Wilczyca 93

Rozdział 93

Adlerheim, czerwiec 2024

Czerwiec był gorący — długie dni, ciepłe wieczory, powietrze niosło zapach łąk i brzęczenie owadów. Przyjechali do Adlerheim wczoraj wieczorem. Jonas prowadził, jak zwykle. Paulina siedziała obok niego w ciszy, oparta lekko o zagłówek, z zamkniętymi oczami. Była zmęczona, ale to zmęczenie miało w sobie pewien rodzaj oczyszczenia — po ostatnich tygodniach w Berlinie i krótkim wypadzie do Polski potrzebowała właśnie tego. Ciszy. Porządku. Jego.

Po przyjeździe nie rozpakowali się od razu. Paulina weszła do salonu i otworzyła na oścież drzwi tarasowe. Przez chwilę stała w progu, wsłuchując się w znajome dźwięki — szmer strumienia w oddali, skrzypienie drewna pod ciężarem domu, echo ptasich nawoływań. Jonas w tym czasie przyniósł ich walizki, ustawił je starannie na piętrze. Potem ruszyli do Reichnefels.

Kolacja była wyśmienita. W starej winiarni, gdzie znano ich od lat, kelner z dyskretnym uśmiechem zaprowadził ich do tego samego stolika co zawsze — pod drewnianą belką, obok okna, z widokiem na dolinę. Paulina miała na sobie prostą, czarną sukienkę, z cienkim paskiem w talii i skórzanymi sandałami. Jonas wyglądał klasycznie — biała koszula, granatowe chinosy, lekko rozwiane włosy. Pili lokalne białe wino, jedli tatar z jelenia, a potem jagnięcinę z warzywami i rozmarynem. Rozmawiali mało, ale wystarczająco.

Po kolacji spacerowali po miasteczku, mijając ryneczek z kamieniczkami, które wyglądały jak wyjęte z innej epoki. Szli powoli, ręka w rękę, potem wspięli się na wzgórze, gdzie ruiny zamku sterczały nad doliną jak świadectwo czasu. Paulina zatrzymała się przy starym murze.

– Tu jest cisza innego rodzaju – powiedziała cicho, nie patrząc na niego.

– Cisza, w której jesteś sobą – odpowiedział Jonas, stając za nią. Objął ją w talii. Przytuliła się bez słowa.

Było późno, kiedy wrócili do Adlerheim. Dom pachniał drewnem i letnią wilgocią. Zjedli jeszcze kilka truskawek przy kuchennym stole. Paulina narzuciła ciepły sweter. Usiedli razem w fotelach na tarasie, w ciszy. Księżyc był w pełni, a powietrze gęstniało od zapachów dojrzewającej przyrody.

Ostatnio Paulina naprawdę zwolniła. W DSB pojawiała się rzadko, niemal wyłącznie dla swojej stałej grupki — tych, którzy byli z nią od lat i znali każdy gest, każdy ton jej głosu, każdy cień uśmiechu. Nie przyjmowała nowych. Nie musiała. Terminy do niej były zapisane miesiące naprzód — a ten, kto zdobył zwolnione okienko, traktował je niemal jak świętość. W tej chwili najbliższy termin był na październik.

A jednak to nie studio, nie scena, nie rekwizyty były teraz dla niej najważniejsze. Tylko on — Jonas. Jej ulubione narzędzie. Jej odbicie.

Siedzieli razem przy stole na tarasie, a wieczór zmierzał ku nocy. Z oddali słychać było szum strumienia i cykanie świerszczy. Jonas obracał w palcach kieliszek z winem, nie podnosząc wzroku.

– Naprawdę musimy to robić? – zapytał cicho.

Spojrzała na niego spokojnie.

– Tak. Wiesz przecież, jak to lubię – odpowiedziała, z tym charakterystycznym ciepłem, za którym zawsze kryło się coś więcej.

– Ale ja… – zawahał się, a jego głos zadrżał niemal niedosłyszalnie.

Uśmiechnęła się. Nie złośliwie. Czułe okrucieństwo malowało się na jej twarzy jak subtelny cień.

– Mój kochany – powiedziała, wstając z krzesła i podchodząc do niego. – Myślisz, że to ma dla mnie znaczenie?

Wsunęła się na niego okrakiem, siadając mu na udach, jakby dosiadała czegoś więcej niż tylko jego kolan. Jej spojrzenie było spokojne, miękkie… i niepodważalne.

Nachyliła się do jego ucha, nie dotykając ustami skóry. Tylko oddech, ciepły, pewny, wsączył się w jego kark.

– Jutro będziesz moim wierzchowcem. Czy chcesz tego, czy nie – wyszeptała.

A potem się roześmiała. Cicho. Melancholijnie. Władczo.

Jonas spojrzał na nią. Milczał. Była taka piękna, że aż bolało. Jej ciało, jej głos, sposób, w jaki pochylała głowę, w jaki wybierała słowa. Patrzył na nią i wiedział: kochał ją do szaleństwa. Całą. Znowu i jeszcze bardziej.

---

Słońce było już wysoko, a dzień zapowiadał się naprawdę upalny. Ciepły, suchy wiatr poruszał leniwie firany w oknie sypialni, w której panował przyjemny półmrok. Paulina stała przed garderobą w samej bieliźnie, sącząc łyk mocnej kawy i pozwalając, by chłodne powietrze z wentylatora muskające jej skórę dodało odrobinę energii. Wiedziała, czego chce — wszystko już miała w głowie — ale delektowała się chwilą. Chwilą wyboru. Rytuałem.

Zaczęła od bielizny. Delikatna, satynowa, w odcieniu głębokiej kości słoniowej, niemal stapiająca się z jej jasną skórą. Biustonosz o miękkich miseczkach, ozdobiony subtelną koronką przy krawędzi, miękko podtrzymywał biust, nie narzucając się. Majtki — klasyczne, z cienkiego tiulu, z delikatnym haftem w motyw drobnych listków.

Potem sięgnęła po cienkie skarpetki. Jedwabiste, beżowe, przezroczyste jak mgiełka. Ich brzeg otaczała drobna koronkowa falbanka, ledwo widoczna, a jednak obecna – drobny akcent, który znała tylko ona.

Bryczesy. W kolorze jasnego beżu, lekko elastyczne, idealnie przylegające do jej długich, szczupłych nóg. Miały wysoką talię i subtelne szwy wzdłuż ud, które wydłużały optycznie sylwetkę. Wsunęła je z wprawą, zapinając guziki z boku i wygładzając dłonią materiał na biodrach.

Biała koszula była uszyta z cienkiej, oddychającej bawełny. Delikatna, przewiewna, lekko prześwitująca, ale o doskonałym kroju – z taliowaniem, długimi rękawami, które dziś zsunęła do łokci, podwijając je niedbale, jakby w ostatnim geście nonszalancji. Kołnierzyk zapięła pod samą szyję. Na piersi – haftowany, minimalistyczny monogram.

Wysokie oficerki czekały już przy fotelu. Wypolerowane, głęboko czarne, błyszczące. Sięgały tuż pod kolano, z miękkiej, ale trzymającej formę skóry. Wsuwanie stóp w ich wnętrze było jak wejście w zbroję. Cicho zasyczały przy zgięciu łydki, otulając ją.

Na koniec – rękawiczki. Cienka jagnięca skóra. Gładka, śliska, z delikatnym połyskiem. Czarne, z mikroskopijną perforacją na grzbietach dłoni, dzięki której skóra mogła oddychać. Mankiety zapinane na maleńkie guziki w kształcie czarnych pereł. Na lewym grzbiecie – ozdobna wypukłość, wąski pasek tłoczonego wzoru przypominającego koronkę.

Wsunęła je powoli, jeden palec po drugim, pozwalając skórze napiąć się na dłoni i palcach. Zatrzasnęła guziczek, przesunęła dłonią po drugiej i uniosła wzrok ku lustrze.

Była gotowa.

Uśmiechnęła się do siebie lekko, z tym szczególnym błyskiem w oku, który oznaczał tylko jedno. Jonas nie miał dziś najmniejszych szans.

W garderobie, przy lustrze, Paulina zatrzymała się na moment. Sięgnęła po okulary przeciwsłoneczne – ciemne, o lekko kocim kształcie, w masywnej oprawce. Były wyraziste, niemal teatralne – ale idealnie do niej pasowały. Zakładając je na nos, poprawiła je jednym, precyzyjnym ruchem. Lustro pokazało kobietę pewną siebie, chłodną, niedostępną. Taką, jaką lubiła być widziana.

Tuż obok, na marmurowej półce, czekała jej szpicruta.

Chwyciła ją powoli, z pewną ostrożnością. Gruba, ręcznie szyta skóra miała głęboki, matowy odcień czerni. Rękojeść była masywna, ozdobiona metalowym zakończeniem – ciężka, zimna, perfekcyjnie wyważona. Paulina objęła ją mocno palcami, czując znajomy chłód i wagę, która od razu dodała jej wewnętrznej mocy.

Przesunęła dłonią w rękawiczce po trzonku, badając jego fakturę. Końcówka – zakończona szerokim płatem skóry – była nie tylko funkcjonalna, ale i estetyczna. Starannie obszyta, z drobnym, ozdobnym tłoczeniem wzdłuż krawędzi. Kiedyś ktoś ją dla niej zrobił — na zamówienie. Miała być nie tylko narzędziem, ale symbolem.

Podniosła ją lekko i ważyła przez chwilę w dłoni, jakby testowała balans. Przechyliła nieco głowę, z zadowoleniem obserwując jej odbicie w lustrze. Potem uniosła rękę i końcówką lekko uderzyła się w otwartą dłoń – plaśnięcie było ciche, ale wyraziste. Nie chodziło o ból, tylko o komunikat.

Jeszcze raz. Wolniej. Dźwięk był bardziej głuchy, miękko rozchodzący się po pokoju.

Uśmiechnęła się lekko. Idealna.

Obróciła się na pięcie i skierowała do drzwi. Jonas już czekał. Stał nagi u stóp schodów, w porannym świetle, które wpadało przez wysokie okna Adlerheim. Był spięty, ale gotowy. Wiedział, że każda minuta tego poranka jest już częścią sceny, którą Paulina pisała powoli, z precyzją – jak zawsze.

Zeszła po schodach powoli, z gracją i pewnością. Wysokie, lśniące oficerki stukały lekko o drewniane stopnie, a szpicruta rytmicznie spoczywała w dłoni, jak przedłużenie jej woli. Jej ruchy były niespieszne, pełne wewnętrznego rytuału, jakby każdy krok był zaznaczeniem dominacji w przestrzeni, która od zawsze należała do niej.

Gdy stanęła naprzeciwko niego, nie powiedziała ani słowa. Spojrzała tylko uważnie i lekko uniosła dłoń, wskazując na wiszącą na wieszaku uprząż i siodło – ciężkie, solidne, skórzane, starannie wypolerowane poprzedniej nocy. Jonas skinął głową i posłusznie podszedł. Chwycił uprząż, czuł jej chłód i wagę. Skórzane pasy były miękkie, ale solidne, a metalowe sprzączki błyszczały ostrym blaskiem.

Paulina uniosła szpicrutę, wskazując mu kierunek. Bez słowa. Wiedział, co to znaczy – miał iść przodem.

Otworzył drzwi prowadzące na zewnątrz – od strony ogrodu. Tam, gdzie trawnik był idealnie przystrzyżony, niemal aksamitny w dotyku, a otaczający go żywopłot tworzył intymną, zieloną enklawę. Miejsce to było dobrze wybrane – odizolowane od świata, ciche, pełne zapachu rozgrzanej zieleni. Przeszedł przez taras. Paulina szła za nim powoli, stawiając kroki z absolutną pewnością. Szpicruta lekko opierała się o jej udo, gotowa do działania. 

To miało być ich poranne widowisko. Czerwcowe, gorące i absolutnie ich własne.

Paulina uniosła dłoń i bez słowa wskazała palcem na trawę przed sobą, precyzyjnie i chłodno, jak dama wydająca rozkaz. Jonas zrozumiał natychmiast. Ostrożnie odstawił siodło i uprząż na ziemię, dbając, by nie uszkodzić ani jednego paska. Potem – bez cienia zawahania – przyjął pozycję na czworaka. Jego kolana zagłębiły się lekko w miękką, świeżo przystrzyżoną trawę.

Paulina podeszła powoli. Jej czarne, błyszczące oficerki poruszały się niemal bezszelestnie po murawie. Obeszła go dookoła – majestatycznie, z pełną świadomością swojej obecności. Wzrok miała skupiony, ruchy spokojne. W jednej dłoni trzymała szpicrutę, drugą wyciągnęła i zaczęła przesuwać opuszkami palców po jego ramionach. Delikatnie, niemal czułym gestem, jakby badała jego gotowość.

Potem, bardzo powoli, przejechała końcówką szpicruty wzdłuż jego kręgosłupa – od karku aż po kość krzyżową. Skórzana końcówka zostawiała zimny ślad, który Jonas czuł wyraźnie. Drobny dreszcz przeszedł mu przez ciało. Nie od bólu, lecz od tej osobliwej mieszaniny oczekiwania i uwielbienia.

Paulina stanęła przed nim. Poprawiła koszulę, zsunęła lekko okulary na czubek nosa i spojrzała na niego z góry – jak królowa przyglądająca się swojemu ulubionemu słudze. Na jej ustach pojawił się uśmiech – subtelny, ledwo zauważalny, ale pełen wyższości. Uśmiech kobiety, która nie tylko wie, że panuje nad sytuacją, ale że cała scena została stworzona dla jej przyjemności.

– Dobry chłopiec – powiedziała cicho. – Gotowy?

Nachyliła się i z precyzją, która miała w sobie coś niemal ceremonialnego, zaczęła zakładać uprząż na głowę Jonasa. Najpierw wędzidło – chłodny, gumowy element wsunęła mu do ust stanowczo, ale ostrożnie. Jonas przyjął je bez oporu. Potem kolejne pasy – czarne, błyszczące, elastyczne i doskonale dopasowane do jego twarzy. Przesuwała je wokół jego policzków, brody, karku, zapinając zatrzaski z cichym kliknięciem. Klapki na oczy – przymocowane z boków – zamknęły mu świat z lewej i prawej strony, zostawiając jedynie wąski, skierowany w dół kadr.

To była dla niej chwila absolutnej kontroli, niemal medytacyjna. Lubiła ten rytuał – powolny, dokładny, nieodwołalny. Był jak wstęp do spektaklu, który miała reżyserować do ostatniego detalu. Każdy ruch – zapinanie sprzączek, dociąganie pasków – był jak dotyk pędzla na płótnie.

Uprząż leżała idealnie. Jonas oddychał spokojnie, nieruchomo, jakby z każdym ruchem Pauliny jeszcze głębiej zanurzał się w swoim oddaniu. Wzięła teraz siodło. Skórzane, ciężkie, wypolerowane – sama o nie dbała. Uniosła je z gracją i narzuciła na jego plecy. Przez chwilę nie robiła nic, tylko trzymała je, czując jak grawitacja powoli osiada ciężar w dół jego ciała.

Potem pochyliła się i zaczęła zapinać pasy. Jeden po drugim, najpierw z lewej, potem z prawej strony. Pasy napinały się, coraz bardziej obejmując tors Jonasa. On również to poczuł – to ściśnięcie, tę narastającą presję, która działała jak obręcz. Ale nie skarżył się. Przeciwnie – jego ciało lekko się naprężyło, jakby chciał pokazać, że zniesie więcej.

Paulina wyprostowała się. Przeciągnęła palcami po grzbiecie siodła, potem poprawiła swoje rękawiczki i lekko stuknęła szpicrutą w dłoń. Uśmiechnęła się z satysfakcją – wszystko było gotowe.

Ujęła lejce i  usiadła w siodle. Materiał poddał się jej ruchowi z miękkim szelestem skóry. Jonas nawet nie drgnął, czekał, aż w pełni zajmie miejsce na jego plecach. Jednym płynnym ruchem trąciła go lekko kolanem – sygnał znany im obojgu. Od razu zareagował, przesunął dłoń, pomagając jej wsunąć błyszczący but w lewe strzemię. Potem z drugiej strony – drobny manewr, szybki gest – i druga noga była na miejscu.

Paulina poprawiła się lekko w siodle, przesuwając biodra i pozwalając swojemu ciału zapaść się swobodnie w rytm jego pleców. Oficerki delikatnie otarły się o jego boki. Cienkie, wysokie, lśniące – były jak wykończenie starannie skomponowanego obrazu. Ujęła mocniej lejce, przechyliła się lekko do przodu i przycisnęła jego boki udami. W tym geście było wszystko – pewność siebie, zmysłowa siła, świadomość kontroli.

Lekko uderzyła go szpicrutą w bok – nie mocno, ale wyraźnie. Skórzany czubek zadrgał, uderzając z cichym trzaskiem.

– Naprzód, mój koniku – powiedziała cicho, z uśmiechem, który w jej ustach znaczył wiele więcej niż rozkaz.

Jonas poruszył się pod nią, ruszając przed siebie. Czuł jej obecność nad sobą, jej kolana przy swoich żebrach, dłoń na lejcach, szpicrutę w pogotowiu. Jeździli po ogrodzie – powoli, wyznaczając kręgi na przystrzyżonej trawie. Jonas poruszał się na czworaka, ciężko, ale z godną podziwu wytrwałością, a Paulina — wyniosła, elegancka — siedziała w siodle z absolutną swobodą. Jej dłonie raz po raz szarpały lekko lejce, z charakterystycznym dla niej spokojem.

— Prosto. Lewo. Zatrzymaj się. — Ton był oszczędny, chłodny. Każde polecenie potwierdzała spięciem ud albo krótkim uderzeniem szpicruty w bok.

Podobało jej się to. Czuła się wyjątkowo — nie tylko dlatego, że kontrolowała każdy jego ruch, ale dlatego, że robiła to z wyczuciem, pięknie. Jonas był wysoki, umięśniony. Mimo pozycji, w jakiej się znajdował, jego siła była dla niej wyczuwalna przy każdym kroku. Gdy zmieniał kierunek, czuła to pod sobą – masywne łopatki, ruch mięśni pod skórą. Czuła się, jakby naprawdę dosiadała silnego, posłusznego wierzchowca. To ona dominowała przestrzeń, to ona górowała nad nim – fizycznie i symbolicznie. Czuła się przez to bezpiecznie, komfortowo, a jednocześnie podekscytowana – jakby świat układał się dokładnie tak, jak powinien.

Od czasu do czasu pochylała się lekko, wyciągała rękę i głaskała go po karku.

— Dobrze. Idziesz dziś wyjątkowo równo.

Pochwała, wypowiedziana tym chłodnym, uznającym tonem, była dla niego jak nagroda. 

Jonas chociaż nie lubił samego pony play w jakiś niewytłumaczalny sposób lubił te chwile — mimo zmęczenia, bólu w nadgarstkach, napiętych pleców, potu zbierającego się na karku. Lubił je, bo były prawdziwe. To wtedy czuł, że jest na swoim miejscu. Zredukowany do roli stworzenia — nie człowieka, nie partnera, tylko ciała, które nosi ją z oddaniem, które służy.

A jednak — w tym upokorzeniu, w tej cielesnej rezygnacji, kryło się dla niego coś nieopisanego. Kiedy czuł ciężar siodła, kiedy poczuł dotyk jej rękawiczki — chłodny, lśniący, elegancki — na karku lub policzku, było w tym coś mistycznego.

Ona — piękna, drobna, nienagannie ubrana, siedząca z prostymi plecami, włosy spięte, okulary przeciwsłoneczne odbijające słońce. On — nagi, osiodłany, z uprzężą ograniczającą widzenie, poruszający się ciężko, na kolanach.

To było jak żywa metafora ich relacji. On — oddany, zachłanny na każde słowo, każdy gest. Ona — jego właścicielka. Jego Pani.

I nie potrzebował niczego więcej. Bo w tej chwili nie istniał świat zewnętrzny. Była tylko ona. Siedząca na nim, wydająca polecenia, patrząca na niego jak na coś swojego.

I Jonas czuł, że właśnie tak chce być widziany.

Poruszał się coraz bardziej ciężko, powoli, dłonie oparte o miękką trawę, kolana już lekko drżały pod napięciem, a mimo to nie zatrzymywał się. Czuł na sobie ciężar Pauliny — filigranowej, a jednak całkowicie go dominującej. Jej uda otulały go ciasno po bokach, cholewki błyszczały, a raz po raz szpicruta lekko dotykała jego ramienia, przypominając mu, że nie ma prawa zwolnić bez rozkazu.

Na plecach czuł ciepło jej ciała, perfumy — chłodne i eleganckie — oraz zapach skóry jej rękawiczek, kiedy raz dotknęła jego karku. Ogarnęło go to znajome uczucie: mieszanina wyczerpania i ekstazy. A jednak, mimo fizycznego wysiłku, jego myśli powędrowały gdzieś indziej. Przypomniał sobie rozmowę sprzed kilku miesięcy. Wówczas też kroczył na czworaka, tylko po salonie. Paulina ułożyła się potem w jego ramionach  i — rozbawiona jego pytaniami — udzieliła mu odpowiedzi, którą teraz odtwarzał w myślach niemal słowo po słowie.

Powiedział wtedy:

— Paulinko… przecież jestem nagi, związany, patrzysz na mnie z góry. Po co ci te oficerki, te rękawiczki, ta szpicruta? Dlaczego musisz wyglądać… aż tak?

Zamiast roześmiać się czy go zbyć, pochyliła się wtedy nad nim i dotknęła jego policzka.

— Właśnie dlatego, że jesteś nagi. Właśnie dlatego, że pełzniesz. Muszę wyglądać aż tak.

Przerwała na chwilę, jakby chciała dobrać słowa najdokładniej, jak to możliwe.

— Jonas, jesteś duży. Silny. Mężczyzna. Natura dała ci ciało stworzone do walki. A ja? Ja jestem delikatna.  Chcąc cię zdominować, chcąc pokazać ci twoje miejsce nie zrobię tego szepcząc ci miłe słówka do ucha w miękkim szlafroku.  Muszę wyglądać jak ktoś, komu się nie sprzeciwisz. Ja muszę mieć na sobie coś, co ci powie, że nie jesteś równy. Bo nie jesteś. W tej chwili jesteś koniem. Ja jestem amazonką. I koń nie pyta, dlaczego siodło jest ciężkie.

Spojrzała na niego uważnie, nie z szyderstwem, ale z łagodną pewnością siebie.

— Władza wymaga różnicy. I lubię, kiedy ją czujesz. Lubię, kiedy czujesz, że wszystko, co masz, co możesz dostać, co w ogóle istnieje, zależy ode mnie. 

Zamilkła, patrzyła mu w oczy. Jonas nie odpowiedział wtedy nic. Pokiwał tylko głową.

Teraz, pełznąc z nią po ogrodzie, spocony, zmęczony, ale szczęśliwy, przypomniał sobie każde z tych słów z niesamowitą wyrazistością. Szarpnęła delikatnie lejcami, skręcili w lewo. Zareagował natychmiast. Czuł jej dumę. I nie chciał być nikim innym.

Paulina uśmiechała się czasem sama do siebie, kiedy Jonas — niby z ciekawości, a jednak z pełnym oddania błyskiem w oczach — zadawał te swoje pytania. Były w nich nuty naiwności, ale i autentyczna fascynacja. Ona doskonale wiedziała, że nie szukał w nich logicznych wyjaśnień, tylko potwierdzenia swojej słabości wobec niej. Potwierdzenia, że to wszystko — jej siła, jej styl, jej obecność — jest prawdziwe i należy tylko do niej. I oboje doskonale wiedzieli, że Paulina nie potrzebowała stroju aby zdominować kogoś. Wystarczało jej spojrzenie.

Uwielbiał ją. Ale nie w taki zwykły sposób. Jonas był fetyszystą, całym sobą zanurzonym w jej wizerunku, w jej estetyce. Miał słabość do kobiecych detali — i nikt nie nosił ich tak jak Paulina. Pończochy z koronkowym brzegiem, idealnie napięte na jej długich nogach, błyszczące oficerki z cienkiej skóry, których stukot rozpoznawał z drugiego końca domu. Ale nic nie działało na niego tak jak rękawiczki.

Miał wręcz obsesję na ich punkcie. Każdy ich rodzaj przyciągał jego uwagę — ale to te noszone przez Paulinę były dla niego centrum wszechświata. Gdy tylko zakładała czarne, lśniące, skórzane rękawiczki, świat zwalniał. Obserwował jej dłonie z nabożnością. Jak poprawia mankiet koszuli. Jak gładzi wierzchem jego policzek. Jak pstryka palcami, każąc mu klęknąć.

A dłonie Pauliny... to był osobny temat. Smukłe, długie palce, wypielęgnowane paznokcie. Nigdy nie zapomniał, jak pierwszy raz dotknęła go nimi przez materiał rękawiczki. Było w tym coś nieziemskiego. Chłodna perfekcja i zarazem obietnica bliskości. W jej dłoniach potrafił się rozpłynąć — a jednocześnie czuł się jak niewolnik przed królową. I nie zamieniłby tej zależności na nic innego.

Jonas czuł już zmęczenie. Nienaturalna pozycja na czworakach, ciężar uprzęży i siodła, upalny dzień — wszystko to dawało się we znaki. Ale nie skarżył się. Wiedział, że Paulina nie toleruje słabości. Ona nie zatrzymywała się, nie pytała o jego komfort. I właśnie to go pociągało — jej absolutna pewność, że ma prawo żądać wszystkiego.

W pewnym momencie kazała mu zatrzymać się. Zsiadła z niego, jakby zsiadała z prawdziwego konia. Rozprostowała się, przeszła kilka kroków w stronę kępy krzewów, których różowe kwiaty leniwie rozwijały się w promieniach słońca. Zobaczył jej sylwetkę z oddali — długie, smukłe nogi w beżowych bryczesach, lśniące oficerki, które odbijały światło jak wypolerowana zbroja. Pośladki zarysowywały się pod materiałem, napięte i pewne siebie. Była kwintesencją elegancji i siły. Stał tam, nieruchomo, jakby zamarł, wpatrzony w nią z niemym uwielbieniem.

Po chwili, bez żadnych słów, Paulina wróciła i znowu usiadła na siodle. Poczuł na udach ciężar jej ciała, znajome napięcie w karku, gdy oparła się lekko. Pomógł wsunąć jej nogi w strzemiona. Trąciła go lejcami. Poszli dalej.

Kiedy zbaczał nieco z wyznaczonej ścieżki, czuł korektę — raz napięciem wodzy, raz lekkim, bolesnym smagnięciem szpicruty w bok. Nie mówiła wiele, ale każde jej polecenie było jasne. On wykonywał je z cichą pokorą, skupiony na każdym geście.

Ich gra była nie tylko fizyczna — to była rozmowa ciał, gestów, znaków i spojrzeń. Paulina wiedziała, jak prowadzić. Wiedziała, że dominacja nie polega na krzyku, ale na absolutnej pewności. 

Choć jego mięśnie drżały, a pot spływał po karku, czuł w sobie coś więcej niż zmęczenie. Czuł dumę. Należał do niej — całkowicie, bez zastrzeżeń. A ona? Ona władczo siedziała na jego grzbiecie, z wysoko podniesioną głową i okularami odbijającymi światło — jak bogini z innego świata, której jedynym zajęciem było panowanie.

Skierowali się w stronę dalszej części ogrodu — tej mniej odwiedzanej, gdzie przy niskim ogrodzeniu rozciągała się mała łąka kwiatowa. Ścieżka prowadziła lekko w dół, między wysokimi trawami i rozproszonym cieniem jabłoni. 

Zatrzymali się. Paulina zsunęła się z jego grzbietu.  Bez słowa ruszyła w stronę łąki.

Szła powoli, z głową pochyloną, czasem przysiadając lekko, by zerwać jakąś dziką roślinę — błękitny chaber, pojedynczy mak, gałązkę złocistego krwawnika. Jonas patrzył na nią w milczeniu, wciąż w pozycji konia. Czuł, jak mięśnie mu drżą, ale nie śmiał się poruszyć.

Widok Pauliny — tej samej, która chwilę wcześniej uderzała go bez słowa ostrzeżenia, trzymała na wodzy, wydawała polecenia szpicrutą — teraz z bukietem w dłoni, w wysokich oficerkach i delikatnej białej koszuli… był jak coś z innego świata. Była piękna. Niepokojąco piękna. Surowa i dziewczęca zarazem. Władcza i delikatna. Trzymała w dłoni prosty, polny bukiet, jakby na chwilę zamieniła szpicrutę na coś równie symbolicznego, lecz o zupełnie odmiennym znaczeniu.

Wróciła w jego stronę, nie spiesząc się. Zatrzymała się przed nim. Jej cień padł na jego kark.

— Ładne? — zapytała, pokazując bukiet.

— Piękne — wyszeptał, nie podnosząc wzroku.

— To dla mnie. Zasłużyłam, prawda?

Jonas skinął głową. Tak, zasłużyła. Na wszystko, co tylko zechce.

Ruszyli w stronę domu, skracając drogę przez środkową część ogrodu. Paulina siedziała stabilnie, spokojnie, jakby cała ta sytuacja była najbardziej naturalną rzeczą na świecie. W lewej dłoni trzymała swój bukiet dzikich kwiatów razem z wodzami, które opadały swobodnie w dół i raz po raz napinały się delikatnie przy każdym szarpnięciu. W prawej, jak zawsze, miała szpicrutę.

Obrali trasę najkrótszą — tę, która przecinała żwirową ścieżkę wijącą się wzdłuż rabat. Jonas poczuł, jak ziemia pod jego kolanami zmienia fakturę. Przez chwilę próbował dostosować ruchy, obniżyć nieco biodra, by uniknąć najostrzejszych kamieni, ale nie było to łatwe. Miał na sobie materiałowe ochraniacze, podobne do tych, które noszą siatkarze — lekkie, amortyzujące — ale nie były stworzone na żwir. Każde kolejne przesunięcie kolana powodowało uczucie szorstkiego oporu, bolesne punkty nacisku. Kamyki wżynały się nieprzyjemnie, niektóre z nich wbijały się przez cienki materiał, zwłaszcza gdy jego ciężar przesuwał się nieznacznie w bok.

Paulina nie zwalniała. Jechała spokojnie,  poprawiając bukiet i czasem ściągając wodze lekkim szarpnięciem. 

— Dasz radę — powiedziała sucho. — Wiesz, że i tak nie masz wyboru.

Szpicruta leniwie opadła na jego biodro, jakby w przypomnieniu, że nie pora na zawahanie. Jonas przyspieszył odrobinę, skupiony całkowicie na zadaniu: donieść ją z powrotem na taras, bez zatrzymania, bez jęku, mimo tych kamyków.

Wiedział, że gdy tylko znów znajdą się obok tarasu, Paulina zejdzie z niego z taką samą gracją, z jaką go dosiadła. I może wtedy — może — pochyli się i nagrodzi go tym, za czym tęsknił przez całą drogę: kolejnym dotykiem dłoni w rękawiczce. Posłusznie szedł na czworaka, trzymając tempo. Czuł, jak żwir wbija się w ochraniacze i mimo amortyzacji materiału — każdy kontakt z twardą nawierzchnią był nieprzyjemny. Ale nie ośmielił się nic powiedzieć. Wiedział, że Paulina dostrzeże każde spowolnienie w rytmie jego ruchów. I faktycznie — wystarczyło jedno, ledwie zauważalne zawahanie, by poczuł ostre uderzenie w bok.

— Wiem, że bolą cię kolanka — powiedziała lodowato spokojnym tonem. — Ale nie zwalniaj.

Czuł jej wzrok na karku, na ramionach, na każdym ruchu mięśni. I mimo że bolało — czuł też coś jeszcze. To poczucie absolutnego oddania, tego że spełnia jej oczekiwania, wypełnia rolę, do której go przygotowała, której on sam pragnął.

Kiedy wreszcie dotarli na trawę przy tarasie, Paulina zsunęła się lekko z jego pleców, z wdziękiem poprawiając kołnierzyk koszuli. Postawiła bukiet na stole i spojrzała na niego przez okulary przeciwsłoneczne. Jonas wciąż klęczał na czworakach, czekając na jej gest, na jej słowo. Czuł jak pot ścieka mu po plecach, jak serce bije mocniej – nie ze zmęczenia, ale z emocji.  Usiadła na ławce w cieniu pergoli bawiąc się szpicrutą. Założyła nogę na nogę – lśniące, wysokie oficerki skrzyżowały się z charakterystycznym dźwiękiem miękkiej skóry.

Spojrzała na niego. Wskazała czubek buta delikatnym ruchem palca, nie mówiąc ani słowa.

On zrozumiał. Zawsze rozumiał te gesty. Zbliżył się powoli. Chciał złożyć pocałunek na tym eleganckim bucie, ale ciasne wędzidło w uprzęży uniemożliwiało mu swobodne ruchy. Starał się mimo to. Pochylał głowę, szukał kąta, który pozwoliłby mu wyrazić choćby odrobinę swojego oddania.

Paulina nie mówiła nic. Obserwowała go z uśmiechem, który był gdzieś pomiędzy pobłażliwością a rozbawieniem. Była jak dama, która wie, że jej kończy się herbata, ale nie zamierza jeszcze poruszyć filiżanki – bo bardziej interesujące jest patrzenie, jak służba próbuje odgadnąć, czego chce.

Jonas czuł swoją bezsilność, ale też podniecenie płynące z tego, że każde jego staranie – każdy ruch – miało sens tylko w kontekście jej woli. I choć nie mógł dotknąć ustami skóry buta, jej spojrzenie dawało mu nagrodę. Było potwierdzeniem, że wykonał zadanie, choć nie było słów, pochwał ani rozgrzeszenia.

Paulina spojrzała w bok, lekko przekręcając głowę, a potem wzięła ze stolika bukiet i z namysłem wdychała zapach kwiatów.

Po dłuższej chwili ciszy, w której jedynym dźwiękiem była lekko zaschnięta trawa szeleszcząca pod kolanami Jonasa i odległy świergot ptaków,  wstała z ławki. Jej ruch był płynny, zdecydowany – jakby właśnie zakończyła ceremonię i przechodziła do kolejnego aktu. Bukiet odłożyła ostrożnie na siedzisko. 

Podeszła do Jonasa i chwyciła lejce jego uprzęży jednym, pewnym ruchem. Pociągnęła je lekko – to nie był gest szorstki, ale wyraźnie zaznaczał, że ma ruszyć za nią. Poprowadziła go w stronę niewielkiego, słonecznego zakątka ogrodu, gdzie trawa była gęsta i sprężysta. Tam, przy jednym z ozdobnych słupków z kutego żelaza, przystanęła. Ze słupka zwisał dlugi pas ze skóry, solidny, zakończony metalowym karabińczykiem.

Bez słowa odpięła lejce z przodu uprzęży. Przypięła pas zamiast nich, zahaczyła drugi koniec o żelazny pierścień w słupku. Sprawdziła naciąg – skórzany pas naprężył się lekko.

– Masz chodzić dookoła – powiedziała z rozbawieniem w głosie. – Smycz ma być ciągle napięta.

Spojrzała na niego z góry, jak na duże, umięśnione zwierzę, którego siłę trzeba było okiełznać rytmem i zasadą. Jonas skinął głową, nie próbując mówić. Wiedział, co ma robić. Było w tym coś pierwotnego, coś upokarzająco kojącego.

Paulina roześmiała się krótko, lekko, jakby to była tylko gra – ale jej oczy lśniły.

Odwróciła się i wróciła do cienia pergoli. Usiadła, założyła nogę na nogę i w milczeniu obserwowała, jak jej „wierzchowiec” zatacza powolne koła wokół słupka – w słońcu, w ciszy, w pełnym posłuszeństwie.

Jonas zerkał na nią dyskretnie za każdym razem, gdy zataczał kolejne koło wokół słupka. Jego kark był lekko pochylony, ramiona napięte, kolana obolałe, ale to nie miało teraz znaczenia. Bo tam, w cieniu pergoli, siedziała ona.

Paulina wyglądała w tym świetle niemal nierealnie – jakby nie należała do tego świata. Wysokie oficerki lśniły głęboko, odbijając letnie promienie. Skórzane rękawiczki spoczywały lekko na kolanach. Koszula, jasna i lekka, była teraz lekko rozpięta u góry, ukazując linię obojczyków. Bryczesy podkreślały smukłość jej ud, a okulary przeciwsłoneczne dodawały jej chłodnej niedostępności.

Nie uśmiechała się już, ale jej twarz była spokojna, pełna wewnętrznej równowagi. Była królową ogrodu, a on – zwierzęciem orbitującym w jej grawitacji.

Dla Jonasa była jak bogini – dosłownie. Czuł ból, pot, zmęczenie – ale to tylko zbliżało go do niej.

Każdy krok, każde napięcie smyczy, było jak modlitwa. A ona – jego piękna, jasnowłosa Fenriss – była jego świątynią.

Czuł, jak mięśnie jego ud i ramion drżą coraz bardziej. Pot spływał mu po plecach, kolana pulsowały tępym bólem od żwiru i twardej ziemi, ale trzymał się. Krążył wyznaczoną trasą, krok za krokiem, z cieniem Pauliny w polu widzenia.

Ona tymczasem zdawała się całkowicie oderwana od jego wysiłku. Siedziała lekko odchylona, z ręką wspartą na poręczy ławki. W drugiej dłoni ponownie trzymała bukiet — dzikie maki, chabry, rumianki. Gładziła ich delikatne płatki, czasem wyrywała któryś i obracała między palcami w rękawiczce. Niby od niechcenia, niby bez celu. Ale w tym pozornym rozproszeniu było coś metodycznego, niemal okrutnego w swej obojętności.

Od czasu do czasu rzucała na niego spojrzenie zza okularów przeciwsłonecznych. Chłodne, spokojne, oceniające. Nie powiedziała ani słowa. Nie dodała otuchy, nie zapytała, czy może odpocząć. Po prostu obserwowała — jakby chciała sprawdzić, kiedy pęknie. Czy w ogóle pęknie.

Gdy Jonas na moment się potknął i napiął smycz bardziej, niż powinien, usłyszał jedynie przeciągłe:

– Uważaj.

I nic więcej. Ani nagany, ani współczucia. Jakby mówiła to do niesfornego psa, nie do człowieka. A on… poczuł, że mimo bólu – albo właśnie przez ten ból – jeszcze mocniej należy do niej.

Kiedy po raz kolejny szarpnął smyczą i zbliżył się zbyt mocno do słupka, zmarszczyła brwi.

Wstała powoli, bez pośpiechu. Zatrzymała się tuż obok niego.

– Mówiłam ci, że smycz ma być napięta – powiedziała chłodno, niemal obojętnie.

Szpicruta uniosła się i opadła. Raz. Drugi. Trzeci. Szybko, celnie, bez wahania. Jonas jęknął z bólu, instynktownie napiął mięśnie. Wiedział, że nie powinien nic mówić. To była kara, zasłużona. Paulina uderzyła jeszcze raz – mocno, w udo – po czym odstąpiła krok w tył.

Wciąż milcząc, wypięła karabińczyk smyczy ze skórzanej uprzęży. Odłożyła ją na bok. Zdjęła mu siodło.

– Wstań – rzuciła krótko.

Jonas z trudem podniósł się na nogi, zgięty, z ciałem nadal obolałym. Bez siodła – czuł ulgę, ale też pustkę. W pozycji na kolanach wszystko miało swój rytm. Teraz, kiedy go z siebie zrzuciła i zostawiła tylko uprząż, musiał znów być gotów – nie do marszu, lecz do niesienia jej w inny sposób.

Paulina patrzyła na niego z lekkim uśmiechem.

– Pochyl się – powiedziała, nie podnosząc głosu.

Zrobił to. Opadł na kolana, potem na dłonie, głowę opuścił nisko. Paulina poprawiła lejce w dłoniach, a potem jednym sprężystym ruchem wskoczyła mu na plecy. Oplotła jego tułów udami, czując pod sobą napięcie jego mięśni. Pochyliła się nieco, przesunęła ręką po jego karku.

– Ruszaj. I nie waż się zwalniać – dodała, stukając go końcem szpicruty w biodro.

Jonas wziął głęboki wdech wstał, wyprostował się i ruszył.  Uderzyła go ponownie.  Zaczął biec. Lekko pochylony do przodu, z Pauliną na plecach. Czuł, jak słońce zaczyna prażyć go w czoło, a wilgotne źdźbła trawy smagają jego łydki. Krople potu ściekały mu po skroniach, ale jego oddech, choć przyspieszony, był równy. Był wysportowany, silny — nie przeszkadzało mu to fizycznie. To, co działo się w nim, działo się głębiej. Znów czuł to napięcie między uległością a zachwytem.

Paulina była jak królewna  — lekka, zgrabna, nieprzenikniona. Co jakiś czas wydała mu polecenie — szybciej, w lewo, skręć. Czasem stuknęła piętą w jego bok, raz czy drugi lekko uderzyła go końcówką szpicruty  z wyraźnym sygnałem. „Jestem tu. Kontroluję każdy twój krok.”

Jonas nie potrzebował już nic więcej. Ten moment był pełnią — dla niego. Paulina wyglądała jak uosobienie jego pragnień i strachu. Władza i chłód. Kobiecość i dyscyplina. 

Biegł, dumny w swojej służbie. Gdyby ktoś ich teraz zobaczył — nie zrozumiałby. Ale to nie było dla nikogo z zewnątrz. To był ich świat. Ich rytuał. Ich miłość, w której role były jasno określone.

— Jeszcze jedno okrążenie, koniku — powiedziała cicho, zadowolona..

Paulina lubiła siłę Jonasa. Ceniła ją. Nie tylko fizyczną – choć ta była konieczna. Nie wyobrażała sobie, by mógł ją nieść na swoich barkach ktoś wątły, kruchy, kogo trzeba byłoby oszczędzać. Potrzebowała partnera – uległego, ale silnego nie tylko mentalnie ale też fizycznie. I Jonas był dokładnie taki. Jego ciało, muskularne i sprawne, służyło jej – dosłownie. A ona nie miała w sobie litości. Była wymagająca, okrutna czasem, złośliwa. Ale jednocześnie tak niesamowicie kobieca w tej swojej bezwzględności.

Jej śmiech niósł się po ogrodzie – perlisty, lekki, jakby cała ta scena była dla niej formą letniej rozrywki. Dla niej – bo dla niego była to służba. Zaszczytna, lecz bez reszty podporządkowana jej humorom, kaprysom, fantazjom.

Jonas był doskonale wytresowany. Lata pracy nie poszły na marne. Nauczył się nie tylko reagować na najdrobniejsze impulsy – napięcie lejców, sygnał stóp, dźwięk szpicruty – ale też oddychać jej rytmem. Wiedział, kiedy przyspieszyć, kiedy zastygnąć w miejscu, kiedy zwolnić. Miał wyćwiczone ciało i ducha. Był jej narzędziem. Świetnie radził sobie w zaprzęgu albo tak jak teraz, nosząc ją na barana.

A mimo to, mimo tej doskonałości Paulina czasami kazała mu również pełzać  na czworaka. Bo wiedziała, że tego nienawidzi. Wiedziała, że to go boli – kolana, nadgarstki, plecy. Ale to właśnie dawało jej satysfakcję. Nie tylko kontrola, ale łamanie. Przekraczanie. Dotykanie granicy.

Była sadystką. I była tego świadoma. Ale nie była okrutna bez celu. Jej okrucieństwo było rodzajem sztuki. Jonas był jej płótnem, jej narzędziem – ale też widownią. I kimś więcej. Bo bez niego to wszystko nie miało sensu.

Dlatego właśnie to robiła. Dlatego ścieżki ogrodu, nawet te z drobnymi gałązkami, kamykami, żwirem, miały być dla niego dostępne na kolanach. Bo nie chodziło tylko o podróż. Chodziło o to, jak bardzo był gotów się dla niej poświęcić. A on – był. Bezgranicznie.

Dotarli z powrotem po domem. Pochylił się pomagając jej zsiąść.

Paulina stała przez chwilę przed nim.  Klęczał, ciężko oddychając. Na jego karku lśnił pot, a oddech miał nierówny, płytki. Mimo zmęczenia nie spuszczał z niej wzroku. 

– Grzeczny chłopiec… – powiedziała, tym razem ciszej, prawie szeptem, muskając jego policzek. 

Złapała za jeden z pasków uprzęży i z wprawą zaczęła ją rozpinać. Każdy ruch był spokojny, dokładny – jakby rytuał rozbrajania konia po wyczerpującym treningu. Jonas w tym czasie nie poruszył się ani o centymetr, nie prosząc o nic, nie oczekując – trwając jedynie w ciszy, skupiony tylko na jej dłoniach.

Gdy rozpięła ostatni pasek i zdjęła uprząż z jego głowy, odetchnął głęboko – po raz pierwszy swobodnie. Czuł się jednocześnie znużony i... oczyszczony. Jakby przez ostatnią godzinę jego ciało przeszło przez coś w rodzaju prób ognia. Albo oczyszczenia.

Paulina przyjrzała się mu uważnie.

– Wiesz, co lubię najbardziej? – zapytała półgłosem, bardziej do siebie. – Ten moment, kiedy jeszcze drżysz, kiedy nie masz już siły, a mimo to patrzysz na mnie jak na boginię.

Nie odpowiedział. Nie musiał.

Zebrała włosy w dłoni, przeciągnęła je przez ramię i odsunęła się. 

– Chodź, mój koniku. Idziemy się umyć. – powiedziała łagodnie, jak pani, która wie, że wszystko jest dokładnie na swoim miejscu.

Strumień zimnej wody uderzył Jonasa w plecy jak cios – gwałtownie, ożywczo, niemal brutalnie. Zadrżał, a jego ciało instynktownie napięło się od chłodu. Stał boso na kamiennych płytach, całkowicie nagi, pokryty kurzem, potem i drobnymi zadrapaniami. Paulina przyglądała się z boku.

Pokręciła głową z lekkim rozbawieniem, jakby patrzyła na niezdarnego źrebaka.

– Pamiętaj o karku – rzuciła chłodno, poprawiając okulary przeciwsłoneczne.

Jonas sięgnął dłońmi do karku, po czym nachylił się, by obmyć twarz. Woda skapująca z jego czoła i brody mieszała się z potem. Płynęła po jego ciele, zmywając ślady trudu. Była w tym jakaś rytualność – jakby sama Paulina zdecydowała, że teraz nadszedł czas oczyszczenia.

W pewnym momencie zbliżyła się, przejęła wąż z jego rąk i sama zaczęła polewać go wodą, powoli, spokojnie, prowadząc strumień od karku w dół, po plecach, potem po ramionach. Patrzyła, jak drży, jak znów się napina – ale już nie z wysiłku. Z zimna i... z podniecenia.

– Czasem zapominam, jaki jesteś piękny i męski, tak po prostu – powiedziała cicho. 

Okrążyła go, stanęła przed nim i skierowała strumień na jego tors, potem niżej. Jonas nie patrzył jej w oczy – nie wolno mu było. Stał w tej pokornej, nago obnażonej pozycji, zupełnie oddany, drżący, ale z twarzą rozjaśnioną cichym szczęściem. Bo była przy nim. Bo się nim zajmowała. Bo był potrzebny.

Woda spływała z jego ciała, uderzając o płytki pod jego stopami. Paulina zsunęła rękawiczkę z jednej dłoni. Dotknęła jego policzka gołą skórą. Ten kontrast – lodowata woda i ciepły dotyk – był jak nagroda.

– No dobrze – powiedziała w końcu. – Starczy. Weź ręcznik i wracamy do środka.

Jej ton był spokojny, lecz nie znosił sprzeciwu. Jonas kiwnął głową i ruszył posłusznie w stronę tarasu. Zmęczony, ale szczęśliwy. Paulina patrzyła za nim z nieodgadnionym wyrazem twarzy, obracając jeszcze przez chwilę w dłoni zimny wąż ogrodowy, jakby nie chciała tak szybko kończyć tej sceny.

Weszli do domu. Powietrze było chłodniejsze niż na zewnątrz, pachniało drewnem, woskiem i czymś jeszcze – czymś miękkim i znajomym. Paulina była w wyraźnie dobrym nastroju, lekko zarumieniona, z włosami jeszcze potarganymi wiatrem. Jonas wszedł za nią nieco ostrożniej. Upokorzony, zmęczony, ze śladami uprzęży – wszystko to było widoczne. Ale nie było w nim wstydu. Tylko skupienie.

Zatrzymał się przy wejściu do salonu i – bez słowa – uklęknął przed nią.

– Lady… – odezwał się cicho. – Chciałbym podziękować ci za ten poranek.

Zatrzymała się i spojrzała na niego przez ramię.

– I? – zapytała z lekkim uśmiechem.

– I chciałbym dziś... ofiarować ci coś więcej – powiedział, a głos zadrżał mu lekko. – Ofiarować ci… mój ból.

Przez twarz Pauliny przemknął cień zdumienia, a zaraz potem pojawił się ten charakterystyczny błysk w oczach, który pojawiał się tylko wtedy, gdy naprawdę coś ją poruszyło.

– Mów – odparła z chłodnym, ale wyraźnie zainteresowanym tonem. – Zaciekawiłeś mnie.

– Lady… – kontynuował Jonas z trudem, jakby ważył każde słowo. – Proszę… o wymierzenie mi stu razy… trzcinką. Tak, żebym pamiętał je długo. Żebym… mógł cię zadowolić. Naprawdę.

Zapadła cisza. Paulina zbliżyła się powoli. Każdy jej krok zdawał się brzmieć wyraźniej niż zwykle – stukot obcasów, szelest bryczesów.

Stanęła tuż przy nim. Zsunęła okulary z nosa. Oparła palce w na jego brodzie i uniosła jego głowę.

– Sto ? – powtórzyła cicho. – To nie jest prośba, Jonas. To wyzwanie.

Skinął głową.

– Tak, Lady. Wiem. Wiem, co mówię. Proszę cię.

Jej uśmiech był inny niż zazwyczaj – spokojniejszy. W tej chwili nie było w niej okrucieństwa, nie było też pobłażania. Było coś jak… czułość, która bierze się z pełnej kontroli.

– Dobrze – powiedziała w końcu. 

Jonas skinął głową z wdzięcznością. I wtedy po raz pierwszy pomyślał, że nie chodzi o karę. Chodzi o rytuał. O rytm. O oddanie. I o to, że gdyby mógł, ofiarowałby jej wszystko. Nawet to, czego sam nie był pewien, że potrafi znieść.

Kazała mu zostać. Czekać.

---

Stanęła w łazience, naga, jeszcze wilgotna po kąpieli. Spojrzała na siebie w duże lustro nad marmurowym blatem. Jej ciało było silne, harmonijne, pozbawione zbędnych krągłości. Linia ramion, smukłe biodra, płaski brzuch — wszystko sprawiało wrażenie precyzyjnie uformowanego narzędzia. Narzędzia nie tylko władzy, ale i piękna. Otarła się miękkim ręcznikiem, nieśpiesznie, niemal ceremonialnie.

Otworzyła drzwi szafy w sypialni i przez chwilę milczała, wybierając w myślach. W końcu sięgnęła po komplet czarnej, eleganckiej bielizny — delikatna koronka łączyła się z gładką satyną. Stanik z subtelnym połyskiem idealnie podkreślał kształt jej biustu, a majtki z wysokim stanem i drobnym detalem na linii bioder dodawały całości klasycznego uroku.

Wyjęła z dolnej szuflady parę czarnych pończoch. Usiadła na skraju łóżka i zaczęła je zakładać powoli, zsuwając je w górę nóg z niemal techniczną precyzją. Lśniły delikatnie w świetle lampki nocnej. Zapięła je do cienkiego pasa, wygładziła dłońmi i wstała.

Potem sięgnęła po swoją sukienkę. Była wykonana z miękkiej, czarnej skóry. Masywna w dotyku, ale miękko układająca się na ciele. Ołówkowy krój podkreślał biodra, długość – wyraźnie za kolano – nadawała powagi. Wsunęła ją przez głowę i powoli opuściła na ciało, czując znajome, przyjemne uczucie skóry przesuwającej się po satynie bielizny.

Czas na buty. Włożyła stopy w klasyczne czarne szpilki z lakierowanej skóry, wysokie, smukłe, stabilne. Stała teraz prosto, patrząc na siebie. Jeszcze tylko rękawiczki.

Długie, sięgające łokci, cienkie i idealnie dopasowane. Wykonane z miękkiej, elastycznej skóry cielęcej. Przeszycia wzdłuż palców były prawie niewidoczne, a przy nadgarstku delikatnie rozszerzały się, tworząc subtelny wzór. Wsunęła jedną dłoń, potem drugą. Gładziła materiał ruchem palców, dopasowując je do linii dłoni. Wzięła głęboki oddech.

Była gotowa.

Wyszła z sypialni bez pośpiechu. Jej kroki, miękko stawiane na drewnianej podłodze, były rytmiczne, spokojne. Wracała do Jonasa – do swojego posłusznego, wiernego niewolnika– z klasą i chłodną pewnością. I z głodem dominacji wypisanym w każdym kroku. Zeszła po schodach  tym charakterystycznym, powolnym krokiem — pewnym, eleganckim, pełnym kontroli. Wysokie obcasy jej szpilek stukały cicho o drewniane stopnie, ich dźwięk niósł się jak werble przed egzekucją. Wyglądała jak władczyni ceremonii, której obecność wypełniała cały pokój gęstym, niemal namacalnym napięciem.

Jonas klęczał w tym samym miejscu, gdzie go zostawiła. Wyprostowany, nagi, z opuszczonym wzrokiem, oddychał płytko. Wiedział, że nie może jej niczego sugerować. Tylko czekać. Tylko być.

Paulina zatrzymała się przed komodą. Przesunęła palcami po powierzchni drewna, powoli otwierając jedną z szuflad. W środku spoczywały starannie ułożone przyrządy – każdy w swoim miejscu, każdy z historią. Jej dłoń zawisła nad jedną z przegródek. W końcu uniosła ciężką, trzcinkę – elegancką, prostą, wykonaną z ciemnego tworzywa, którego faktura przypominała gumę. Wyważona idealnie, elastyczna, a zarazem bezlitosna.

Zamknęła szufladę i odwróciła się, nie mówiąc ani słowa. Jej spojrzenie padło na Jonasa, który zadrżał lekko, jakby wyczuł zmianę ciśnienia w powietrzu. Podniosła delikatnie trzcinkę i przejechała jej końcówką po wnętrzu własnej dłoni, jakby testowała balans. 

Podeszła bliżej. Jonas uniósł głowę, ale tylko na moment. Spotkał jej wzrok — ciepły, jak zawsze, a zarazem głęboko nieprzenikniony.

— Powiedz mi jeszcze raz, Jonas... czego chcesz? — zapytała cicho, prawie szeptem.

— Chcę... chcę, żebyś była zadowolona, Lady. Chcę być tym, czego pragniesz.

Paulina uśmiechnęła się lekko. Nie triumfalnie — bardziej z satysfakcją kobiety, która wie, że mężczyzna przed nią nie kłamie. Potem przesunęła palcami po jego policzku i odezwała się z chłodną łagodnością:

— W takim razie... nie zawiedź mnie.

Kazała mu wstać. Rozsunęła jego kolana nieznacznym ruchem czubka szpilki i cofnęła się o krok. 

Gabinet w Adlerheim wypełniła głęboka cisza. Czuło się w niej coś niemal ceremonialnego. Jonas stał rozluźniony i skupiony zarazem, jakby jego ciało i umysł przeszły już do innego porządku — poza codziennością, poza czasem. Był gotowy. Prośba została wypowiedziana, przyjęta, a teraz nie było już odwrotu.

Paulina nie śpieszyła się. Każdy ruch był dokładnie przemyślany. Przeszła za jego plecy. Jej buty uderzały rytmicznie o parkiet. W jednej dłoni trzymała ciężką trzcinkę a drugą delikatnie przesunęła po jego ramieniu, po karku. Tylko po to, by upewnić się, że cały drży. Uśmiechnęła się pod nosem. Tak właśnie miało być.

Pierwsze uderzenie przyszło spokojnie, niemal łagodnie. Nie było brutalne — było znakiem rozpoczęcia. Oddech Jonasa zadrgał. Paulina obserwowała go uważnie. Notowała każdy skurcz mięśni, każde napięcie. Nie mówiła nic. Milczenie było częścią tej gry.

Drugie. Trzecie. Piąte. Po dziesięciu Jonas zacisnął palce mocniej o ramę mebla, na którym się wspierał. Po piętnastu — próbował kontrolować oddech. Po dwudziestym — w jego oczach pojawił się błysk skupienia. Paulina dostosowywała tempo. Nie spieszyła się. Każde uderzenie miało brzmieć w nim długo, mieć swoje echo, swój ślad. Biła powoli pozwalając bólowi rozchodzić się po jego ciele. 

Przy trzydziestym trzymał już szczęki zaciśnięte. Przy czterdziestym zaczął się lekko kołysać. Paulina znała to. Wiedziała, gdzie jest jego granica. Ale nie zamierzała na niej przystanąć. Tego właśnie chciał — sprawdzenia siebie. Oddania się jej całkowicie.

Sześćdziesiąt. Siedemdziesiąt. Czas się rozciągnął. Jonas już ledwo liczył. Był tylko on i jej rytm. Jej dłoń, precyzyjna i konsekwentna. Jej głos, który wciąż milczał, ale był wszędzie — w jej ruchu, obecności, skupieniu. W dominacji, która nie potrzebowała słów.

Przy dziewięćdziesiątym upadł. Paulina zbliżyła się i pochyliła — nie, by go przytulić, ale by powiedzieć jedno słowo, cicho, z uśmiechem:

— Jeszcze dziesięć. Wstań.

Każde kolejne uderzenie było jak klamra. Punkt kulminacyjny i domknięcie. Przy setnym — nastała cisza. I wtedy Paulina odłożyła trzcinkę. Podeszła do niego i dotknęła jego karku. Cicho, delikatnie.

— Mój dzielny. Zrobiłeś to dla mnie. Uklęknij.

Jonas nie odpowiedział. Nie musiał. W jego oczach były łzy. Nie tylko z bólu — ale z tego, co właśnie się między nimi wydarzyło.

Intymność. Pełne zaufanie. Całkowite oddanie.

I władza — jakiej nikt nie mógłby jej odebrać.

Paulina stała przed nim w milczeniu. W swojej eleganckiej sukience z  czarnej skóry wyglądała monumentalnie. Jak figura wykuta w onyksie. Nie mówiła nic. Czekała.

Jonas uniósł wzrok. W jego oczach była czułość. Pokora. I wdzięczność.

Powoli, z wahaniem, zbliżył się do niej na kolanach. Jej czarne szpilki błyszczały w świetle. Pochylił głowę i zatrzymał się tuż nad czubkiem jednego z nich. Zacisnął powieki, jakby chciał zatrzymać ten moment. Jakby nie mógł uwierzyć, że jeszcze tu jest. Że nadal pozwala mu być blisko.

— Dziękuję ci, Lady — wyszeptał cicho. Głos mu się łamał, ale każde słowo wypowiadał z najwyższą starannością. — Za wszystko. Za to, że mnie widzisz. Że mnie prowadzisz. I że jesteś.

Paulina nie odpowiedziała od razu. Obserwowała go z góry, z lekkim uśmiechem, w którym było coś z łagodności... i czegoś nieuchwytnego. Przesunęła dłonią po jego włosach. Gładko, spokojnie. Długo.

— Wstań, Jonas — powiedziała w końcu miękko, ale stanowczo. — Wystarczy na dziś. 

I wiedział, że naprawdę tak będzie.

Paulina przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu. Jej spojrzenie, zwykle chłodne i przenikliwe, teraz złagodniało. Wciąż oddychał głęboko – w jego ciele widać było zmęczenie, ale też ten charakterystyczny spokój, który pojawiał się tylko wtedy, gdy wszystko było na właściwym miejscu.

Naprawdę ją zaskoczył.

Nie samą prośbą – znała jego potrzeby, jego oddanie, jego słabości. Ale sposób, w jaki to wypowiedział, z tą łamiącą się nutą w głosie i autentycznym wzruszeniem... poruszyło ją. Zobaczyła nie tylko uległego. Zobaczyła człowieka, który rozumie, czym jest dar. I który nie daje go, by coś dostać – ale dlatego, że nie potrafi inaczej.

Przez krótką chwilę miała ochotę pochylić się, przyciągnąć go do siebie i objąć. Otulić ramionami i pozwolić mu na moment oddechu. Ale... powstrzymała się. Wiedziała, że słowo z jej ust może znaczyć więcej niż uścisk. A on, w tej chwili, nie potrzebował czułości – potrzebował pewności. Stabilności jej pozycji. Ramy.

– Jonasie... – powiedziała w końcu, spokojnie. – To było piękne... Doceniam to. Zapamiętam, co mi dziś ofiarowałeś.

Jej ton był łagodny, ale niewątpliwie poważny. Wiedział, że mówi szczerze.

– Zaskoczyłeś mnie dzisiaj. I wiesz co? To dobrze. Czasem zapominam, jak głęboko potrafisz mnie rozumieć.

– Zasłużyłeś na odpoczynek. Dziś wieczorem – dodała z nutą obietnicy – to ja się tobą zajmę. W inny sposób.

I nie musiała dodawać nic więcej. Jonas wiedział, że właśnie został nagrodzony. W najpiękniejszy możliwy sposób.

---

To był  piękny weekend — intensywny, zmysłowy, pełen emocji i tego szczególnego rodzaju bliskości, który nie potrzebuje wielu słów. Kiedy Paulina i Jonas jechali z powrotem do Berlina, oboje milczeli przez dłuższy czas, patrząc na mijane za oknami krajobrazy. Każde z nich pogrążone było we własnych myślach, lecz myśli te krążyły wokół tego samego: Adlerheim, wspólne rytuały, czerwcowe światło przesączające się przez liście w ogrodzie, ciepło skóry, zapach róż i to napięcie między bólem a czułością, między dominacją a wdzięcznością.

Jonas zerkał czasem na Paulinę, prowadzącą spokojnie samochód. Miała na sobie ciemne okulary przeciwsłoneczne, usta lekko zaciśnięte w zadumie. Była skupiona, opanowana — taką właśnie ją kochał. Czuł w sobie przyjemne, spokojne ciepło, które nie opuszczało go od chwili, gdy uklęknął przed nią z ostatnim pocałunkiem.

– Szkoda, że to już koniec – powiedział cicho, bardziej do siebie niż do niej.

Paulina skinęła głową, nie odrywając wzroku od drogi.

– Ale wiesz... – odparła po chwili, z charakterystyczną dla siebie miękką ironią – to tylko koniec weekendu.

Uśmiechnął się pod nosem.

– Wiem, moja Lady. Kocham Cię.

W radiu cicho sączyła się klasyczna myzyka rockowa, a słońce leniwie opadało nad horyzontem. Droga do Berlina wydawała się wyjątkowo krótka tego wieczoru.


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wilczyca 1

Wilczyca 11

Wilczyca 2