
Dla niej to był dopiero początek.
Punkt wyjścia.
Nie chwaliła go często.
Ale gdy już to robiła — wystarczyło jedno słowo, jeden gest.
Czuł się wtedy tak, jakby przez moment widziała go naprawdę.
Pamiętał tamto jedno zdanie, wypowiedziane kiedyś, spokojnie, niemal mimochodem, a jednak wbite mu w pamięć jak ostrze:
– Jeśli chcesz być przy mnie nikim, w życiu musisz być kimś.
To była definicja całej ich relacji.
Nie oczekiwała, że będzie przeciętny.
Nie tolerowała bylejakości.
Nie znosiła wymówek.
Oczekiwała maksymalnego wysiłku.
Nie dla niej — ale przed nią.
Miała tę surową, niemal arystokratyczną zasadę: jeśli już masz się poddać, to tylko komuś, kto będzie cię szanował. A na jej szacunek trzeba było zasłużyć.
Dlatego Marcin nigdy nie pozwolił sobie na słabość.
Nigdy nie zawalił egzaminu.
Nigdy nie zszedł poniżej poziomu, którego od siebie wymagał.
Nie dlatego, że bał się jej zawieść.
Ale dlatego, że wierzył, że gdy patrzy na niego z góry — widzi więcej, niż on sam potrafiłby w sobie dostrzec.
Zawsze miała ten dar — stawiała przed nim lustro. Ale nie takie zwykłe. Lustro, w którym widział nie to, kim był… lecz to, kim mógłby się stać.
Dlatego dziś był sędzią.
Dlatego dziś, mimo że minęły już lata, mimo że jego życie ułożyło się racjonalnie i bezpiecznie — wciąż wracał.
Bo był jej czempionem.
Albo przynajmniej próbował nim być.
I jeśli wciąż go chciała… to nie dlatego, że był uległy.
Ale dlatego, że był najlepszy.
Bo choć był jej czempionem, był też jej uległym.
Nie dało się tego rozdzielić.
To nie było „albo”.
Paulina miała w sobie coś, co nie podlegało analizie.
Coś, co wyłączało wolę, skracało dystans między słowem a działaniem.
Wystarczyło, że spojrzała.
Że milczała w odpowiedni sposób.
I kolana uginały się same.
Bez pytania. Bez kalkulacji.
Nie było w tym lęku.
Była w tym pewność. Głęboka, niezbywalna.
Że właśnie to — klęczenie przed nią — jest najwłaściwszą rzeczą, jaką można zrobić w jej obecności.
Że to jest miejsce właściwe.
Pochylić czoło.
Poczekać na polecenie.
Nie w napięciu — w spokoju.
Bo ona wiedziała, czego chce.
Bo miała prawo wymagać.
Bo jej słowo miało wagę większą niż jakikolwiek wyrok.
Nawet dziś — choć minęły lata, choć miał własny gabinet, własną pieczęć, łańcuch, togę, własną niezależność orzeczniczą — wystarczyłoby, żeby weszła do pokoju, a on wstałby i opadł na kolana z tym samym drżeniem co kiedyś.
Nie dlatego, że go złamała.
Ale dlatego, że go zbudowała.
W jego życiu nie było nikogo innego, komu mógłby ufać aż do tego stopnia.
Nikogo innego, przed kim chciałby klęknąć.
Marcin jechał równo, z wprawą, bez zbędnego pośpiechu. Gdy nawigacja pokazała, że do celu zostało trzydzieści minut, kliknął na ekranie ikonkę telefonu, przewinął książkę adresową i wybrał numer.
– Będę za pół godziny – powiedział spokojnie.
– W porządku. Czekam – odpowiedział ciepły, kobiecy głos.
Połączenie zakończyło się, a Marcin przyspieszył nieznacznie, jakby sam dźwięk jej głosu skrócił dystans.
Wjechał do Berlina od południowego wschodu, mijając rozległe, zielone dzielnice i powoli wcinając się w bardziej zurbanizowane rejony. Zatrzymał się przy cichej uliczce w dzielnicy Schöneberg.
Mila już czekała.
Stała pod niskim, pastelowym budynkiem o prostych liniach. Obok, przy murze, stała niewielka walizka na kółkach.
Pocałowali się w policzki jak starzy, dobrzy znajomi.
– Hej Marcin, dawno cię nie widziałam.
– Hej Mila. Pięknie wyglądasz.
Bo rzeczywiście — Mila wyglądała pięknie.
Jej figura była pełna, kobieca, z miękkością, która przyciągała uwagę, nie domagając się jej. Miała na sobie czarne jeansy i lekki top w kolorze kości słoniowej, z delikatnym dekoltem i krótkim rękawem. Na jej ramieniu przewieszona była torebka z ciemnego plecionego materiału. Na nogach proste trampki converse'a.
Długie, ciemne, proste włosy opadały swobodnie na plecy. Grzywka przycięta idealnie równo, sięgała brwi. Jej twarz – naturalna, bez przesadnego makijażu, tylko z delikatnym połyskiem na ustach i cieniem przy oczach. Uśmiechnięta, spokojna.
Marcin uśmiechnął się nieco szerzej, wziął walizkę i bez słowa włożył ją do bagażnika.
– Gotowa? – zapytał, zerkając na nią przez ramię.
– Gotowa – odpowiedziała krótko. Esiedli razem do auta.
Choć widzieli się rok temu, w lipcu, w Adlerheim, rozmawiali tak, jak gdyby minęło zaledwie kilka dni.
Nie było niezręczności, nie trzeba było budować mostów. Ich rozmowa toczyła się naturalnie, jakby kontynuowali zdania sprzed dwunastu miesięcy.
Marcin opowiadał o swojej pracy w sądzie — o zawiłościach spraw cywilnych, o absurdalnych pełnomocnikach, o tym, jak trudno zachować czasem cierpliwość.
Mila słuchała uważnie, potem opowiedziała o sobie — o trudnej młodzieży w szkole ponadpodstawowej, o tym, jak ciężko przebić się do nich przez mur ironii i obojętności, ale jak bardzo warto, gdy już się uda.
Opowiadała o dziewczynie, która przestała rozmawiać z innymi po śmierci matki, i o chłopaku, który ciągle się spóźniał, bo nocami pracował, żeby utrzymać młodszego brata.
- I to wszystko w Berlinie, wyobrażasz sobie? - skończyła rzucając pytanie, na które wcale nie oczekiwała odpowiedzi.
Podróż mijała szybko. I przyjemnie.
W pewnym momencie Marcin zjechał spojrzał na nią z ukosa, z uśmiechem, który miał w sobie coś z niedowierzania.
– Jesteśmy szaleni, co? – rzucił, lekko kręcąc głową. – Co roku… my. Poważne osoby. Ja, sędzia sądu rejonowego. Ty, pani psycholog szkolna z gabinetem i godzinami konsultacyjnymi. I jedziemy. Służyć naszej pani.
Mila spojrzała na niego spokojnie. Jej oczy zabłysły ciepłym światłem.
– A wyobrażasz sobie inaczej? – zapytała cicho. – Ona jest naszą panią.
Przez chwilę oboje milczeli, po czym równocześnie wybuchnęli śmiechem.
Nie z kpiną.
Nie z dystansem.
Z tą mieszaniną rozbawienia i absolutnej, niepodważalnej prawdy.
Bo oboje wiedzieli, że tak właśnie jest.
I że nie wyobrażają sobie, żeby mogło być inaczej.
Mila zerknęła na ekran nawigacji, który wyświetlał przewidywaną godzinę przyjazdu.
13:03.
Nachyliła się nieco, by upewnić się, że to nie chwilowa zmiana. Ruch był umiarkowany, pogoda sprzyjała. Wyglądało na to, że naprawdę będą na czas.
Bez słowa sięgnęła po telefon. Otworzyła dobrze zną konwersację, wpisała krótką wiadomość i wysłała.
Lady, będziemy około godziny 13.00.
Odłożyła telefon na kolana, nieco głębiej opadła w fotel.
W samochodzie przez chwilę panowała cisza. Czuła ją — nie pustą, ale gęstą, pełną wyczekiwania.
Wiedzieli, że ta wiadomość wszystko przybliżyła. Że nie była tylko informacją. Była zapowiedzią.
---
Poranne ćwiczenia zakończyła z ostatnim, mocnym wydechem.
Jej ciało było rozgrzane, sprężyste, napięte w znajomy sposób — tak, jak lubiła najbardziej. Bez pośpiechu przeszła do łazienki, zsunęła z siebie odzież treningową i weszła pod prysznic.
Strumień wody był chłodny i wyraźny. Lubiła ten moment — pierwsze zetknięcie skóry z czystością, moment przejścia między rytmem fizycznym a ciszą dnia.
Po kąpieli wytarła się spokojnie i otuliła szlafrokiem z jedwabiu. Materiał układał się lekko na jej ciele, chłodny, ale miękki. Wilgotne włosy spływały pasmami na ramiona.
W salonie na stoliku leżał telefon. Sięgnęła po niego mimochodem, bez emocji — i wtedy zobaczyła wiadomość.
Lady, będziemy około godziny 13.00.
Uśmiechnęła się nieznacznie. Punktualność. Dokładnie tak, jak lubiła.
Miała jeszcze czas dla siebie.
Wysunęła ciężkie drzwi prowadzące na taras, przecięła bosymi stopami kamienną posadzkę i zeszła do ogrodu.
Był cichy. Słońce stało już dość wysoko, a powietrze miało w sobie lipcową gęstość — zieleń pachniała głęboko, jak zawsze tu, w Adlerheim.
Na miejscu, przy ulubionym leżaku pod rozłożystym klonem, czekała już książka. Sięgnęła po nią powoli i położyła się, nie spiesząc się z niczym.
Panowała cisza, tylko co jakiś czas zadrżał liść lub przeleciał ptaka.
Czytała uważnie, z lekko przymkniętymi powiekami. Jej ciało odpoczywało. Umysł był spokojny.
I gdzieś w tle tej spokojnej, eleganckiej scenie — czuła to, co bardzo lubiła. Świadomość, że już niedługo — pojawią się.
Około godziny dwunastej odłożyła książkę. Zamknęła ją bezszelestnie, jakby zamykała myśl. Wstała z leżaka i przeciągnęła się powoli, prostując plecy i odsłaniając linię szyi ku słońcu.
Czas.
Weszła do środka. Chłód wnętrza był przyjemnym kontrapunktem dla ogrodu.
W garderobie zsunęła z siebie szlafrok. Jedwab spłynął po skórze niemal bez oporu, opadł miękko na podłogę. Spojrzała na swoje ciało w lustrze — jak zawsze uważnie, ale bez surowości. Była piękna. Nie potrzebowała zapewnień.
Podniosła włosy do góry odsłaniając kark. Potem sięgnęła po cienki grzebień i rozczesała swoje długie blond włosy powoli, aż pasma zaczęły błyszczeć naturalnym światłem.
Usiadła przy toaletce.
Zaczęła od rozświetlającej bazy. Potem lekki, wodnisty podkład, który wyrównywał koloryt skóry bez obciążania jej. Kropelka korektora pod oczy, odrobina pudru przy nosie.
Na powieki – ciepły, złamany beż, roztarty do zera. Tusz tylko na górne rzęsy, pogrubiający, ale nie teatralny. Usta – miękka pomadka Guerlain KissKiss w kolorze nude, z satynowym wykończeniem.
Na koniec muśnięcie perfum. Nie wprost. Kilka kropli Portrait of a Lady od Frederic Malle – na nadgarstki, za uszy, na zagłębienie obojczyka.
Wróciła do garderoby.
Otworzyła szufladę z bielizną. Dziś miała ochotę na coś wyjątkowego. Bielizna od La Perla Maison – miękki biustonosz z koronki z ręcznie haftowanymi jedwabnymi lamówkami i delikatne figi z tej samej linii.
Pończochy — przezroczyste, cienkie jak mgła, z koronkową manszetą. Nasunęła je na nogi z wprawą i spokojem, poprawiając linię wzdłuż uda.
Potem sukienka.
Letnia, ale elegancka. Jedwabna, o lekko rozkloszowanym dole, w kolorze chłodnego beżu z odcieniem opalonej perły. Z przodu zapięcie na rząd guzików, które kończyło się tuż poniżej biustu. Materiał przylegał do ciała, ale nie był obcisły — podkreślał talię i opadał miękko na biodra.
Na końcu podeszła do półki z butami.
Dłońmi przesunęła po wyeksponowanej linii szpilek i eleganckich sandałów — każdy model starannie ustawiony, każdy przemyślany. Dziś nie chciała nic krzykliwego. Tylko coś, co dopełni całości — bez słów.
Zatrzymała się przy parze jasnobeżowych szpilkach od Gianvito Rossi.
Model Plexi 85: zamknięty nosek z miękkiego, cielistego zamszu, boki z przezroczystego winylu, który subtelnie odsłaniał stopę, a przy tym trzymał ją jak druga skóra. Obcas smukły, osiem i pół centymetra, nie za wysoki, ale wystarczający, by zmienić sposób, w jaki układało się ciało.
Usiadła. Wzięła pierwszy but do ręki. Jej stopa, otulona ultracienką pończochą w kolorze ciała, wsunęła się w but z miękkim oporem. Palce ułożyły się równo, pięta zapadła na swoje miejsce, łuk stopy subtelnie uniósł się pod naciskiem obcasa.
Drugi but — tak samo uważnie, tak samo spokojnie.
Gdy stanęła, na chwilę zatrzymała się przed lustrem, unosząc lekko jedną piętę — sprawdzając, czy wszystko układa się tak, jak powinno. Nie mogło być inaczej.
Jej stopy wyglądały w tych butach jak dzieło sztuki. Została biżuteria.
Na palce – cienkie pierścionek z białego złota.
Na szyję – subtelny naszyjnik z maleńką zawieszką, prawie niewidoczny.
Zapięła jeszcze bransoletkę I elegancki zegarek. Spojrzała w lustro po raz ostatni.
Gotowe.
Była spokojna.
Ubrana nie tylko w jedwab i koronki — ale w to, kim była.
Gotowa na przyjazd swoich gości.
A oni już byli w drodze.
---
Zanim zeszła, zatrzymała się jeszcze przy kredensie stojącym przy drzwiach garderoby.
Otworzyła dolną szufladę.
Leżała tam — czarna, smukła, niemal ascetyczna w formie. Szpicruta.
Rękojeść obciągnięta skórą, gładką i chłodną w dotyku. Idealnie wyważona. Końcówka lekko wygięta, zakończona błyszczącym, miękko wyprofilowanym kawałkiem lakierowanej skóry — niepozornym, ale zdradliwie skutecznym.
Paulina wzięła ją do ręki z namysłem.
Nie musiała wkładać wysiłku, by zadać nią ból. Wystarczyło jedno precyzyjne uderzenie, jeden ruch nadgarstka.
Lubiła tę świadomość.
Nie zamierzała jej od razu używać. Ale… wolała mieć ją przy sobie.
Z niewolnikami nigdy nic nie wiadomo.
Zeszła na dół.
Wnętrze rezydencji było chłodne, ciche. Pachniało woskiem, świeżością kwiatów i jej perfumami.
Dochodziła trzynasta.
Czas był idealny.
Jak wszystko, co przygotowała.
Marcin i Mila przyjechali niemal punktualnie — dokładnie.
Paulina stała już przy drzwiach, gdy rozległ się cichy dźwięk domofonu. Jednym ruchem otworzyła bramę. Silnik samochodu zamilkł, drzwi się otworzyły, a z wnętrza wysiedli oni — uśmiechnięci, spokojni, lekko zmęczeni podróżą, ale wyraźnie poruszeni.
Ruszyli w jej stronę bez słów. Gdy tylko znaleźli się wystarczająco blisko, niemal równocześnie uklękli na kamiennej ścieżce.
Paulina nie zatrzymała ich spojrzeniem. Po prostu wysunęła stopę.
Najpierw Marcin pochylił się i pocałował ją z czułością, niemal nabożnie.
Zaraz potem Mila — delikatniej, ale równie głęboko.
Paulina spojrzała na nich z góry, przez krótką chwilę w milczeniu. Potem jej twarz rozjaśnił miękki, ciepły uśmiech.
Kiedy weszli do środka, od razu zaczęli się rozbierać — bez słowa, bez wahania. Znali rytuał. Byli tu przecież już któryś raz.
Ich ruchy były spokojne, precyzyjne, niemal zgrane. Odzież odkładali starannie na podłogę w holu, jakby składali coś znacznie więcej niż tylko ubrania.
W końcu stanęli nadzy.
Cisza we wnętrzu rezydencji była gęsta, jakby ściany same wstrzymały oddech.
Paulina nie powiedziała nic. Przechadzała się powoli wokół nich, leniwym krokiem, z dłońmi splecionymi luźno za plecami.
Od czasu do czasu dotykała ich ciał — lekko, niby mimochodem.
Paznokciem przesunęła po łopatce Mili. Opuszkiem musnęła bok Marcina, który aż zadrżał pod tym gestem.
Nie potrafił już ukryć, jak bardzo podnieca go ta chwila.
Stał z napiętymi ramionami, w bezruchu, ale jego ciało zdradzało wszystko.
Mila spojrzała na niego kątem oka. Jej usta wygięły się w ledwie widoczny uśmiech — pełen znajomości, może też odrobiny przewagi.
Paulina zatrzymała się naprzeciwko Marcina. Nie musiała nic mówić — wystarczyło jedno spojrzenie, by jego wzrok opadł nisko, a ciało zesztywniało jeszcze bardziej.
W milczeniu podeszła do szuflady niewielkiego, lakierowanego kabinetu stojącego w kącie holu.
Wyjęła z niej przedmiot, który połyskiwał w świetle popołudnia.
Metalowa klatka. Chastity.
Ciężka, zimna, perfekcyjnie wykonana. Z polerowanej stali chirurgicznej. Jej krzywizny były niemal estetyczne — gładkie, zaokrąglone, ale bezkompromisowe. Mały otwór na końcu, zawias, stalowy pierścień u podstawy. Wszystko na swoim miejscu.
Paulina uniosła ją w dłoni i spojrzała na Marcina z lekkim uniesieniem brwi.
— Chyba rozumiesz, że musimy coś z tym zrobić — powiedziała chłodno, spokojnie, bez cienia rozbawienia.
Nie czekała na odpowiedź.
Stanęła bliżej. Jedną dłonią odsunęła jego biodro, drugą objęła podstawę członkq. Czuł jej chłodne palce, zdecydowane, wprawne.
Pomimo wzwodu — silnego, bezradnego — nie zawahała się ani na moment.
Przytrzymała go mocniej, zdecydowanym ruchem wsunęła pierścień u podstawy. Marcin aż zawył z bólu. Następnie nałożyła chłodzacy żel. Odczekała chwilę i korzystajac z chwili mniejszego wzwodu sprawnie nasunęła metalową klatkę.
Marcin syknął cicho przez zęby — tym razem nie z bólu, lecz z napięcia, z uczucia narastającego upokorzenia.
Zamknięcie zapadło z głośnym, suchym kliknięciem.
Dźwięk był czysty, twardy, ostateczny.
Paulina spojrzała mu w oczy.
Nie musiała nic dopowiadać.
Nie musiała grozić.
Zrobiła to, co należało zrobić.
Jak zawsze.
Podniosła lekko szpicrutę i wskazała nią na drzwi po lewej stronie korytarza.
Nie powiedziała ani słowa. Nie musiała.
Marcin i Mila ruszyli w tamtym kierunku. Znali ten rytuał — znali go aż za dobrze.
Za ciężkimi, białymi drzwiami kryło się pomieszczenie przygotowane specjalnie na ich przyjazd. Jasne, chłodne, z wysokim sufitem, dużym lustrem na jednej ścianie.
Co roku czekały tam na nich stroje — zawsze starannie wyprane, ułożone, gotowe do użytku.
Mila niemal od razu dostrzegła swój.
Strój pokojówki. Ten sam, co zawsze: z grubej, nieprzepuszczającej powietrza, nieelastycznej tkaniny, opinający ciało nieprzyjemnie ciasno. Do tego grube, cieliste rajstopy, płaskie buty z gumową podeszwą i sztywny fartuszek.
Na jego widok tylko westchnęła.
Marcin zaś, jak co roku, spodziewał się stroju lokaja — czarnych spodni, białej koszuli, może kamizelki. Ewentualnie, jeśli miał pracować fizycznie — roboczego kombinezonu.
Albo, jak bywało wcześniej — niczego. Paulina czasem kazała mu całymi dniami chodzić nago.
Ale w tym roku było inaczej.
Kiedy tylko wszedł jego wzrok zatrzymał się na dwóch starannie rozwieszonych kompletach.
Oba były… kobiece.
Dwa identyczne stroje.
Krótka sukienka o kroju służki, z delikatnym kołnierzykiem i krótkimi bufkami. Materiał lśnił lekko pod światłem — sztuczna satyna w odcieniu przybrudzonej bieli. Do tego podwiązki, grube rajstopy, identyczne fartuszki i białe czepki.
Marcin zamarł na moment. Spojrzał zdezorientowany w stronę Pauliny, która właśnie weszła za nimi do pomieszczenia.
Nie odezwała się.
Tylko się uśmiechnęła.
Powoli, pewnie. Z tą lekką ironią w spojrzeniu, która nie wymagała wyjaśnień.
Mila także się uśmiechała — jakby nie tylko wiedziała, co szykuje Paulina, ale brała czynny udział w całym planie.
Marcin przełknął ślinę.
Wiedział, że nie ma odwrotu.
I że każda odpowiedź — nawet cisza — została już dawno przewidziana.
— W tym roku będziesz moją słodką pokojóweczką — powiedziała Paulina, przeciągając słowa z rozbawioną słodyczą.
Roześmiała się — krótko, melodyjnie, jakby właśnie rozpakowała prezent, który od dawna planowała.
Mila, stojąca już w pół gotowa, nie potrafiła powstrzymać cichego chichotu. Zakryła usta dłonią, próbując się opanować, ale surowe spojrzenie Pauliny natychmiast sprowadziło ją z powrotem do roli. Spoważniała, spuszczając wzrok.
Marcin patrzył na strój z mieszaniną dezorientacji i lekkiego oporu.
Wtedy Paulina zrobiła krok w jego stronę. Uniosła szpicrutę i wymierzyła w jedno, suche, precyzyjne uderzenie. Prosto w ramię.
— Na co czekasz? Ubieraj się.
Ton głosu nie dopuszczał żadnej zwłoki.
Westchnął cicho i sięgnął po pierwszą rzecz.
Majtki — właściwie trudno je było tak nazwać. Grube, bawełniane, szare. Paskudne. Aseksualne do granic. Mógłby przysiąc, że widział podobne w szpitalach.
Potem biustonosz.
Nie wiedział, po co. Nie było przecież czego podtrzymywać. Ale zapiął go posłusznie, krzywiąc się lekko, gdy haczyk wpiął się w skórę.
Następnie bluzka z krótkimi bufkami. Trochę zbyt ciasna w barkach. Rajstopy — cieliste, szorstkie, wymagające ostrożności przy zakładaniu.
Na końcu — spódnica. Krótka, opinająca uda.
Marcin spojrzał na swoje odbicie w lustrze i przez chwilę sam nie wiedział, co czuje.
Z jednej strony wyglądał… idiotycznie.
Z drugiej — była w tym jakaś przedziwna siła. Poddańcza estetyka, która go krępowała, ale i przyciągała.
Właśnie poprawiał fartuszek, kiedy Paulina stanęła za nim. Jednym ruchem wygładziła jego kokardę na plecach i szepnęła tuż nad jego karkiem:
— Poczekaj. Mam jeszcze coś dla ciebie.
Odeszła na moment i sięgnęła po pudełko.
Otworzyła je powoli, z namaszczeniem.
W środku była peruka. Ciemna, z miękkimi, sprężystymi lokami.
Uniosła ją w palcach i odwróciła się w jego stronę.
Uśmiechnęła się cicho.
— Założę ci ją sama.
Nie zapytał o nic.
Uklęknął.
Czekał.
Włosy — ciemne, miękkie, lśniące — opadły na jego ramiona sprężystymi lokami, tworząc kontrast z jego zawstydzoną miną i męskimi rysami twarzy.
Paulina nachyliła się i delikatnie przeczesała palcami perukę, poprawiając pasma z przodu, wygładzając linie wokół czoła. Jej palce były chłodne, pewne, czule ułożone — jakby to był gest opiekuńczy, a nie zabarwiony okrutnym humorem.
— No, teraz lepiej — szepnęła niemal z czułością.
Na koniec zostały buty.
Stały przy ławce — ciężkie, z paskiem na podbiciu, z zaokrąglonymi noskami, na topornym, twardym obcasiku o wysokości dwóch centymetrów.
Nie miały nic wspólnego z kobiecą gracją. Nie miały nic wspólnego z wygodą.
Typowe buty dla służby — stworzone po to, by wyglądać „poprawnie” i obcierać stopy.
Marcin sięgnął po nie, usiadł, założył. Poczuł twardy ścisk na palcach, sztywność podeszwy, która wymuszała nienaturalny sposób chodzenia.
Paulina stanęła naprzeciwko, z rękami skrzyżowanymi na piersiach.
Spojrzała na niego powoli, od stóp do głów, z rozbawieniem i satysfakcją.
— No proszę… jaka śliczna dziewczynka — powiedziała z udawaną czułością.
Zrobiła gest dłonią, wyraźny i niepodlegający negocjacjom.
— Przejdź się, kochana, po pokoju.
Marcin spojrzał na nią z wahaniem, potem ruszył.
Pierwsze kroki były niezgrabne — ubranie ocierało w kilku miejscach, sztywna tkanina podrażniała pachwiny i kark, rajstopy zsuwały się lekko, a buty wbijały się w pięty.
Ale Paulina tylko się śmiała — perliście, z autentycznym rozbawieniem.
— Jak myślisz, Mila? Nada się na pokojówkę? Czy jak każdy samiec — nadaje się tylko do koszenia ogrodu i dźwigania ciężkich rzeczy?
Mila złożyła ręce przed sobą, spojrzała uważnie na Marcina, przechylając lekko głowę.
— Moja Lady… może sobie poradzi.
Paulina uniosła brew.
— Twoja głowa w tym, Mila. Jeśli nie nauczysz jej dobrze — zostaniesz ukarana.
Mila skinęła poważnie głową, z cieniem uśmiechu, który nie miał nic wspólnego z rozbawieniem.
— Tak jest, moja Lady. Dołożę wszelkich starań
— Oby, Mila. Oby. Bo jeśli nie… będzie bolało. Bardzo.
Paulina zatrzymała się w progu. Odwróciła głowę przez ramię.
— A teraz… bierzcie się do roboty. Dziewczyny — powiedziała, z wyraźnym akcentem na ostatnie słowo, tak jednoznacznym, że nie pozostawiał wątpliwości, kogo miała na myśli.
I wyszła.
W pokoju zapadła cisza.
Marcin spojrzał na Milę. Na jej fartuszek, czepiec, na złośliwy błysk w oku.
— Wiedziałaś — powiedział cicho. Prawie szeptem.
Mila podeszła do niego bliżej, nachyliła się i wyszeptała mu do ucha:
— Nie tylko wiedziałam. To był mój pomysł.
Poczuł ciepło jej oddechu, perfumy, znajomy, miękki ton jej głosu. I czubek języka na swoim uchu.
Spojrzał na nią przez chwilę z niedowierzaniem, a potem — niespodziewanie dla samego siebie — zaczął się śmiać.
Głośno. Prawdziwie. Bez zahamowania.
Śmiał się, aż musiał oprzeć dłonie na kolanach.
Mila uśmiechnęła się, ale nie próbowała go uciszyć.
Bo choć wszystko w tej chwili było dziwne, niedorzeczne, niewygodne — on czuł się… szczęśliwy.
Wiedział, że właśnie zaczynają się kolejne dni z jego Panią.
I że nie zamieniłby ich na nic innego.
---
Mila wdrażała Marcina — a właściwie Martę, bo właśnie tak zaczęła go nazywać Paulina już pierwszego dnia — w nowe obowiązki służki. Bez taryfy ulgowej. Bez pobłażania.
Zawsze z lekkim dystansem, ale też z uważnym okiem, które wyłapywało każdy błąd.
— Tak się nie trzyma filiżanki. Kciuk niżej. Delikatniej. To porcelana z Limoges.
— Pończochy złożone na trzy, nie na pół. Zaczynasz od palców, nie od paska.
— Nie pierzesz bielizny Lady z czymkolwiek innym. Masz osobną miskę, osobny płyn. Tylko tego używamy.
Każdego dnia uczył się więcej.
Mila oprowadziła go po pomieszczeniach, do których wcześniej nie miał dostępu — do najintymniejszych części Adlerheim.
Po raz pierwszy znalazł się w sypialni Pauliny.
Już sam zapach działał odurzająco. Delikatna nuta perfum unosząca się w powietrzu mieszała się z zapachem świeżego lnu, skóry i ciepła drewna.
Gdy Mila uchyliła drzwi do garderoby, Marcin zamarł.
Nie był na to gotowy.
Była ogromna. Przestronna. Jasna.
Wnętrze, które wyglądało bardziej jak luksusowy butik niż część prywatnego domu. Na eleganckich, lakierowanych półkach leżały złożone w idealnej symetrii jedwabne bluzki, koronkowe halki, cienkie jak mgiełka pończochy. Bielizna — haute couture. Delikatne, misternie haftowane koronki. Etykiety francuskich domów mody, których nazw nawet nie śmiałby wymówić.
Ale to, co naprawdę go obezwładniło, to była półka z butami.
Cała ściana.
Buty na wysokim obcasie, szpilki, czółenka, botki. Skórzane, zamszowe, lakierowane. Eleganckie kozaki.
W kolorach przygaszonych, dystyngowanych. Czerń, szarości, beże, bordo.
Równo ustawione, parami, każdy obcas wycentrowany względem półki, każdy nosek skierowany w tym samym kierunku.
To była architektura kontroli.
Mila przystanęła obok niego.
— Codziennie je przecieramy — powiedziała tonem informacyjnym. — Od lewej do prawej. Białą rękawiczką z mikrofibry. Każda para musi być przesunięta, przetarta, ustawiona z powrotem.
Marcin kiwnął głową, ale nic nie powiedział.
Bo w tej chwili czuł, że jego dotychczasowy świat — mężczyzny, sędziego, osoby z autorytetem — odkleja się od niego jak skóra, której nie będzie już potrzebował.
I że tu, w tej świątyni kobiecego piękna, rządzą zupełnie inne prawa.
Podobało mu się.
Podobało mu się, że robi coś zupełnie innego. Że jego dzień nie składa się z akt sądowych, terminów i procedur.
Teraz zajmował się rzeczami prostymi — a zarazem niezwykle trudnymi.
Wycieranie srebrnych uchwytów w garderobie Pauliny. Układanie nocnej koszulki z jedwabiu tak, by nie było żadnego zagniecenia. Składanie biustonoszy zgodnie z instrukcją Mili, która powtarzała, że miseczki muszą się patrzeć na siebie.
I w pewnym momencie, sam nie wiedząc kiedy, zaczął odbierać to wszystko jak nobilitację.
Jak zaszczyt.
Został dopuszczony do alkowy Pauliny — miejsca, które wcześniej było dla niego jak pałac w niedostępnym śnie.
Ale Paulina nie była wyrozumiała.
Wręcz przeciwnie.
Była bezwzględna w drobiazgach.
Zawsze wszystko zauważała.
— Czepek przekrzywiony — mówiła, nawet nie patrząc na niego dłużej niż sekundę.
— Peruka opadła z lewej. Wyglądasz, jakbyś był dziwką po nocy.
— Rajstopy marszczą się pod kolanem. Brzydko.
— Fartuszek przekręcony.
Każde takie niedociągnięcie kończyło się tak samo.
Suchy trzask szpicruty o jego udo, o łydkę, o pośladek, czasem jądra. Przez materiał lub bezpośrednio na skórę.
Jęczał z bólu. I przepraszał.
I uczył się.
Z czasem w jego ruchach pojawił się nowy odruch — zanim wszedł do pokoju, zanim zbliżył się do Lady, zatrzymywał się na sekundę.
Palce poprawiały fartuszek. Sprawdzały czepiec. Przeciągały się po linii rajstop.
A potem, dopiero gdy wszystko było jak należy, robił krok naprzód.
Paulina czasem to widziała. Zauważała.
I przez krótką chwilę…
Uśmiechała się z uznaniem.
Bez słów.
Marcin — a raczej Marta, bo w tej roli spędzał teraz większość dnia — coraz sprawniej poruszał się po jej garderobie.
Z czasem zaczął zapamiętywać marki.
Na jedwabnym staniku z haftem w kolorze szampana widniał delikatny napis: Carine Gilson.
Koronkowe body w kolorze przygaszonego fioletu — Bordelle.
Pończochy z misternym szwem na tyle nogi — Falke Pure Matt 20 Stay Ups.
A ta wyjątkowa bielizna z haftem w kształcie wachlarza, starannie zapinana na ramiączkach z satynowymi kokardkami — La Perla Maison.
Któregoś wieczoru, kiedy został sam, usiadł na łóżku w swoim pokoiku, wciąż w służbowym stroju, i wyjął telefon.
Z ciekawości wpisał jedną z nazw w wyszukiwarkę. Potem kolejną. I następną.
Kiedy zobaczył ceny… aż złapał się za głowę.
Jedna para pończoch — 280 euro.
Biustonosz — 450.
Halka — 1100.
Otworzył aż usta.
— Na szczęście sędziowie nie zarabiają najgorzej… — mruknął do siebie z lekkim niedowierzaniem.
A potem od razu pomyślał, że może kupi coś z tego Patrycji. Tak po prostu. Choć od kilku dni nie potrafił sobie przypomnieć, jak pachnie. Za to zapach Pauliny — miał niemal pod skórą.
Jej rytuały Pauliny znał na pamięć.
Budziła się wcześnie — zawsze przed nimi. Ćwiczyła w ciszy, z niezwykłą koncentracją, w tym samym miejscu przy przeszkleniu wychodzącym na ogród. Potem znikała w łazience na dłuższą chwilę.
Marta — jak coraz częściej sam o sobie myślał — wiedział, że kiedy usłyszy odgłos schodów, wszystko musi być już gotowe: stół nakryty, świeże pieczywo ułożone symetrycznie na paterze, jajka na miękko — dokładnie trzy i pół minuty, filiżanka podgrzana.
Sok — tylko świeżo wyciskany. Herbata — Earl Grey z nutą bergamotki, bez torebek, parzona w porcelanowym dzbanku.
To był jego nowy porządek dnia. Po śniadaniu Paulina wychodziła do ogrodu — tam czytała, czasem pisała na laptopie. Często po prostu milczała, a oni mieli być obecni. Pomocni. Niewidoczni.
Marta przynosiła soki, herbaty, uzupełniała karafki z wodą, poprawiała poduszki, zbierała liście z alejek, szorowała podłogę na tarasie.
I… czuł się z tym dobrze.
Po kilku dniach przestał czuć dyskomfort w stroju pokojówki. Znał jego rytm. Wiedział, jak siadać, żeby fartuszek nie marszczył się przy pasie, jak schylać się, by nie przekrzywić czepka. Nauczył się stawiać kroki w służbowych butach — płynnie, cicho.
Ale kolejnego dnia pogoda się zmieniła.
Niebo spochmurniało. Zrobiło się duszno, potem przyszła nagła ulewa. Wiatr szarpał koronami drzew, a woda lała się szerokimi strumieniami po kamiennych stopniach.
Paulina nie wyszła na zewnątrz.
Została w salonie.
Usiadła na swoim ulubionym fotelu, z książką i filiżanką herbaty, owinięta cienkim kocem z kaszmiru. Jej włosy były spięte w wysoki kok, a na nogach miała miękkie kolorowe skarpety — kontrastujące z dystyngowanym wyrazem twarzy i chmurnym spojrzeniem.
Marta i Mila uwijali się w ciszy. Ścierali kurze, poprawiali zasłony, układali książki na stoliku do czytania.
Ale najważniejsze było to jedno:
Nie patrzeć w oczy Lady.
Nie szukać spojrzenia. Żadnego kontaktu.
Bo tego dnia — cichego, deszczowego — Paulina zdawała się jeszcze bardziej czujna.
A każde niedociągnięcie, każdy fałszywy ruch…
Mógł być zauważony.
Paulina mimo wszystko próbowała pracować. Miała przed sobą notatki, kilka książek, niedokończony tekst. Ale nic jej nie szło. Kilka razy odgarniała kosmyk włosów, który uparcie wymykał się z koka.
Wzrok błądził po linijkach, ale myśli były gdzie indziej.
Deszcz.
Nagła zmiana pogody wybiła ją z rytmu. W ogrodzie wszystko miało swoją logikę, tempo, zapach i rytuał. W środku — powietrze było inne. Statyczne. Duszne.
Wstała. Odsunęła krzesło z ledwie słyszalnym szelestem. Podeszła do okna.
Na szybie osiadały jeszcze ostatnie krople, ale deszcz prawie ustał. Niebo pozostawało pochmurne, szarość była jednolita, miękka, ale już nie nieprzyjazna.
Przez chwilę patrzyła w dal. Na aleję prowadzącą w głąb posiadłości, na gruszę, której liście błyszczały po deszczu.
Wtedy klasnęła w dłonie. Raz.
Wyraźnie.
— Suczki — rzuciła tonem znanym im aż za dobrze. — Rozbierać się.
Marta i Mila pojawiły się niemal natychmiast, jakby czekały tuż za drzwiami.
Stanęły naprzeciw niej, spięte, uważne.
— Pójdziemy na spacer — dodała Paulina, przeciągając ostatnie słowo, jakby smakowała jego absurdalność.
Uśmiechnęła się kątem ust, delikatnie, ale z cieniem rozbawienia i prowokacji w oczach.
— No, szybciutko. Rajstopy, buty, wszystko. Nago i na bosaka.
Zaczęły się rozbierać, bez jednego słowa sprzeciwu. Marta drżała lekko, nie wiadomo czy z chłodu, czy z ekscytacji.
Mila była spokojniejsza, jakby już wiedziała, co się święci.
Paulina patrzyła, jak ich stroje opadają jeden po drugim. Zostawały naga skóra, chłodne powietrze, i ten specyficzny stan skupienia, w którym polecenie Lady staje się jedyną rzeczywistością.
— Tak będzie dobrze — powiedziała bardziej do siebie, niż do nich.
— Idziemy. Potrzeba mi powietrza. I waszego towarzystwa.
Zostawiła ich klęczących, w ciszy, na czworakach.
Nie spojrzała nawet w ich stronę, gdy się oddalała. Ich czekanie było częścią rytuału.
Weszła po schodach do sypialni. Zrzuciła z ramion lekki szlafrok, który osunął się na fotel jak jedwabna mgiełka. Jej ciało było rozgrzane, mięśnie napięte w przyjemny sposób, skóra pachniała delikatnie balsamem z białą herbatą i wetiwerią.
Z garderoby wyjęła czarne, błyszczące legginsy. Wsunęła je powoli, z wprawą, naciągając je na biodra i uda. Materiał idealnie przylegał do skóry, miękki, ale sprężysty — odbijał światło jak latex, ale był znacznie lżejszy i wygodniejszy.
Następnie założyła krótkie, czarne skarpetki — cienkie, sięgające tuż nad kostkę.
Potem dobrała top — sportowy, również czarny, z delikatnym połyskiem, dopasowany do sylwetki, z krótkimi rękawami i niewielkim dekoltem.
Wreszcie sięgnęła po kalosze. Huntery.
Klasyczne, czarne, błyszczące. Ich masywne cholewki sięgały tuż pod kolano, połyskiwały równo, jak lakier. Na przodzie każdego buta znajdował się wyraźny, kontrastowy emblemat: biały prostokąt z czerwonym napisem HUNTER. Paulina wsunęła stopy do środka, naciskając piętą aż do uczucia stabilnego osadzenia.
Na koniec sięgnęła po lekki przeciwdeszczowy płaszcz w kolorze intensywnej, krwistej czerwieni.
Założyła go powoli — najpierw prawa ręka, potem lewa. Materiał przesunął się po topie z cichym świstem. Płaszcz był idealnie skrojony — taliowany, z lekko rozkloszowanym dołem sięgającym pod kolano. Zamek błyskawiczny wsunął się bez oporu, a magnetyczna listwa przyciągnęła się automatycznie, tworząc idealnie gładką linię.
Podeszła do komody.
Z szuflady wyjęła cienkie, czarne rękawiczki samochodowe z czarnej skóry. Bez ocieplenia, z drobnymi perforacjami na palcach i zapięciem na zatrzask przy nadgarstku. Nie miały chronić przed chłodem, po prostu nie lubiła czuć na dłoniach kropel deszczu.
Wsunęła dłonie powoli, z namaszczeniem, jakby każda ręka miała osobną ceremonię. Skóra natychmiast dopasowała się do kształtu palców.
Na koniec chwyciła czarny parasol o klasycznym kształcie — z metalową rączką, którą oparła lekko o ramię.
Jej sylwetka — w czerwonym płaszczu, czarnych kaloszach, rękawiczkach i połyskujących legginsach — była jak znak ostrzegawczy.
Zeszła na dół.
A oni… nadal czekali. Do ich obroży przypięła smycze.
Drzwi się otworzyły.
Zaskakująco zimne powietrze uderzyło w ich skórę od razu. Fala chłodu, wilgotna, oblepiająca. Ich ciała zesztywniały, ale żadne nie wydało z siebie dźwięku.
Paulina zeszła po stopniach. Parasolka otworzyła się nad jej głową z miękkim trzaskiem.
Pociągnęła smycze. Ruszyli. Na czworaka, nagie kolana w wilgoci, bose stopy w błocie.
A ona — ubrana, dostojna, w rękawiczkach, kaloszach i pod parasolem — prowadziła ich przez ogród.
Z uśmiechem. Bez słowa. Przeszła przez ozdobny fragment ogrodu — rabaty były mokre, trawa chłodna i połyskująca od letniego deszczu. Powietrze było gęste, nasycone zapachem wilgoci i ziemi.
Zatrzymała się na otwartej przestrzeni, pod rozłożystym bukiem. Dwa cienie sunęły za nią na smyczach, pokornie, w ciszy.
Sięgnęła do karabińczyków i z wyczuciem odpięła obie smycze, jakby dawała zwierzętom krótką chwilę wolności…
Ale to wciąż była wolność pod jej kontrolą.
— No dobrze, moje suczki — powiedziała z uśmiechem, nieco teatralnym tonem, jakby testowała własne słowa. — Zobaczmy, co potraficie.
Odwróciła się lekko na pięcie, stanęła naprzeciwko nich i uniosła dłoń dając pierwszy rozkaz.
— Turlajcie się.
Oboje spojrzeli na siebie ukradkiem, niepewnie, ale posłuszni, po chwili wykonali polecenie. Ciała ślizgały się po wilgotnej trawie, ramiona nasiąkały chłodem. Paulina patrzyła na to z rosnącą fascynacją, spokojnie, bez pośpiechu przechadzając się wokół nich.
— Siad. Waruj. Na plecy.
Polecenia padały spokojnie, tonem kobiety, która wie, że wszystko zostanie wykonane.
Jej czarne, błyszczące kalosze odcinały się wyraziście na tle trawy. Co jakiś czas stukała czubkiem jednego z nich w ramię lub bok któregoś z „piesków” — nie brutalnie, raczej z ironią, z delikatną drwiną, jak dama drażniąca swoje lalki.
— Moje małe suczki — powiedziała półgłosem, bardziej do siebie niż do nich. Uśmiech przemknął przez jej usta — ciepły, ale lekko drapieżny.
— Już myślałam, że ten dzień będzie nudny. A to taka urocza zabawa. Żałuję tylko, że nie zabrałam szpicruty… — westchnęła cicho, z teatralnym zawodem.
Zatrzymała się w miejscu, gdzie trawa była najbardziej miękka, i mokra od deszczu.
Nie musiała mówić nic więcej — wystarczyło jedno spojrzenie, jeden lekki gest palców.
— Do mnie.
Marcin podpełzł, powoli, na kolanach i dłoniach, z trudem podnosząc głowę. Wskazała mu czubkiem palca. Czarne, błyszczące kalosze Hunter lśniły subtelnie, pokryte drobnymi kroplami rosy i błota z ogrodu.
Wiedział od razu, co ma robić.
Pochylił głowę i złożył pierwszy pocałunek na nosku jej lewego buta — ostrożny, jakby dotykał czegoś świętego. Potem drugiego.
Paulina stała nieruchomo, obserwując go spod lekko opuszczonych powiek.
Palce jej rękawiczki przesuwały się powoli po rączce parasola, z wyczuciem, niemal zmysłowo, zataczając drobne, kontrolowane kręgi.
Jej uśmiech nie był szeroki — to był ten rodzaj uśmiechu, który krył więcej niż zdradzał.
Zadowolenie. Posiadanie. Absolutna kontrola.
Ruszyła dalej w głąb ogrodu, nie śpiesząc się. Każdy jej krok był wyważony, miękki, niemal taneczny. Kalosze bezszelestnie zgniatały wilgotną trawę. Czerwony płaszcz falował lekko przy każdym ruchu, odcinając się intensywnie na tle przygaszonej zieleni i pochmurnego nieba.
Za nią — w milczeniu i z wyraźnym wysiłkiem — poruszały się dwie postacie. Mokre, z twarzami pochylonymi ku ziemi, podążały jej śladem.
Marcin uniósł wzrok na moment.
Ujrzał ją w półprofilu — wyprostowaną, piekną, czystą, niezachwianą, obojętną na deszcz i chłód.
On sam z trudem poruszał się po śliskiej trawie. Ziemia przyklejała się do skóry, błoto chłodziło kolana.
A jednak… coś w nim pulsowało. Coś więcej niż uległość.
To był podziw. Fascynacja. Ten niepojęty kontrast. Z każdą chwilą stawało się dla niego jasne: to nie była tylko gra. To był porządek rzeczy, w którym odnajdywał swoje miejsce.
Paulina zatrzymała się przy altanie porośniętej bluszczem. Spojrzała przez ramię — nie odezwała się, ale jej spojrzenie wystarczyło.
Oni już wiedzieli, co mają robić. Podpełzli do niej i zlożyli pocałunki na jej butach.
Spacer trwał znacznie dłużej, niż mogli się spodziewać. Paulina prowadziła ich przez kolejne zakątki ogrodu, nieśpiesznym, pewnym krokiem. Nie mówiła wiele — jej polecenia były krótkie, niemal rzucane w przestrzeń, a mimo to trafiały celnie i nie pozostawiały miejsca na wątpliwości.
— W lewo. Leżenie. Na grzbiet. Pełzaj.
Trawa, choć miękka z daleka, z bliska była zimna, nasiąknięta wodą, drobinkami piachu i porwanego mchu. Marcin czuł, jak błoto wsuwa się między palce dłoni, jak mokra ziemia chłodzi skórę na łokciach. Mila oddychała ciężko, ale cicho — nie chciała dawać żadnego pretekstu, by Paulina zwróciła na nią szczególną uwagę.
Paulina tymczasem zachowywała niezmąconą lekkość.
W czerwonym, połyskującym płaszczu, w czarnych kaloszach, przypominała istotę z innego porządku — nienaruszoną, niewzruszoną, niemal nierzeczywistą. W dłoni wciąż trzymała parasol, który mogła już zamknąć — deszcz przestał padać, zostawiając po sobie tylko wilgoć i ciężkie powietrze.
Ale nie na długo.
Kiedy znaleźli się na najbardziej odsłoniętym fragmencie ogrodu, niebo przeciął głuchy pomruk. Chwilę później znowu zaczęło siąpić — cicho, ale gęsto.
Marcin poczuł, jak zimne krople spadają na kark, potem na plecy. Był nagi, ubrany tylko w brud i zmęczenie.
— Do drzwi, szybko.
To była ostatnia komenda.
Ich ruchy były już niemal mechaniczne. Ramiona drżały z wysiłku, kolana ślizgały się po mokrej ziemi. Nawet Mila, zawsze opanowana, raz zatrzymała się na kilka sekund, łapiąc oddech z otwartymi ustami.
Kiedy wreszcie dotarli do tylnego wejścia, Paulina nacisnęła klamkę i uchyliła drzwi.
Nie spojrzała na nich.
Weszła pierwsza, powoli zdejmując parasol z ramienia i otrzepując go z deszczu.
A oni… dopiero po chwili odważyli się unieść głowy.
Wyczerpani, przemoczeni do kości, obolali od ciągłego ruchu i napięcia mięśni, z ciałami pokrytymi smugami błota i liści, poczuli coś jeszcze — nie wstyd, nie bunt.
Poczuli… spokój.
Bo znów byli tam, gdzie ich miejsce.
W holu panowała cisza. Duże krople deszczu uderzały o dach i szyby, powietrze wewnątrz było ciężkie, nasycone wilgocią. Paulina zatrzymała się na chwilę, rzucając ostatnie spojrzenie na Marcina i Milę, stojących pokornie, przemoczonych, czekających na kolejne polecenie.
— Do łazienki. Umyć się. Dokładnie. I czekać na mnie nago — powiedziała tonem łagodnym, ale stanowczym.
Nie było potrzeby powtarzać. Oboje zniknęli bez słowa, a Paulina, zostając sama, oparła parasol o ścianę i zaczęła zdejmować płaszcz. Zsunęła go powoli z ramion, odwieszając na wieszak. Następnie pochyliła się, z wprawą zdejmując czarne, błyszczące kalosze Hunter – stawiając je obok siebie, równiutko. Zdjęła skarpetki i włożyła je do cholewek.
Po chwili udała się schodami na górę. Jej bose stopy cicho dotykały drewnianych stopni.
Zsunęła z siebie bluzę i top. Zdjęła legginsy. Stanęła naga, spokojna, niespieszna. Jej ciało było wysportowane, silne, ale harmonijne. Delikatna, jasna skóra lekko zarumieniona od spaceru w chłodzie.
Podeszła do toaletki. Najpierw poprawiła makijaż — usta wypełniła matową czerwienią, rzęsy podkreśliła ponownie tuszem, delikatnie rozświetliła skórę na kościach policzkowych. Potem zajęła się włosami. Rozczesała je dokładnie, powoli, po czym zebrała w ciasny, elegancki kok, gładko związany z tyłu głowy.
Następnie sięgnęła po komplet bielizny. Czarnej, subtelnej, niemal przezroczystej, wykończonej koronką o drobnym wzorze. La Perla. Biustonosz z lekko usztywnianymi miseczkami o satynowym połysku. Pas do pończoch — cienki, delikatny, ledwie zauważalny. I majtki — klasyczne, z cienkiego tiulu.
Kiedy wszystko było na miejscu, Paulina wyjęła z szuflady pończochy. Czarne, delikatne jak pajęcza nić. Z szeroką koronkową manszetą. Zawahała się przez ułamek sekundy, jakby celebrując moment, a potem wciągnęła je na nogi z wprawą, ruchem opanowanym przez lata. Ułożyły się idealnie.
Podeszła do szafy i spojrzała na wiszący w niej kombinezon. Cienka, elastyczna skóra w kolorze głębokiej czerni, lekko błyszcząca. Forma prosta, ale elegancka — spodnie sięgające kostek, przylegające do ciała, top na szerokich ramiączkach, z odkrytymi plecami. Paulina wciągnęła go powoli, materiał podszewki sunął po pończochach bezszelestnie. Gładko otulił jej ciało.
Potem szpilki — czarne, lakierowane Louboutiny z cienką czerwoną podeszwą. Wysokie, ale idealnie wyważone.
Na koniec sięgnęła po rękawiczki — te same, które miała podczas spaceru. Czarne, skórzane, dopasowane do dłoni jak druga skóra. Wsunęła je ostrożnie, palec po palcu, wygładzając materiał na nadgarstkach.
I jeszcze jedno.
Szpicruta. Tym razem nie zapomniała jej. Elegancka, czarna, zakończona połyskującym fragmentem skóry i zdobioną rączką. Paulina chwyciła ją z pewnością. Dłoń w rękawiczce objęła ją lekko, ale stanowczo.
Spojrzała na siebie w lustrze.
Była gotowa.
Szpilki miękko stuknęły o podłogę, kiedy ruszyła w stronę schodów. Zeszła powoli, bez pośpiechu. Każdy krok był świadomy. Wiedziała, co czeka na dole. I wiedziała, że tego właśnie pragnęli. I ona pragnęła. Spacer tylko wzbudził jej sadystyczne rządze. Miała ochotę zadawać im ból.
Zbliżyła się do klęczącej pary z wyraźnym spokojem, który niósł w sobie echo niepodważalnej pewności. Uśmiech, który rozjaśnił jej twarz, nie był ani ciepły, ani chłodny — był po prostu jej. Gestem ręki wskazała podłogę przed sobą.
— Za mną. Na czworaka.
Słowa padły miękko, niemal szeptem, ale nie wymagały powtórzenia. Mila i Marcin natychmiast ruszyli za nią, dłonie i kolana uderzały cicho o chłodną podłogę w rytmie pełnego podporządkowania. Paulina szła powoli, lekko, z gracją drapieżnika. Jej kroki na obcasach odmierzały ich tempo.
Weszli do salonu. Gdy tylko przekroczyli próg, Paulina odwróciła się i bez słowa wskazała podłogę. Oboje zamarli spuszczając wzrok. Zostali tam. Wyszła.
Po chwili wróciła — w rękach niosła kilka świec i długi, ciemny sznur, zwinięty z precyzją godną artysty. Świece ustawiła w rogach salonu, zapalając je powoli, jedna po drugiej. Migotliwy blask napełnił przestrzeń ciepłem i cieniem.
Zatrzymała się przy Marcinie. Nie spojrzała na niego, tylko sięgnęła po jego dłonie.
— Unieś — powiedziała cicho.
Wykonał polecenie bez zawahania. Czuł, jak chłodny sznur przesuwa się po jego skórze. Paulina wiązała go powoli, metodycznie. Oplotła nadgarstki — sznur krzyżował się z tyłu, prowadząc ku szyi, gdzie mocno, ale nie brutalnie, został osadzony na metalowym pierścieniu jego obroży. Technikę, którą zastosowała, znała dobrze — prosty wzór inspirowany shibari, ale zmodyfikowany na jej potrzeby. Nie chodziło o piękno formy. Chodziło o efekt: ograniczenie ruchu, ciągłe napięcie. Każdy fałszywy gest miał owocować ukłuciem sznura, bólem, przypomnieniem.
Marcin pozostał na kolanach, dłonie uniesione nienaturalnie w górę, napięcie w barkach i przedramionach rosło z każdą sekundą. Wiedział, że nie może się poruszyć — nie dlatego, że nie wolno. Dlatego, że wiedział, że ona patrzy. A gdy patrzyła, wszystko stawało się próbą.
Paulina odsunęła się pół kroku. Przyglądała mu się z dystansu. Migotliwy ogień świec odbijał się w jej oczach.
— Pięknie wyglądasz, Marto. Tak... bezradnie. Tak, jak powinnaś. Tobą zajmę się później — powiedziała cicho.
Spojrzała jeszcze raz na Milę. Jej wzrok zatrzymał się nieco dłużej. Podeszła do niej i kazała położyć się na wznak.
Stanęła nad nią, spojrzała w dół z chłodną intensywnością. Milena leżała zgodnie z poleceniem, jej oddech był płytki, oczy skupione gdzieś pomiędzy strachem a pragnieniem. Paulina nie mówiła nic. Podniosła świecę i przechyliła ją lekko. Pierwsze krople roztopionego wosku oderwały się i zsunęły powoli z krawędzi.
Spadły na odsłoniętą skórę piersi. Mila zadrżała — ciałem, oddechem, spojrzeniem. Nie wydała z siebie dźwięku, ale jej reakcja była wyraźna.
— Jesteś taka piękna gdy cierpisz — powiedziała Paulina cicho, bardziej do siebie niż do niej. — Każda twoja reakcja to moje dzieło.
Następne krople. I kolejne. Każda z nich spadała z niemal teatralną powolnością, zostawiając po sobie ślad, jak pieczęć posłuszeństwa. Jedynym dźwiękiem było ciche syknięcie wosku i urywany oddech leżącej kobiety.
Ogień rzucał ciepłe światło na jej twarz, podkreślając spokojną koncentrację w oczach. Nie była to złość. Nie była to też czułość. Była to precyzja w zadawaniu bólu — czysta i lodowata, jak chirurgiczny gest.
Milena leżała nieruchomo, jej ciało było wciąż napięte, każdy mięsień gotów do reakcji. Była naga i odsłonięta — nie tyle fizycznie, co emocjonalnie, świadoma, że każda chwila to test. Paulina spojrzała na nią z góry, z lekkim uśmiechem, który nie dotarł do jej oczu.
Cień przesunął się po ścianie, gdy świeca została przechylona jeszcze raz. Kolejna strużka wosku— nie jako akt okrucieństwa, lecz jako rytuał — spadła wolno, lśniąca i gęsta. Milena zadrżała. Po kilkunastu minutach jej ciało było pokryte woskiem, widać było, że Paulina koncentrowała się wokół najczulszych miejsc.
Czerwony wosk zdążył zastygnąć, tworząc nieregularne, twardniejące ślady. Wyglądały niemal jak ozdobne, abstrakcyjne wzory – ale w spojrzeniu Pauliny nie było miejsca na kontemplację piękna. Patrzyła na nie z chłodną oceną.
Bez słowa uniosła szpicrutę i z impetem uderzyła w jeden z obszarów zaschniętego wosku. Powietrze przeciął świst i krótki trzask. Kawałki pękniętego wosku odskoczyły od skóry, zostawiając za sobą zaczerwienienie.
Mila drgnęła, mimowolnie napinając mięśnie. Paulina nie zwróciła na to uwagi – albo raczej, nie dała po sobie poznać, że zwraca. Jej ruchy były spokojne, metodyczne. Przesunęła się wzdłuż ciała, celując w kolejne fragmenty – każdy cios był jak uderzenie batuty w partyturze, prowadzące bolesny rytuał do końca.
Z każdym kolejnym uderzeniem, odpryski czerwonego wosku opadały na podłogę jak zwiędłe płatki maku. Paulina biła coraz mocniej. Uda, piersi, brzuch. Mila zaczęła pojękiwać i prosić o chwilę przerwy. Ale Paulina była głucha na jej słowa wymierzając bolesne uderzenia. W końcu roześmiała się i wydała zimne polecenie.
– Wstań i posprzątaj – powiedziała chłodno.
Jej głos nie pozostawiał miejsca na sprzeciw. Mila uniosła się powoli, wciąż z rozgrzaną skórą, na której odznaczały się czerwone ślady. Bez słowa uklękła, by zebrać rozkruszone fragmenty zaschniętego wosku.
Paulina tymczasem przeszła kilka kroków, zatrzymując się za Marcinem. Wciąż klęczał – ramiona miał skrępowane, kark pochylony. Czuł, jak zbliża się do niego, zanim jeszcze cokolwiek zrobiła.
Jej dłonie dotknęły jego ramion. Przesunęła palcami po napiętych mięśniach, jakby badała ich gotowość. Gładziła go wolno, leniwie, nie mówiąc ani słowa. Ten dotyk nie był czuły, nie był też brutalny – był pełen pewności siebie, takiej, która nie potrzebuje teatralnych gestów.
Marcin zadrżał lekko, a ona to poczuła. Uśmiechnęła się, ale nie przestała – delikatne ruchy dłoni wędrowały z ramion na kark, potem zsunęły się niżej, jakby sprawdzała go palcami niczym narzędzie, które musi być idealnie dostrojone.
– Nadal trzymasz się dzielnie – powiedziała w końcu cicho. – Ale przecież dopiero się rozkręcamy.
Cisza w pokoju była niemal namacalna, przerywana jedynie cichym stukiem woskowych odprysków wrzucanych do metalowej miski. Mila nie odzywała się – słuchała. Marcin nie śmiał odpowiedzieć – czekał.
Paulina podniosła głowę. Z oczu nie znikał cień uśmiechu. Spojrzała na Marcina z góry, z wyrazem łagodnego zaciekawienia, za którym kryło się coś znacznie bardziej wymagającego. Ujęła jego podbródek w rękę i zmusiła go, by spojrzał jej w oczy.
– Ciekawe, jak długo wytrzymasz tak napięty – powiedziała miękko, z nutą rozbawienia. – Kiedy zaczniesz prosić mnie o litość?
Jej głos był łagodny ale każde słowo miało ciężar stalowego ostrza. Marcin nie odpowiedział, choć czuł, że jego ciało coraz bardziej poddaje się presji – tej fizycznej, tej psychicznej, i tej, która nie miała nawet formy, tylko emanowała z niej, z samej obecności Pauliny.
Zaczęła powoli krążyć wokół niego. Czuł, jak każdy krok, który stawiała za jego plecami, wywołuje dreszcz niepokoju i napięcia. W pewnym momencie zatrzymała się i dotknęła jego ramienia — miejsca, gdzie sznur wbijał się najmocniej. Nacisnęła delikatnie. Poczuł ostry ból.
– Ojej – powiedziała, pochylając się ku jego uchu – zabolało, prawda?
Marcin poczuł, że jego oddech przyspiesza, ale nie pozwolił sobie na żadne słowo. Jeszcze nie. Wiedział, że ona czeka. A on – jeszcze miał rezerwę.
W tym czasie Mila nadal klęczała, zbierając drobinki zastygłego wosku, skupiona, milcząca, skrupulatna. W powietrzu unosił się zapach palonych świec i ciepłej skóry.
Marcin klęczał, spięty, unieruchomiony, coraz bardziej świadomy każdego nerwu, każdego włókna mięśni. Jeszcze chwilę wcześniej był pewien, że da radę. Teraz gdy tylko lekko zwiększyła napiecie sznura zaczynał czuć, że zbliża się do kresu.
– Proszę, Lady... – wydusił w końcu z trudem. Głos miał ochrypły, nabrzmiały napięciem i wysiłkiem. – Już... już nie mogę...
Paulina nie odpowiedziała od razu. Przechyliła głowę lekko, z niemal naukową ciekawością, jakby obserwowała reakcję organizmu w ostatniej fazie eksperymentu. Jej dłoń znów powędrowała do podbródka Marcina. Dotknęła go lekko, tylko opuszkami palców.
– Nie możesz? Czy nie chcesz? – powtórzyła cicho – Nie wiedziałam, że jesteś taki delikatny.
W jej głosie nie było złości. Była tylko chłodna, absolutna pewność. Wiedziała, że ma nad nim całkowitą kontrolę – i że to właśnie ten moment był najcenniejszy. Moment, gdy człowiek ugina się nie pod przemocą, ale pod samym ciężarem jej spojrzenia.
Marcin nie odpowiedział już. Nie musiał. Przez dłuższą chwilę stała z tyłu, pozwalając mu czuć jej obecność — ciężar spojrzenia na karku, zapach perfum w powietrzu. Nie mówiła nic. Dopiero po chwili sięgnęła dłonią do supełka, który sama wcześniej zacisnęła.
Węzeł nie puścił od razu. Był zawiązany według precyzyjnej techniki, blisko skóry, napięty. Gdy sznury wreszcie zaczęły się rozluźniać, Marcin poczuł, jak z jego ciała uchodzi napięcie. Z trudem powstrzymał westchnienie. Każdy milimetr poluzowanej liny był jak odzyskiwanie oddechu po długim zanurzeniu.
Jej dłoń zatrzymała się na jego karku. Delikatnie przejechała palcem wzdłuż czerwonego śladu, który zostawiło wiązanie. Jej głos był niemal ciepły, choć podszyty znaną nutą dominacji:
– Widzisz? Cierpliwość i pokora opłacają się.
Marcin kiwnął głową, ledwo zauważalnie. Przez chwilę nie mógł się ruszyć — nie z bólu, lecz z emocji. Uczucie ulgi mieszało się w nim z czymś głębszym. Z wdzięcznością. Z dumą. Może nawet… ze wzruszeniem.
Paulina wyprostowała się. Wyszła na chwilę. Wrociła trzymając w dłoni gruby pejcz. Ich oddechy były urywane, drżące — Mila klęczała ze spuszczoną głową, włosy przykleiły się jej do policzków. Marcin siedział na piętach, ramiona mu się trzęsły, ale nie ze strachu — raczej z napięcia, z oczekiwania. Wiedzieli, co ich czeka. I nie śmieli przed tym uciekać.
Paulina podeszła pierwsza do Mili. Stanęła tuż przy niej. Jedną dłonią uniosła jej podbródek, zmusiła, by spojrzała w górę. Uśmiechnęła się.
Kazała przyjąć jej odpowiednią pozycję. Stanęł za nią. Ciszę przerwał świst. Zdecydowany ruch. Raz. Dwa. Trzy. Mięśnie Mili napinały się pod każdym uderzeniem. Nie krzyczała. Jeszcze nie. Tylko jej oddech stawał się coraz szybszy, a palce rąk zaciskały się na podłodze. Uderzenia były równe, wyważone, celowe. Paulina biła mocno i metodycznie. Mila zaczęła szlochać ale nie drgnęła.
Potem przeszła do Marcina.
On nie podnosił wzroku. Paulina nie potrzebowała tego. Wiedziała, że zrozumiał. Przy pierwszym uderzeniu aż się szarpnął. Potem próbował liczyć w głowie. Dziesięć. Dwanaście. Piętnaście..... Trzydzieści. Pod koniec jego kark był mokry od potu, ciało napięte jak struna. Ostatnie uderzenia przyjął już prawie w bezdechu wrzeszcząc i miotając się.
Kiedy skończyła, przez chwilę tylko patrzyła. Oboje klęczeli. Wyczerpani. Drżący. Rzuciła pejcz na fotel i przeciągnęła palcami po szyi Marcina, potem po ramieniu Mili. Powoli, niemal czułym ruchem.
Odwróciła się i wyszła, nie oglądając się za siebie. Ich ciała zostały w bezruchu jeszcze przez długą chwilę. Oddychali ciężko. Padli na podłogę.
Leżeli przez chwilę w milczeniu, wciąż łapiąc oddech, jakby cały świat nagle zwolnił. Ich ciała, zmęczone, napięte, z trudem odzyskiwały równowagę. Nie było Pauliny. Zniknęła bez słowa, zostawiając ich samych w półmroku salonu.
Mila odwróciła głowę. Jej wzrok spotkał się z oczami Marcina. Nie musieli nic mówić – oboje czuli, że właśnie przeszli przez coś granicznego. Jego twarz była blada, napięta, ale w oczach błyszczała mieszanina bólu i... dumy. Albo ulgi.
– Trzymasz się? – zapytała szeptem, jej głos był miękki, spokojny, niemal czuły.
– Nie wiem – odpowiedział. – Strasznie boli… ale jakoś... dam radę.
Wyciągnęła do niego dłoń. Dotyk był lekki, ledwie wyczuwalny, ale miał w sobie coś uspokajającego. Gdzieś w nich, głęboko, istniało poczucie, że zostali wypróbowani i przetrwali.
Cisza w domu była niemal święta. Nie było rozkazów, nie było śmiechu Pauliny, nie było ciężaru spojrzeń. Tylko oni – zmęczeni, ogołoceni z masek – przez moment byli po prostu sobą.
Marcin nagle zadrżał, a potem jego ciało zgięło się, jakby pękło w pół. Płacz był już nie do powstrzymania — głęboki, cichy na początku, potem coraz bardziej spazmatyczny. Leżał skulony na boku, ramiona drżały. Nie miał już siły utrzymać godności, nie po tym, co przeszedł.
Mila, mimo własnego zmęczenia i bólu, podpełzła do niego. Nie potrzebowała słów — jej ciało po prostu wiedziało, gdzie być. Przytuliła go mocno, bez pytań, bez dystansu, który zazwyczaj między nimi istniał. Tylko obecność. Tylko dotyk nagich umęczonyh ciał.
— Dałeś radę, Marcin — powiedziała cicho, głaszcząc go po karku. — To najważniejsze. Gdybyś poprosił o litość, byłaby zawiedziona. A ty wiesz, jaka ona potrafi być, kiedy zawiedzie się na kimś, komu ufa.
Zamknął oczy. Jej słowa koiły go, chociaż bolały w tej samej chwili.
— Wiem… ale… jeszcze nigdy nie bolało tak bardzo — wyszeptał.
— Wiem — przyznała. — Ja też ledwo dałam radę. Ale to, co robimy, to nie tylko dla niej. To też dla nas. W tym, co nam daje, jest siła. Możemy się w niej schować, odnaleźć coś, czego nie ma nigdzie indziej.
Milczeli chwilę, tylko ich oddechy mieszały się ze sobą. W ciszy rodziło się coś kruchego, ale ważnego — poczucie wspólnoty w przeżytym cierpieniu. Wierność nie tylko wobec Pauliny, ale także wobec siebie nawzajem.
Po chwili Mila odsunęła się lekko, spojrzała mu w oczy.
— Odpocznij chwilę. Później posprzątamy. Przetrwaliśmy. Jesteśmy tutaj. Razem.
Marcin skinął głową. Nie był pewien, czy bardziej boli ciało, czy to, jak bardzo jej ufał w tej chwili. Ale wiedział jedno — właśnie dlatego, mimo bólu, mimo wstydu, wracał tu co roku.
Chodź, pójdziemy jej podziękować – powiedziała cicho Mila, pomagając Marcinowi wstać. Każdy ruch był bolesny, mięśnie napięte, oddechy krótkie, ale żadne z nich nie chciało się cofnąć. To był ich rytuał, ich oddanie, a także ich siła.
Weszli do jasnego pokoju. Paulina siedziała na szerokiej sofie, miała nogę założoną na nogę, z kieliszkiem białego wina w dłoni. Spojrzała na nich bez słowa – jej twarz była spokojna, ale czujna. Jakby mierzyła ich wzrokiem, sprawdzając, czy jeszcze potrafią się podnieść.
Lady... chcielibyśmy podziękować... – zaczął Marcin, z trudem szukając słów.
Paulina uniosła lekko brew i wskazała dłonią miejsce przy swoich stopach. Bez słowa podeszli i uklękli. Ich głowy dotknęły jej kolan. Przesunęła dłonią po włosach Mili, potem Marcina. Gest był łagodny, prawie czuły – jakby przez krótką chwilę nie była ich Panią, ale kimś znacznie bliższym.
Czuli w sobie mieszaninę ulgi i wyczerpania. Ich ciała wciąż dawały znać o trudach poprzednich godzin, ale w oczach obojga widać było coś więcej niż ból – był tam spokój, poczucie, że przeszli przez coś, co na swój sposób ich wzmacniało.
Paulina nie mówiła nic przez chwilę. Spoglądała na nich z góry, lekko przekrzywiwszy głowę. Jej palce wciąż gładziły powoli ich włosy – bez pośpiechu, z czymś w rodzaju dystyngowanej czułości.
– Dobrze sobie poradziliście – powiedziała w końcu, a jej głos był spokojny, wyważony. – A teraz wstańcie. Macie godzinę, by się przygotować. Chcę was z powrotem w służbie – czystych, ubranych, skupionych.
Marcin uniósł wzrok. W tym spojrzeniu nie było już pytań. Była zgoda.
– Tak, moja Lady – powiedział cicho.
Mila skinęła głową i powtórzyła za nim.
Paulina uśmiechnęła się lekko. W tym uśmiechu nie było pobłażania – był to wyraz satysfakcji. Otrzymała od nich dokładnie to, czego oczekiwała.
Gdy wychodzili z pokoju, prowadzeni w milczeniu swoją powinnością, Paulina została sama. Wzięła do ręki kieliszek. Lubiła ten moment – kiedy wszystko zostało powiedziane bez słów.
---
Dalszy pobyt w Adlerheim przebiegał według ustalonego rytmu. Służba, powtarzalne obowiązki, pozornie przewidywalna codzienność – a jednak każda chwila była napięta, naznaczona oczekiwaniem. Paulina nigdy nie traciła czujności. Przechadzała się po domu jak królowa po swoim pałacu, gotowa w każdej chwili, by przerwać monotonię surowym rozkazem, gestem lub spojrzeniem. Jej sadystyczna natura znajdowała ujście w drobnych rytuałach, które przeplatały codzienność – chłodnych, beznamiętnych, a przecież na swój sposób wyrafinowanych.
Kiedy nadszedł dzień wyjazdu, Marcin był gotowy. Spakowany, czysty, ubrany już w swoje codzienne ubrania – wyglądał jak ktoś zupełnie inny niż ten, kim był przez ostatnie dni. Ale coś z tej przemiany pozostało w nim głęboko.
Wszedł do salonu. Paulina czekała.
Uklęknął przed nią po raz ostatni. Głowę skłonił nisko, tak jak go uczyła.
– Byłeś dzielny i pracowity – powiedziała cicho. – Dziękuję.
– To ja dziękuję, Lady – odparł równie cicho. – Dziękuję za dopuszczenie mnie do pani alkowy i za zaufanie.
Nie odpowiedziała słowami. Spojrzała mu prosto w oczy, a potem uśmiechnęła się – oszczędnie, jakby z premedytacją, zostawiając w nim niedosyt.
Zeszli razem do samochodu. Kiedy Marcin zapakował walizkę do bagażnika i zamknął klapę, Paulina wyciągnęła do niego dłoń.
Ujął ją z szacunkiem i pocałował. Nachylił się lekko, jakby to była ręka monarchini.
– Marcin – powiedziała cicho. – Będziemy z Jonasem na waszym weselu we wrześniu. Dziękuję za zaproszenie.
– To ja dziękuję, Lady – odparł, czując, jak w gardle zawiązuje mu się supeł.
Wsiadł do samochodu i odpalił silnik. Paulina cofnęła się o krok, dłonie złożyła za plecami, a wiatr poruszył delikatnie rąbkiem jej sukienki. Patrzyła, jak odjeżdża, jak znika za bramą Adlerheim.
Wtedy dopiero odwróciła się i powoli ruszyła z powrotem ku domowi.
---
Adlerheim po wyjeździe Marcina znów zatopiło się w spokojnym rytmie. W rozgrzanych ścianach domu została tylko Paulina i Mila. Z ogrodu dochodziły dźwięki cykad, a powietrze miało w sobie coś sennego, gęstego – jakby czas lekko zwolnił, zawiesił się między lipcowym popołudniem a zapowiedzią wieczoru.
Paulina nie czuła się samotna – przynajmniej nie w zwyczajnym znaczeniu tego słowa. Ceniła te momenty odosobnienia, w których mogła myśleć, porządkować, wyostrzać. A mimo to, wieczorami, kiedy siadała w swojej sypialni na aksamitnym szezlongu pod wielkim, otwartym oknem, z kieliszkiem chłodnego białego wina w dłoni, jej dłoń automatycznie sięgała po telefon.
Jonas.
Jak co lipiec, spędzał wakacje z dziećmi – z Klausem Wilhelmem i Lilianą, owocami poprzedniego małżeństwa. Dzieci Jonasa były już dorosłe, każde na swoim etapie życia, każde inne, ale oboje – co zaskakiwało ją za każdym razem – darzyli Paulinę szczerą sympatią.
Wysyłali jej filmiki: z gór, z jachtu, z leniwych spacerów po norweskich fiordach i południowej Francji. Pokazywali, co gotują, śmiali się, a nawet czasem kłócili – ale wszystko z tą intymną swobodą, którą ma tylko prawdziwa, wypróbowana więź. Paulina wieczorami oglądała te materiały z lekkim uśmiechem. Później łączyli się na video. Jonas w koszulce i szortach, z włosami potarganymi wiatrem, wyglądał wtedy zaskakująco młodo.
Liliana potrafiła zadzwonić osobno, w innym czasie. I choć Paulina nigdy nie zabiegała o jej względy, między nimi zawiązała się nić porozumienia, której nikt wcześniej nie przewidział. Dziewczyna – zjawiskowo piękna, o nordyckiej urodzie i błyszczących oczach – studiowała w Nicei na Akademii Sztuk Pięknych. Paulina odwiedziła ją tam kiedyś w pewien wiosenny weekend. Miały wtedy czas dla siebie – wspólne zakupy, spacer po Promenadzie, rozmowy przy kawie z widokiem na zatokę.
Sprzedawcy w butikach brali je za siostry. Obie blondynki o zmysłowym sposobie poruszania się i chłodnych spojrzeniach. Paulina dostrzegała w Lilianie pewne cechy siebie sprzed lat – tę naturalną dbałość o styl, ale i pewną czujność w relacjach, nienazwane pragnienie siły, które tylko niektóre kobiety pielęgnują w milczeniu.
Z Klausem miała inny rodzaj więzi. Był bardziej powściągliwy, logiczny, twardziej osadzony w świecie. Studiował farmację i zarządzanie. Z początku Paulina wątpiła, czy taka kombinacja istnieje, ale Jonas wyjaśnił, że na Oxfordzie to możliwe – połączenie studiów licencjackich z tzw. „joint honours degree”, gdzie nauki biomedyczne mogły być połączone z kierunkiem z obszaru ekonomii i zarządzania. Oczywiście Klaus należał do najlepszych na roku – jakżeby inaczej, skoro był synem Jonasa, dziedzicem fortuny, przyszłym prezesem Hagen Pharma AG.
Zarówno Klaus, jak i Liliana traktowali Paulinę nie jak partnerkę ojca, lecz jak naturalną część rodziny. Było to dla niej nowym doświadczeniem, ale przyjęła je z wdziękiem. Nigdy nie próbowała ich sobie podporządkować – wystarczyło, że była sobą. Spokojna. Elegancka. Nienachalna, ale obecna.
Wieczorem, kiedy Paulina odłożyła telefon i wstała z szezlongu, w pomieszczeniu zapadła cisza. Przez uchylone okno wlatywały nocne odgłosy ogrodu – pohukiwanie sowy, szelest liści. Spojrzała na ciemniejące niebo.
Wiedziała, że Jonas niedługo wróci. I że sierpień będzie inny. W sierpień trochę popracuje, potem wyjazd do Japonii, ślub Marcina, wyjazd do Paryża do Noemi i Dominia Studio Paris. Lubiła gdy dużo się dzieje.
Ale na razie – miała siebie, Milę, i wieczory w Adlerheim.
Chłodne spojrzenie, gotuje drogę dla ognia - Zatem ogniu krocz za mną - rzekła Pani :)
OdpowiedzUsuń