Wilczyca 91

 Rozdział 91

Trójmiasto, Włochy -  lato  2006

Kiedy wróciła do domu, wszystko, co wcześniej wydawało się ważne — frustracja, żal, zawód — zaczęło powoli rozpuszczać się w znajomej ciszy jej pokoju. Było jej lżej. Wzięła prysznic, założyła luźny T-shirt, usiadła na łóżku i spojrzała na telefon. Mimo że uciekła bez słowa, nie chciała zostawić tego tak po prostu. Nie była osobą, która ucieka przed konfrontacją — przynajmniej nie w ten sposób. Wysłała wiadomość do Rafała:

„Musiałam wrócić do domu. Bawcie się dobrze.”

Nie napisał nic. Cisza. Nie przez godzinę. Ani przez dwie. Nie odpisał w ogóle.

Dopiero we wtorek po południu zadzwonił. Ton jego głosu był pozornie spokojny, może lekko zawstydzony, ale jednocześnie zdystansowany.

— Hej… możemy się spotkać?

Paulina zawahała się. — Mogę tylko przez najbliższe cztery dni. W piątek wyjeżdżam z rodzicami na wakacje.

— Wyjeżdżasz? — zdziwił się. — Serio? Dlaczego mi nie powiedziałaś?

Zamilkła na moment, bo poczuła, jak uderza w nią coś twardego i znajomego: znowu ją nie słuchał. — Rafał... mówiłam ci. W tamten poniedziałek, jak wracaliśmy z kina. Nawet wspominałam, że muszę kupić okulary przeciwsłoneczne. Mówiłam.

— Nie przypominam sobie — burknął. — Może tylko wydawało ci się.

— Przemyśl, czy chcesz mnie jeszcze widzieć przed moim wyjazdem — powiedziała spokojnie, ale zdecydowanie. — Bo jeśli znowu mam tłumaczyć się z rzeczy, które już raz powiedziałam... to nie wiem, czy to ma sens.

I rozłączyła się.

Nie oddzwonił. Nie napisał. Nie pojawił się.

Wieczorem siedziała na tarasie, zapatrzona w granatowe niebo. Po jej lewej stronie parowała herbata z cytryną. Czuła się dziwnie — jakby zakończyło się coś, co jeszcze nie zdążyło na dobre się zacząć.

Wakacje z rodzicami były potrzebne bardziej, niż początkowo przypuszczała. Dwa tygodnie we Włoszech minęły szybko, ale zostawiły po sobie coś więcej niż tylko zdjęcia i opaleniznę — wewnętrzny spokój. Tata odebrał właśnie nowego Citroena C5 więc podróż była wygodna i co najważniejsze z klimatyzacją, która ratowała ich od upałów.

Najpierw Toskania — miasteczka jak z pocztówek: San Gimignano, Siena, Montepulciano. Prawdziwa uczta dla zmysłów. Potem Florencja a na koniec Rzym — monumentalny, rozgrzany do czerwoności, ale fascynujący. Paulina chodziła z przewodnikiem w dłoni, zakochując się w detalach – balustradach, fontannach, wzorach na marmurowych posadzkach. Ostatnie dni spędzili nad morzem w okolicach Gaety, w spokojnym pensjonacie z widokiem na zatokę.

W drodze powrotnej zatrzymali się jeszcze w Monachium — jej ojciec chciał odwiedzić znajomego, matka miała zaplanowane zakupy, a Paulina po prostu cieszyła się ostatnimi dniami rodzinnego wyjazdu. Była wypoczęta. I pewna jednego — nie zamierzała już więcej myśleć o Rafale.

Po powrocie do Sopotu miała przed sobą ponad dwa miesiące wolnego. Wakacje dopiero się zaczynały. Szybko zapadła decyzja: chce pracować. Coś zarobić. Poczuć się samodzielna. Po kilku dniach szukania trafiła do Pizza Hut przy Monte Cassino. Zatrudnili ją niemal od razu.

Początki były intensywne, ale nie przytłaczające — starsze koleżanki z zespołu wdrożyły ją w rytm pracy, pokazały jak ogarniać większe stoliki, jak nie dać się wyprowadzić z równowagi gościom z pretensjami, i jak „czytać napiwki” z min klientów. Szybko załapała, że najwięcej daje nie perfekcyjna obsługa, a styl: uprzejmość z lekkim dystansem, szczypta żartu, uważność.

Zakopane / Kraków  - lato 2006

Na początku września miała już odłożone w kopercie w szufladzie "więcej niż kilka stówek" jak to powiedziała. Zaczęła przeglądać różne miejsca i  zastanawiać się, gdzie by pojechać   Sama. Po raz pierwszy. Potrzebowała tej decyzji — czegoś swojego, niezależnego. Rafal zniknął z jej myśli, a na jego miejsce weszła nowa wizja: sama, w innym miejscu. Gdzieś, gdzie nikt jej nie zna.

Wybrała Zakopane. To nie była miłość do gór, nie fascynowała jej wspinaczka ani perspektywa tatrzańskich grani — przeciwnie, lęk wysokości skutecznie blokował takie pomysły. Ale Tatry miały w sobie coś, co ją przyciągało — potęgę i spokój jednocześnie. Lubiła na nie patrzeć. Stać w dolinie, podnieść głowę i poczuć ich obecność. Czasem aż ciężko było oderwać wzrok. 

Znalazła nieduży, skromny pensjonat z widokiem na Giewont. Z drewnianym balkonem, pachnącym starym drewnem wnętrzem i właścicielką, która każdego ranka parzyła mocną herbatę z  i wystawiała ją w dzbanku na stół w jadalni. Paulina spakowała swój plecak szybko i sprawnie. Weszła do pociągu bez szczególnych oczekiwań, ale z tym przyjemnym dreszczem, który zawsze towarzyszy samodzielnym decyzjom.

Dziesięć dni w górach było intensywne. Codziennie wstawała wcześnie, robiła rozgrzewkę na tarasie pensjonatu, zakładała buty trekkingowe i ruszała. Dolina Kościeliska, Chochołowska, Rusinowa Polana. Szła do Morskiego Oka — pewnie, mocnym tempem, potem do Doliny Pięciu Stawów, dłuższą trasą, przez Świstówkę Roztocką. Miała kondycję lekkoatletki, więc bez trudu pokonywała szlaki, które dla wielu były wyzwaniem. Czasem ktoś chciał się do niej przyłączyć. Najczęściej studenci — chłopaki w spranych koszulkach, z plecakami Alpinusa i entuzjazmem większym niż siłą w nogach. Uśmiechała się, zgadzała, ale po chwili ich zostawiała. Bez złośliwości. Po prostu szła swoim tempem. 

Spotykali się potem znów — w schronisku przy zupie pomidorowej, na piwie w karczmie, przy stoisku z oscypkami. Czasem zamienili kilka zdań, czasem wymienili numerem telefonu lub mailem, czasem nawet opowiedzieli krótką historię swojego życia. Była miła, otwarta, ale wyraźnie niezależna. Nikt nie miał złudzeń — Paulina była w tych górach sama i dla siebie.

Wieczorami wracała do pensjonatu, brała długi prysznic, siadała na balkonie z książką albo pisała w notatniku. Wrześniowe niebo było czyste, pachniało chłodem i drewnem. Słuchała w oddali muzyki z Krupówek, gwaru turystów, stukotu końskich kopyt z zaprzęgów. I czuła się... dobrze. Nie potrzebowała wtedy niczego więcej.

To był impuls — jak wiele decyzji tego lata. Przystanek w Krakowie, choć nieplanowany, okazał się jedną z tych chwil, które zostają w pamięci nie przez to, co się wydarzyło, ale przez atmosferę, jaka temu towarzyszyła. Grupka studentów AGH, których spotkała gdzieś w schronisku w drodze z Doliny Chochołowskiej, od początku była głośna, rozgadana, pełna energii. Zauważyli ją już wcześniej. Mówili o niej "ta blondynka w białych szortach". Przysiedli się, zaprosili na piwo. Z początku trzymała się z dystansem, potem stopniowo otwierała.  Ale jeden z nich — Janek — miał w sobie coś innego. Mówił mniej, patrzył uważniej. To właśnie on zaproponował: „Słuchaj, skoro twój tata pochodzi z Krakowa i też studiował na AGH, to musisz z nami pojechać. To prawie obowiązek rodzinny.”

Zastanawiała się chwilę. Ale w końcu kiwnęła głową. I tak nie miała żadnych planów. Po jeszcze dłuższych namowach dała namówić sie Jankowi na nocleg w jego domu. Przekonywał ją,  że przecież zawsze może pojechać gdzie indziej jeśli cos jej nie spodoba się. Więc w Krakowie zamieszkała w jego domu — dużym, starym, z duszą, położonym na Zwierzyńcu, tuż pod Lasem Wolskim. Ojciec Janka, wykładowca na Uniwersytecie Jagiellońskim, przywitał ją z serdecznością starego humanisty. Przypominał jej nieco własnego ojca — uważny, wykształcony, ale bez krzty zadęcia. Od razu zaproponował jej rowerowe poranki, które miały być lekiem na jej codzienną potrzebę ruchu.

Paulina dostała osobny pokój — czysty, z widokiem na ogród. Janek był delikatny. Nie próbował niczego. Uśmiechał się, czasem zagadywał, potrafił wyrazić zachwyt spojrzeniem, ale trzymał się wyraźnie za granicą, której przekroczenie wymagałoby sygnału od niej. Sygnału, którego nie dawała. Bo choć czuła się dobrze w jego obecności, choć Janek był bezsprzecznie miły, inteligentny i interesujący, coś w niej pozostawało... chłodne. Uważne. Świadome siebie.

Adoracja, jaką czuła z jego strony, podobała jej się. Ale jeszcze bardziej podobało się to, że go z niczego nie zwalniała. Że pozostawał w zawieszeniu. Że patrzył na nią, jakby bał się dotknąć czegoś świętego. I właśnie ten rodzaj uwielbienia — pełnego nieśmiałości i napięcia — podobał jej się najbardziej. Pozostawianie go z lekkim niedosytem sprawiało jej przyjemność, której do tej pory nie potrafiła nazwać.

Zwiedzali razem Kraków. Kazimierz, Wawel, Planty, wieczorne spacery nad Wisłą. Chodzili na piwo z jego znajomymi — była dystyngowana. Nie pozwalała sobie na poufałość, a jednocześnie potrafiła rozbroić towarzystwo jednym celnie rzuconym komentarzem.

Poranki z ojcem Janka były zupełnie innym doświadczeniem — rozmowy o literaturze, filozofii, historii Krakowa. W ciszy, na rowerze, słuchając jego opowieści o czasach studiów, o dawnych profesorach i o mieście, które znał jak własną kieszeń. Paulina chłonęła to wszystko z wdzięcznością, czując, że ten pobyt — tak prosty i spokojny — jest dla niej ważny. Nikt jej niczego nie kazał, nie oczekiwał, nie oceniał. A Janek? Wciąż tam był. Czasem rzucał spojrzenie, jakby chciał zapytać: „czy mogę?” Ale nie zadawał tego pytania. 

Ostatniego dnia nie było wielkich słów, dramatycznych gestów ani łez. Kraków obudził się spokojnie, tak jak każdy inny dzień kończącego się lata. Paulina miała już spakowany plecak, na stole w kuchni czekały kanapki przygotowane na drogę przez mamę Janka.

Janek odwoził ją na dworzec. Droga była cicha, przerywana tylko przypadkowymi zdaniami, które nie dotykały tego, co naprawdę miało znaczenie. Gdy stanęli przy peronie i pociąg zaczął już podstawiać się na tor, spojrzał na nią z tym swoim charakterystycznym, uważnym smutkiem.

— Jesteś cudowną dziewczyną, Paulina... ale wiem, że odległość prędzej czy później zabiłaby tę znajomość.

Powiedział to spokojnie, jak ktoś, kto zbyt dobrze rozumie ograniczenia świata.

Ona przez moment tylko patrzyła mu w oczy, nie odpowiadając od razu. Potem uśmiechnęła się lekko, z wdzięcznością.

— Dziękuję ci. Za te kilka dni. Za Kraków. I za to, że... byłeś taki taktowny.

Janek uśmiechnął się z nutą melancholii.

— Nigdy bym nie śmiał być inny.

Pocałowała go w policzek, miękko, cicho, bez obietnic. Potem wsiadła do pociągu, znalazła swoje miejsce przy oknie i patrzyła, jak Janek znika w oddali, stojąc jeszcze chwilę, zanim odwrócił się i poszedł.

Nie zobaczyli się już nigdy więcej.

Przez jakiś czas pisali do siebie maile. Opowiadali o codzienności — o wykładach, spacerach, nowych książkach. Pisali coraz rzadziej. Wiadomości stawały się krótsze, bardziej informacyjne. Gdy Paulina studiowała już w Berlinie, Janek napisał, że ma dziewczynę. Dodał zwięźle, że jest z nią szczęśliwy. Paulina odpisała z życzliwością, nawet zaprosiła ich do siebie – do Berlina. Ale odpowiedź nigdy nie przyszła. Może dziewczyna Janka nie zaakceptowała jego znajomości z inną kobietą. A może Janek sam uznał, że to już nie czas.

Kontakt się urwał. Bez pretensji. Bez dramatu. Po prostu — cicho, jak kurz osiadający na dawno nieużywanej książce.

Trójmiasto, jesień 2006

Popołudnie było ciepłe, pachniało morzem i rozgrzanym piaskiem. Paulina jechała spokojnie ścieżką rowerową wzdłuż nadmorskiego pasa — przez Brzeźno, potem Jelitkowo, aż do granicy Sopotu. Wiatr muskał jej ramiona, słońce odbijało się w falach, które widziała kątem oka. Słuchała szumu morza, rytmu własnych myśli, nie spieszyła się.

Z daleka dostrzegła grupkę stojącą przed jedną z modnych restauracji. Coś ją w tej sylwetce uderzyło — znajomy profil, sposób, w jaki stał, jak odgarniał włosy. Zwalniła. To był Rafał.

Stał z dwoma kolegami, oparty  o balustradę tarasu, śmiali się z czegoś. Był ubrany jak zawsze – sportowo, ale ze starannie dobranym luzem. Paulina zatrzymała się na chwilę przy ławce kilkadziesiąt metrów dalej. Stała w cieniu, obserwując ich. Nie była pewna, czy chce podejść. Już prawie ruszyła – miała przejechać obok, rzucić neutralne „cześć” i jechać dalej. Zamknąć ten rozdział w spokojny, wyważony sposób.

Wtedy z restauracji wyszły dwie dziewczyny.

Jedna z nich od razu ruszyła w stronę Rafała. Agata.

Paulina nie musiała się nawet przyglądać, żeby być pewną. Charakterystyczna gestykulacja, sposób, w jaki odgarniała włosy, jak mówiła z tą przesadną ekspresją, której Paulina nigdy nie znosiła. Rafał coś jej odpowiedział, a chwilę później objął ją, jakby robili to setki razy.

Paulina patrzyła przez moment, bez ruchu. A potem — bez słowa zawróciła rower i ruszyła w stronę Sopotu.

Nie czuła gniewu. Ani wściekłości. Ani nawet zawodu.

To było jakby ktoś nagle odciął dźwięk. Jakby w duszy zapadła cisza. Nie głośna, nie dramatyczna. Tylko pusta. Czysta. Jakby już nic jej nie obchodziło. Ani ona. Ani on. Ani wspomnienia. Ani koncerty. Ani pocałunki w samochodzie. Ani nic z tego.

Jechała dalej, równo, płynnie, nie oglądając się za siebie.

---

Inauguracja roku akademickiego odbyła się w dużej, reprezentacyjnej auli Uniwersytetu Gdańskiego. Paulina była tam po raz pierwszy – przestronna sala z wysokim sklepieniem, rzędy drewnianych ławek i scena z katedrą, nad którą górowała biało-czerwona flaga z godłem. Było uroczyście. Profesorowie ubrani byli w togi, a dziekan wydziału, starszy mężczyzna o dostojnym głosie, nosił dodatkowo łańcuch z herbem uczelni. Wyglądał, jakby wyjęto go z innej epoki. Paulina siedziała spokojnie, chłonąc atmosferę z lekkim dystansem, ale i z ciekawością.

Wykład inauguracyjny wygłosiła prof. Gierszewska, znana z barwnego języka i ogromnej erudycji. Mówiła o języku niemieckim jako narzędziu budowania tożsamości, przywołując Goethego, Schillera i Lessinga, ale też bardziej współczesnych autorów – Christę Wolf czy Güntera Grassa. Paulinę ujęło, że nie była to akademicka paplanina – czuło się pasję.

Rok akademicki na filologii germańskiej zaczynała z mocnym postanowieniem: nie być już zawsze gdzieś z boku. Nie była duszą towarzystwa i nie zamierzała udawać kogoś, kim nie jest, ale nie chciała już siedzieć w cieniu. Jej grupa liczyła dziesięć osób – osiem dziewczyn i dwóch chłopaków. Cały rok to było około pięćdziesięciu studentów, proporcje były podobne. Wszystkie zajęcia mieli w gmachu Neofilologii, w głównym kampusie na Przymorzu.

Szybko poznała parę osób z grupy – najbardziej zaprzyjaźniła się z Gosią, dziewczyną z Wejherowa, i Alicją, która przyjechała aż z Białegostoku. Po zajęciach pierwszego dnia poszli razem na piwo do pubu na Żabiance, śmiejąc się i komentując wykładowców.

Zajęcia ruszyły pełną parą. Na pierwszym semestrze miała m.in.: Wstęp do językoznawstwa, historię literatury niemieckiej – od średniowiecza do romantyzmu, fonetykę i fonologię, gramatykę opisową języka niemieckiego i oczywiście praktyczną naukę języka niemieckiego (PNJN) – podzieloną na czytanie, pisanie, konwersacje i rozumienie ze słuchu.

Zapisała się także na zajęcia wychowania fizycznego – do sekcji lekkoatletycznej, gdzie warunkiem przyjęcia było wcześniejsze doświadczenie. Dwa treningi w tygodniu – na stadionie przy Traugutta – pozwalały jej utrzymać formę i odreagować po całych dniach spędzonych nad książkami i słownikiem.

Z tygodnia na tydzień wciągała się coraz bardziej. Robiła notatki, podkreślała fragmenty, książek. I z każdym dniem miała wrażenie, że jej życie zaczyna wreszcie układać się dokładnie tak, jak tego chciała – po swojemu, świadomie, spokojnie.

Z chłopakami z zespołu Wolfenstein  widywała się regularnie. Zagrali wspólnie dwa większe koncerty – jeden w gdyńskim klubie Ucho, drugi w Tczewie, w miejscowym domu kultury. Publiczność dopisała, atmosfera była dobra, ale podskórnie dało się wyczuć napięcie. To nie było już to samo co dawniej. 

Pierwszy powiedział to na głos Filip. Siedzieli po próbie, rozmawiali długo. W końcu spojrzał na nich zmęczonym wzrokiem i powiedział:

– Słuchajcie, nie dam już rady tego ciągnąć. Robię specjalizację – ortopedia. Są dyżury, jest szpital, są pacjenci. Jestem wykończony. To nie tak, że nie kocham muzyki... ale nie mam już siły.

Było to po nim widać – wychudzony, z sińcami pod oczami, z telefonem przyklejonym do dłoni. Jego życie zaczęło biec innym rytmem.

Staszek był zawiedziony. Jego oczekiwania były zupełnie inne. Chciał się rozwijać, grać więcej, częściej. Chciał nagrywać nowe rzeczy, eksperymentować. Miał już kilka kontaktów z menedżerami, wysyłał dema, myślał o trasach. W jego oczach istniała tylko muzyka.

Podobnie czuł Mati – student drugiego roku Akademii Muzycznej, chłopak, który grał z pasją, z techniką, który potrafił godzinami siedzieć w sali perkusyjnej i szlifować zagrywki. Jego życie też szło w stronę zawodowego grania.

Dawid był pośrodku. Wciąż kochał muzykę, ale wiedział, że przyszłość czeka na niego w innym miejscu. Obrona pracy magisterskiej, egzaminy na aplikację adwokacką. Już teraz razem z kolezanką z roku pracował w kancelarii we Wrzeszczu, załatwiał proste sprawy spadkowe, pisma procesowe. Miał talent, chłodny umysł, precyzję – i coraz mniej czasu.

Paulina długo się nie odzywała. Nie miała gotowej odpowiedzi. Ale gdy Staszek zasugerował, że może powinni stworzyć coś nowego – w innym składzie – poczuła, że to jej moment na decyzję. Popatrzyła na braci, na ich twarze i powiedziała spokojnie:

– Jeśli Dawid i Filip się wycofują... ja też. Bez was to nie będzie to samo. 

Siedzieli długo. Cisza wisiała w powietrzu. W końcu Filip podniósł się, sięgnął po gitarę i powiedział:

– Zapamiętajmy tę chwilę. To, że mamy różne cele, nie znaczy, że mamy się kłócić. Zawieśmy działalność zespołu. Ale zostańmy przyjaciółmi. W końcu jesteśmy watahą.

Nikt się nie odezwał. Nie trzeba było.

Staszek i Mati szybko odnaleźli się gdzie indziej. Dołączyli do jednej z powstających kapel rockowych w Trójmieście. Staszek błyszczał – świetny gitarzysta, autor tekstów i kompozytor. Miał charyzmę, miał drive. Wkrótce zaczął śpiewać. Okazało się, że ma swietny głos, rozwijał się pod okiem trenerów. Szybko zyskał uznanie. Mati wolał być z boku – muzyk sesyjny, i członek orkiestry symfonicznej, perkusista, pedagog. Zawsze w cieniu Staszka, zawsze lojalny.

Dawid i Filip oddali się pracy zawodowej. Grali już tylko dla przyjemności. Czasem razem, czasem osobno. Dla nich muzyka pozostała czymś, co przypominało im o młodości.

Koncert w Tczewie nie był ostatnim, ale już wtedy wiedzieli. Grali jeszcze kilka razy, wywiązując się z różnych zobowiązań, ale w ich oczach nie było już tamtego ognia. Byli w innych miejscach życia.

Paulina przyjęła to wszystko ze spokojem. Nie przeżywała tego z bólem. Była realistką – nie czuła się wybitna, choć nadrabiała pracowitością. Kochała muzykę, ale nie widziała siebie na scenach w trasie. Nie w tej chwili. Miała inne cele, inne pragnienia. I świadomość, że nie wszystko trzeba ciągnąć na siłę.

Zespół Wolfenstein przeszedł do historii. Ale wspomnienie wspólnego grania, przyjaźni i pierwszych koncertów pozostało. Jak ślad po czymś ważnym. Jak wilczy trop w śniegu.

Trójmiasto, zima/wiosna 2007

Kampus Uniwersytetu Gdańskiego. Mroźne popołudnie – światło bladego zimowego słońca sączyło się przez matowe szyby budynku wydziału humanistycznego. Paulina szła przez hol w stronę jednej z bocznych klatek schodowych. Miała na sobie ciemny, dopasowany płaszcz z podniesionym kołnierzem i bordowy szalik zawinięty pod szyją. Na plecach plecak, w ręce czarna torba. Po jakimś międzywydziałowym wykładzie z historii języka miała godzinę przerwy – czekała ją jeszcze konsultacja z magistrem od fonetyki, który tego dnia miał wpisywać zaliczenia i odbierać jakieś prace semestralne. Chciała to mieć z głowy, żeby nie zawracać sobie tym więcej myśli. Tekst miała napisany, wydrukowany i spięty. Leżał w jej torbie obok kalendarza i butelki z wodą.

Znalazła wolne miejsce na jednej z ławeczek przy przeszklonym korytarzu. Zsunęła plecak, rozpięła płaszcz i usiadła. Wydobyła z torby świeży, pachnący jeszcze drukarnią numer „Cosmopolitana” – kupiła go rano w kiosku na przystanku SKM. Przerzuciła kilka stron, aż zatrzymała się na artykule o psychologii relacji – coś o granicach, o tym, jak kobieta może wyznaczać swoje terytorium. Czytała pobieżnie, przesuwając wzrokiem po tekście, ale nie do końca się na nim skupiała. Myślami była gdzie indziej – może przy ostatniej próbie zespołu, może przy Filipie, który powiedział, że zbliża się koniec Wolfenstein. Może przy samej sobie – bo z każdym tygodniem coraz lepiej czuła, że coś się w niej zmienia. Stawała się kimś innym.

Nie usłyszała kroków – był zbyt cichy. Ale gdy ktoś odezwał się tuż przy niej, niemal podskoczyła.

– Bardzo przepraszam cię… – głos był męski, ciepły, nieco zbyt pewny siebie, ale nie arogancki.

Oderwała wzrok od pisma i spojrzała w górę. Stał przed nią chłopak, może dwa lata starszy. Wysoki, smukły, z ciemnymi włosami lekko opadającymi na czoło. Miał na sobie ciemnobrązową, lekko wytartą marynarkę ze sztruksu, kremowy golf, wyblakłe jeansy i zamszowe buty. Całość sprawiała wrażenie trochę przypadkowe, ale było w nim coś z eterycznego intelektualisty – jakby nie dbał zbyt mocno o to, co nosi, ale jednak świadomie nie chciał wyglądać jak każdy inny student.

– Czy ty jesteś… tą basistką z Wolfenstein? – zapytał, lekko pochylając się w jej stronę. – Jesteś, prawda?

Uśmiechnęła się z lekkim zdziwieniem, niemal rozbawiona.

– Byliśmy na trzech waszych koncertach – dodał z entuzjazmem. – W „Uchu”, w Tczewie i jeszcze rok temu na polibudzie. Gracie świetnie, naprawdę. Ale ja zawsze patrzę tylko na ciebie.

Nie odpowiedziała od razu. Nie była przyzwyczajona do tak bezpośrednich komplementów, zwłaszcza od nieznajomych, i zwłaszcza tak wypowiedzianych – bez cienia podrywu, raczej z nutą adoracyjnego zachwytu.

– Przepraszam, nie przedstawiłem się. Adam – powiedział, wyciągając rękę. – Studiuję na trzecim roku filozofii. A ty?

– Paulina – odparła, podając mu dłoń.

– Wiem. Znam twoje imię... wilczyco.

Zatrzymała na nim spojrzenie.

– Wilczyco? Nikt obcy nigdy mnie tak nie nazwał.

– No wiesz, Wolfenstein – uśmiechnął się lekko. – Kojarzy mi się z siłą, z czymś dzikim, nieoswojonym. I ty jesteś taka na scenie. Jakbyś prowadziła watahę. Chłopaki tylko ci towarzyszą.

Parsknęła cicho, ale nie odwróciła wzroku.

– Studiuję germanistykę – powiedziała w końcu.

– To się zgadza. Masz w sobie niemiecką dyscyplinę. I aurę – dodał żartobliwie. – A poza tym pewnie znasz znaczenie „Wolfenstein” lepiej niż ja.

– To tylko nazwa. Brzmi groźnie, więc ją wybraliśmy. Jeden z kolegów grał chyba w jakąś grę o takiej nazwie.

– Może i brzmi, ale to ty jesteś jej treścią – rzucił, znowu w tym dziwnym tonie, który był jednocześnie lekko ironiczny i całkowicie szczery.

Usiadł obok niej, nie pytając, czy może. I było w tym coś naturalnego – jakby ta przestrzeń już należała do niego. Pachniał czymś ciepłym, może drewnem, może tytoniem, choć nie palił. Z bliska miała wrażenie, że jego oczy nie są ani zielone, ani brązowe – miały kolor gdzieś pomiędzy, jak liście dębów późną jesienią.

– Byłeś na tym łączonym wykładzie? – zapytała.

– Tak, historia języka. Lubię międzywydziałowe – przyznał. – Poznaję tu zawsze  fajne dziewczyny z innych wydziałów,  ale uciekają najpóźnjej po trzech spotkaniach - roześmiał się.

– Ja na razie nie uciekam – odpowiedziała automatycznie, jakby sama nie była pewna, dlaczego to mówi.

Spojrzała na zegarek. Miała jeszcze dwadzieścia minut.

– Wiesz co – powiedziała po chwili – to naprawdę miłe, że podszedłeś. Ale za chwilę mam konsultacje. Muszę zaliczyć pracę.

– Rozumiem – kiwnął głową. – Ale skoro już tu jestem… może dasz się zaprosić na kawę po zaliczeniu?

Popatrzyła na niego chwilę. Nie odpowiedziała. Ale uśmiechnęła się – tym razem szerzej.

---

Drzwi do gabinetu otworzyły się cicho, skrzypnęły tylko nieznacznie. Paulina wyszła energicznym krokiem, z indeksem w ręce i lekkim uśmiechem na twarzy. Adam stał przy ścianie naprzeciwko, z rękami w kieszeniach, i kiedy tylko ją zobaczył, wyprostował się i podszedł bliżej.

– I jak poszło? – zapytał z uniesionymi brwiami, lekko przekrzywiając głowę.

Spojrzała na niego z rozbawieniem.

– Jak? Normalnie. Piątka. A jak miało pójść? – zaśmiała się krótko, cicho, z tym charakterystycznym błyskiem w oczach, który pojawiał się wtedy, gdy była zadowolona z siebie.

– Wiedziałem – odpowiedział, z cieniem podziwu w głosie. – Ale musiałem zapytać, żeby usłyszeć to od ciebie.

Szli potem razem przez korytarz kampusu, otuleni szarą poświatą popołudniowego światła wpadającego przez długie rzędy okien. Na zewnątrz padał lekki śnieg – nieśmiałe, wirujące płatki, które osiadały na kapturach i szalach. 

Usiedli w jednej z kawiarni na terenie kampusu – wnętrze było przytulne, z wygodnymi kanapami i ciepłym światłem lamp zawieszonych nisko nad stolikami. Rozmawiali o wszystkim i o niczym – o ostatnim wykładzie, o Wittgensteinie, którego Adam właśnie czytał, o tym, że Paulina nie cierpi piosenek z fade-outem, bo nie znosi niedomkniętych fraz. On uśmiechnął się wtedy lekko i powiedział:

– Czyli muszę uważać, żeby nie urwać zdania w połowie, bo stracisz do mnie szacunek?

– Nie. Po prostu zawsze dokończ to, co zaczynasz – odparła z szelmowskim uśmiechem.

Od tamtej chwili zaczęli widywać się częściej. Jedna kawa zamieniła się w drugą, potem w wspólne spacery po Parku Oliwskim, w wieczory w kinie studyjnym na jakimś islandzkim dramacie, który ona uznała za pretensjonalny, a on – za przejmująco minimalistyczny. Kolejnym razem było już lepiej – spektakl w Teatrze Wybrzeże, „Woyzeck” Büchnera. Zgadzali się, że był surowy i piękny. Lubiła to, że umiał o tym mówić – nie pustymi frazesami, tylko z treścią, którą potrafił ubrać w precyzyjne, eleganckie zdania. Miał w sobie erudycję i spokój, który ją fascynował. Żadnej natarczywości, żadnego popisywania się.

Jeszcze zimą przeprowadziła się. Dziadek zaproponował jej mieszkanie na osiedlu Mickiewicza – dwupokojowe, niewielkie, ale jasne, położone w cichej okolicy, pełnej drzew i starych świerków. Wcześniej mieszkał tam daleki kuzyn, student medycyny, ale po jego wyprowadzce od miesięcy stało puste. Rodzice początkowo nie byli zachwyceni. W końcu była jeszcze młoda, ledwie dorosła, a mieli ją puścić samą? Dawid już od dawna miał swoje mieszkanie, Filip mieszkał ze swoją narzeczoną, ale Paulina? Paulina była ich córką – i to tą, która zawsze była jakby trochę bardziej zamknięta w sobie, trudniejsza do odczytania.

Ostatecznie jednak zgodzili się – może dlatego, że dostrzegli w niej nową dojrzałość, może dlatego, że nie umiała już na dłużej udawać, że wciąż potrzebuje ich obecności tak, jak kiedyś.

Adam odwiedzał ją coraz częściej. Mieszkał w akademiku, w ciasnym pokoju z dwiema szafkami, waskim łóżkiem i wciąż przeciekającym kranem. U Pauliny było inaczej – jasne ściany, miękki dywan, plakaty zespołów metalowych nad biurkiem, kilka kwiatów w doniczkach, książki poukładane w szeregu. Pachniało tu lawendą i czymś jeszcze – może jej perfumami, a może świeżo wypraną pościelą. Czasem przychodził i od razu siadał przy stole -  czytali, pisali, ucząc się obok siebie w milczeniu. Ona nad analizą składni zdań podrzędnych, on nad Homerem albo Seneką. Potrafili nie odezwać się do siebie przez trzy godziny, a potem – niemal bez przerwy – rozmawiać kolejne trzy.

Lubił cytować. Używał łacińskich zwrotów bez cienia pretensjonalności. Gdy komentował coś, co przeczytał, zawsze miał trafną obserwację, zaskakującą puentę. Czasem wydawał się niemal nieśmiały – zwłaszcza gdy Paulina patrzyła mu prosto w oczy. A ona… ona wiedziała, że ma nad nim lekką władzę. Nie wykorzystywała tego, nie bawiła się nim. Ale czuła. Z czasem – coraz bardziej.

---

Pierwszy pocałunek wydarzył się niespiesznie. Nie po jednym z filmów, który obejrzeli na TVP Kultura. 1

To był wieczór, jakich mieli już wiele. Siedzieli na podłodze w salonie, słuchając starego albumu Depeche Mode. Paulina miała na sobie luźny sweter, legginsy, jej stopy były bose. Rozmawiali o Platonie i Nietzschem, o idei piękna i prawdy. W pewnym momencie przestała mówić i patrzyła na niego przez długą chwilę, opierając głowę o dłoń.

Nastał moment ciszy. Ich spojrzenia się spotkały. I dopiero wtedy – po tygodniach subtelnych dotknięć, spojrzeń, słów zawieszonych gdzieś w powietrzu – Paulina pochyliła się i pocałowała go pierwsza. Powoli, spokojnie, prawie z badawczą ostrożnością. Adam zamarł na sekundę – jakby nie wierzył, że to się dzieje – a potem oddał pocałunek z delikatnością, której nie dało się podrobić.

Nie powiedzieli już tego wieczoru nic więcej. Nie musieli.

Ten pierwszy krok – pierwszy pocałunek, który wyszedł od niej – był dla Adama jak otwarcie drzwi do świata, który do tej pory tylko kontemplował z bezpiecznej odległości. Przestał się bać, że coś zepsuje, że się pospieszy. Jego spojrzenie, kiedy Paulina odchyliła się i  położyła stopy na jego udach, było już inne – nieśmiałość ustępowała miejsca zachwytowi, który do tej pory skrywał pod warstwą ostrożności.

Patrzył na jej stopy przez kilka dłuższych sekund. Miały idealny kształt – smukłe, z długimi palcami i wypielęgnowanymi paznokciami, które błyszczały delikatnie w przyćmionym świetle lampy. 

– Masz piękne stopy – powiedział w końcu, cicho, niemal z nabożnością. – Czy mogę je pomasować?

– A co cię powstrzymuje?

To pytanie, wypowiedziane z charakterystyczną dla niej lekkością i wyższym tonem końcowym, było jak zaproszenie. Jak dotyk, który nie zostawia śladu, ale elektryzuje całe ciało.

Adam ostrożnie ujął jej stopy w dłonie. Jego palce były ciepłe, miękkie w ruchu, ale zdecydowane. Zaczął od zewnętrznych krawędzi, przechodząc powoli do łuku podeszwy. Masował kciukami, rytmicznie, z wyczuciem. Nie śpieszył się – jakby każdy dotyk był rytuałem, a nie czynnością.

Paulina poczuła dreszcz przebiegający od pięt aż do karku. Oparła się wygodniej, przymknęła oczy. Było jej dobrze. Niewyobrażalnie dobrze. Nigdy wcześniej nikt nie masował jej stóp, i to w taki sposób. Z uwagą, skupieniem, czułością. Czuła, jak napięcie całego dnia powoli się rozpuszcza, jak myśli stają się lekkie, prawie senne.

Kiedy skończył, jeszcze przez chwilę trzymał jej stopy na swoich udach, jakby nie chciał się z nimi rozstać.

– To było cudowne – powiedziała, przeciągając sylaby. – Pierwszy raz ktoś zrobił mi masaż stóp. I wiesz co?

Spojrzała na niego spod półprzymkniętych powiek, z wyraźnym błyskiem w oczach.

– Teraz będziesz miał ze mną ciężko. Będę chciała znowu. I znowu... – uśmiechnęła się leniwie – Nie dam ci spokoju, Adam.

Nie odpowiedział od razu. Pochylił się powoli, jakby nie chciał niczego popsuć i złożył delikatny pocałunek na wierzchu jej stopy – miękki, niemal czuły jak modlitwa.

– To dla mnie zaszczyt i przyjemność – wyszeptał, nie podnosząc wzroku. – Będę na każde twoje skinienie, Paulino.

Nie odpowiedziała. Patrzyła na niego chwilę, czując w sobie ciepło, które nie było już tylko fizycznym odprężeniem, ale czymś więcej – poczuciem wpływu, delikatnej, ale wyraźnej kontroli. A może raczej – przewagi, która rodziła się nie z przymusu, lecz z fascynacji. I wiedziała, że ten chłopak... już się nie wycofa.

---

Paulinę urzekała jego uległość. Ale nie tylko. To był zaledwie jeden z wielu elementów, które w nim odkrywała – powoli, warstwa po warstwie, jakby każde kolejne spotkanie zdejmowało kolejną woalkę z jego osobowości. Adam miał w sobie coś więcej niż tylko gotowość do spełniania jej życzeń. Był uprzejmy bez serwilizmu. Elegancki bez ostentacji. Wychowany, uważny, wyczulony na jej potrzeby – ale nigdy natarczywy. A to było coś, co Paulina ceniła najbardziej.

Czuła się przy nim niesamowicie. Jak księżniczka. Nie w dziecinnym sensie, nie w różowym, cukierkowym znaczeniu tego słowa – ale jako kobieta, która była adorowana, traktowana z uwielbieniem i troską. Każdy jego gest – otwarcie drzwi, podanie płaszcza, to, jak odgarniał włosy z jej twarzy, zanim pocałował ją  – budował w niej poczucie, że jest kimś wyjątkowym. Że jej obecność jest dla niego zaszczytem.

Właśnie tego zawsze pragnęła – choć sama długo nie potrafiła tego nazwać. Dopiero przy Adamie zrozumiała, czego jej brakowało w relacjj z Rafałem. On chciał jej zaimponować, zdobyć ją, postawić obok siebie jak trofeum. A Adam… on chciał ją po prostu adorować. W jego spojrzeniu nie było walki o dominację. Była czysta akceptacja. Fascynacja. Oddanie.

Z każdym dniem rosło w niej przekonanie, że ta relacja to coś więcej niż zwykła młodzieńcza namiętność. Że Adam nie tylko rozumie, ale instynktownie odczuwa to, czego potrzebuje. I że przy nim może nie tylko być sobą – ale być kimś więcej. Kimś, kto rządzi. Kto rozkazuje. Kto nie musi nikogo gonić, bo wszystko przychodzi do niej samo, z pełną gotowością i pokorą.

To była siła, która podniecała ją subtelnie i głęboko. Nie fizycznością, nie powierzchowną grą, ale samym porządkiem relacji. Tym, jak oczywiste było dla Adama, że to ona wyznacza granice. Że to ona rządzi tonem i rytmem.

I nie ukrywała przed sobą, że to właśnie to – poczucie władzy, wpływu, dominacji – smakowało jej najbardziej.

Dla Adama Paulina była jak objawienie – jak ktoś, kto przypadkiem zbłądził w jego świat z zupełnie innej rzeczywistości. Patrzył na nią z podziwem i niedowierzaniem, jakby nie dowierzał, że naprawdę siedzi obok niego, że naprawdę z nim rozmawia, śmieje się, dotyka go.

Była piękna. Nie w sposób wulgarny czy demonstracyjny – była piękna jak bohaterka poetyckiego mitu, jak współczesna nimfa, która nosi Conversy zamiast sandałów i dżinsy zamiast tunik. Jej styl był bezpretensjonalny, lekki, ale zawsze przyciągał uwagę. Była dziewczyną, która potrafiła założyć najprostszą koszulkę i wyglądać w niej tak, że nikt nie mógł oderwać wzroku. Wydawała się jednocześnie silna i delikatna – nieuchwytna.

Na tle jego koleżanek z Wydziału Filozofii – zatopionych w tekstach Heideggera i Lukrecjusza, wiecznie w golfach, szerokich spódnicach i grubych oprawkach okularów – Paulina była jak ktoś z innego wymiaru. Jak żywa opozycja. One – zasłuchane w wykłady, niechętne do sportu, zapatrzone w literaturę egzystencjalną. Ona – zwinna, wysportowana, pewna siebie.

Adam nie był silny fizycznie. Miał szczupłą sylwetkę, delikatne dłonie, wątłe ramiona. Stronił od wysiłku, sport go męczył, a każda myśl o siłowni wywoływała lekkie rozbawienie. Ale Paulinie to zupełnie nie przeszkadzało. W jej oczach nie musiał być męski w klasyczny sposób. Nie oczekiwała od niego rywalizacji, nie mierzyła go skalą bicepsów.

To, co ją pociągało, to jego umysł. Jego wrażliwość. To, jak potrafił opowiadać o greckich tragediach tak, jakby znał osobiście Sofoklesa. To, jak cytował łacińskie sentencje z lekkością, jakby oddychał nimi od dziecka. To, że znał daty bitew, układ rodzinny bogów i motywy miłosne w "Fedrze" – i potrafił o nich mówić, patrząc jej w oczy, jakby każde słowo wypowiadał właśnie dla niej.

Byli kontrastem. Ale to właśnie kontrast był ich siłą. Jej ciało mówiło o sile, jego – o pokorze. Jej spojrzenie mówiło: „Chcę”, jego: „Słucham”. A gdzieś pośrodku tego wszystkiego zaczynała się subtelna gra napięć, która pociągała ich oboje – nie tylko fizycznie, ale głęboko emocjonalnie.

---

To był jeden z tych wieczorów, które zapadają w pamięć na długo, choć nic jeszcze się nie wydarzyło. Powietrze było spokojne, lekko chłodne, jakby kwiecień zapomniał o tym, że wiosna nadchodzi. Paulina prowadziła swój nowy samochód, czerwonego Fiata 500 — prezent od rodziców. Nie spodziewała się go. Tata kiedyś obiecał, że dołoży jej do samochodu, ale nie powiedział, że po prostu go kupi. I to nowego. Prosto z salonu, pachnący nowością, z jasnym wnętrzem i radiem, do którego już pierwszego dnia włożyła jedną ze swoich ulubionych płyt, "British Steel"  - Judas Priest. Była szczęśliwa — ten samochód był dla niej symbolem dorosłości, niezależności, jakby ktoś nagle otworzył jej drzwi do innego świata.

Zebrała Adama na przejażdżkę. Przejechali się pustymi ulicami, zahaczyli o molo, a potem skręcili w mniej uczęszczaną drogę w stronę lasu. Zaparkowali w spokojnym miejscu, gdzie w oddali widać było światła miasta, ale dookoła panowała cisza.

Siedzieli chwilę w milczeniu, w radiu cicho grała muzyka. Paulina patrzyła przed siebie, trzymając jedną rękę na kierownicy, drugą oparła na kolanie. Po chwili jej dłoń powędrowała wolno na udo Adama. Spojrzał na nią z lekko zaskoczonym, ale ciepłym uśmiechem.

– Czy ja ci się podobam? – zapytała, nie spuszczając wzroku z ciemniejącego horyzontu.

Adam zamilkł tylko na sekundę, potem ujął jej dłoń. Jego dotyk był delikatny, uważny.

– Jesteś przecież przepiękna – odpowiedział, z tą swoją powagą, która zawsze uderzała w nią bardziej niż jakiekolwiek wyznania. Bo u niego nie było nic powierzchownego.

Paulina odwróciła głowę. W jej oczach nie było śmiechu, raczej coś głębszego — pewność zmieszana z odrobiną napięcia.

– Chciałabym to zrobić z tobą – powiedziała po prostu, cicho, ale bez niepewności. – Nie dzisiaj. W sobotę. Dobrze?

Adam spojrzał na nią uważnie, jakby jeszcze raz chciał się upewnić, że naprawdę słyszy te słowa. Potem pochylił się i ucałował jej dłoń. Z szacunkiem. Ze wzruszeniem.

– To będzie zaszczyt, Paulina – powiedział szeptem.

Nie musieli dodawać nic więcej. W tej chwili nie było żadnego „ale”, żadnych wątpliwości. Oboje czuli, że to coś, co dzieje się w ich rytmie, ich tempie. Bez presji. Bez pośpiechu. Jakby świat poza tym samochodem nie istniał.

Po chwili ruszyli w drogę powrotną. Paulina prowadziła spokojnie, z twarzą rozjaśnioną wewnętrznym spokojem. Adam co jakiś czas zerkał na nią z zachwytem, którego nie próbował już ukrywać. A ona... miała poczucie, że właśnie postanowiła coś ważnego. I że to była jej decyzja — dojrzała, wolna, piękna.

---

Sobota nadeszła niespiesznie, jakby świat specjalnie zwolnił, by wszystko mogło wydarzyć się dokładnie tak, jak powinno. Adam pojawił się punktualnie. Miał w dłoni niewielki bukiet — jasne frezje i pojedynczą, długą różę — oraz butelkę mołdawskiego wina w lnianym woreczku. Paulina otworzyła mu drzwi uśmiechnięta, ubrana w coś lekkiego, kobiecego, ale nie przesadnego. Włosy spięte, delikatny makijaż, zapach jej perfum wypełniał powietrze w przedpokoju — subtelny, kwiatowy, ciepły.

Przywitali się cicho. Bez pośpiechu. Jakby oboje czuli, że nie trzeba mówić zbyt wiele.

Paulina przygotowała coś drobnego do zjedzenia — bruschetty, talerz serów, winogrona. Usiadła z nim przy niewielkim stole w kuchni, nalewając wino do dwóch kieliszków. Rozmawiali chwilę o niczym, śmiali się krótko. Atmosfera była lekka, nienachalna. Światło lampy otulało pomieszczenie miękkim blaskiem, a za oknem miasto powoli zapadało w wieczór.

Po kolacji przenieśli się na sofę. Paulina usiadła najpierw obok, potem bliżej, aż w końcu ułożyła się przy nim. Adam był bardzo delikatny — jakby obawiał się zburzyć nastrój zbyt gwałtownym gestem. Przesuwał dłonią po jej plecach, po ramieniu, aż w końcu objął ją całkiem. Nie mówili prawie nic. Ona zamknęła oczy na moment, wtulona w jego tors, słuchając bicia jego serca.

Po jakimś czasie podwinęła nogi i położyła je na jego kolanach. Znał ten gest już dobrze. Bez słowa zaczął delikatnie masować jej stopy. Palcami krążył po ich łukach, miękkich poduszkach, kostkach. Znał już je na pamięć. Dla niego były symbolem wszystkiego, co ją definiowało — subtelne, piękne, idealne.

Paulina przeciągnęła się lekko, z półprzymkniętymi powiekami, potem podniosła się zgrabnie i usiadła mu na kolanach, przodem do niego. Objęła go za szyję. Ich twarze były blisko. Czuła jego oddech, widziała, jak patrzy na nią z niemal bezgraniczną czułością.

Spojrzała mu w oczy — głęboko, uważnie — a potem pochyliła się do jego ucha.

— Chodźmy — szepnęła cicho, z tą nutą pewności, którą Adam znał już dobrze.

Nie zapytał dokąd. Wstał, trzymając ją lekko za dłoń, i poszli razem, bez słowa, w stronę jej sypialni.

Kiedy weszli do sypialni, wszystko było już przygotowane. Paulina zadbała o każdy szczegół – świeża pościel o lnianej fakturze, ciepłe światło lampki na stoliku, lekki zapach lawendy w powietrzu. Zamknęła drzwi za nimi i obróciła się w jego stronę. Przez moment po prostu patrzyli sobie w oczy – bez słów, bez pośpiechu. Jakby oboje chcieli zapamiętać tę chwilę dokładnie taką, jaka była.

Adam podszedł do niej niepewnie, z tym samym subtelnym uśmiechem, który miała w pamięci od pierwszego spotkania. Zbliżył się powoli, objął ją i pocałował — najpierw lekko, niemal nieśmiało, potem mocniej, z uczuciem. Nie było w tym nic agresywnego, żadnej niecierpliwości. Był delikatny. Czuły. Ostrożny jak ktoś, kto dobrze rozumie wartość chwili i nie chce jej zniszczyć przez nadmiar emocji.

Powoli rozpiął jej koszulę, ukazała się bielizna – ciemna, koronkowa, dopasowana perfekcyjnie, elegancka w sposób, który podkreślał jej sylwetkę, nie epatując przesadą. Nie był to przypadek – Paulina wybrała ją świadomie, nie dla prowokacji, lecz dla własnej pewności siebie. Lubiła czuć, że kontroluje sytuację nawet wtedy, gdy się odsłania. Zwłaszcza wtedy.

Adam wstrzymał oddech. Nie powiedział nic, ale jego spojrzenie mówiło wszystko – był oczarowany. Rozebrał ją z szacunkiem, jakby każdy ruch był ceremonią. Uczucie, z jakim to robił, było niemal nabożne. Dłonie miał ciepłe, gładkie, uważne. Dotykał jej skóry jak czegoś kruchego, niemal świętego. Paulina zamknęła oczy i pozwoliła się prowadzić, oddychała powoli, głęboko. Nie potrzebowała więcej.

Może był zbyt delikatny — ale w jego ostrożności było coś autentycznego, coś czystego. A jej to odpowiadało. Bo z nim mogła być sobą – nie musiała grać. Nie musiała dominować, nie musiała z nikim się mierzyć. W jego oczach była doskonała taka, jaka była. I to wystarczało.

Gra wstępna trwała długo – w sposób niemal medytacyjny. Adam zdawał się nie śpieszyć z niczym, jakby każda minuta miała znaczenie, jakby samo bycie blisko Pauliny było dla niego wartością. Jego czułość była niemal rytuałem – uważna, skupiona, bez jakiejkolwiek presji. Dotykał jej tak, jakby starał się odczytać ją ze skóry, jakby każde muśnięcie palców było pytaniem, a każdy oddech odpowiedzią.

Paulina leżała z zamkniętymi oczami, pozwalając sobie odczuwać wszystko w pełni. Czuła ciepło jego ciała, uważność jego ruchów, czułość jego spojrzeń. Nie było tam nic mechanicznego – tylko powolne, łagodne, rosnące napięcie. I coś jeszcze – poczucie, że w tym wszystkim naprawdę chodziło o nią. Że on nie szukał własnej ulgi, ale spełnienia jej pragnień.

Kiedy w końcu nadchodził ten moment, była gotowa – przynajmniej tak jej się wydawało. A jednak, gdzieś pod powierzchnią przyjemności, czuła blokadę. Cień czegoś, czego nie potrafiła do końca zdefiniować. To było jak cienka warstwa lodu na wodzie – mogła się przełamać w każdej chwili, ale jeszcze trwała. Paulina czuła, że balansuje na granicy – tej, za którą mogłaby się zatracić, pozwolić sobie na całkowite uniesienie, na utratę kontroli.

A kontrola była dla niej ważna. Była jej kotwicą. Jej tarczą.

I właśnie wtedy, gdy ciepło i bliskość zaczęły powoli zmieniać się w coś zbyt rozciągniętego, zbyt łagodnego, Paulina poczuła napięcie w sobie – takie, które mówiło: jeszcze nie teraz. Jej ciało było gotowe, ale umysł wciąż krążył gdzieś indziej, zawieszony w pół drogi między teraźniejszością a jakimś obrazem, który czekał – w tyle głowy, za zamkniętymi powiekami.

I wtedy wróciła do niej ta scena. Migawka z filmu, który kiedyś oglądała ukradkiem, który długo w niej został. Kobieta w  gorsecie, z pilotem w dłoni – tak, to była ona. Wyprostowana, opanowana. Przed nią – mężczyzna na kolanach. Uległy, nagi, poddany. Ale teraz – po raz pierwszy – jego twarz była znajoma. Delikatne rysy, spokojne, inteligentne oczy. Twarz Adama.

To wyobrażenie, początkowo mgliste, zaczęło się krystalizować z siłą, która ją zaskoczyła. Pojawił się impuls – ostry, elektryczny, gwałtowny. Przez moment prawie się tego przestraszyła. Ale to było właśnie to. Ten zapalnik, który zdetonował wszystko, co do tej pory było tylko czułością.

Zamknęła oczy i poczuła, jak fala przetacza się przez jej ciało. Cicha, a jednak intensywna. Jak długo wyczekiwany przełom. I dopiero wtedy pozwoliła sobie na całkowitą utratę kontroli – bez lęku, bez zawahania. Zaczęła krzyczeć, potem ten krzyk przeszedł w coraz cichszy jęk.

Kiedy potem leżeli obok siebie, Adam ją przytulił. Milczał. I jego delikatność, ta miękka uległość, sprawiała, że czuła się bezpieczna nawet w tej swojej najciemniejszej fantazji.

Po raz pierwszy naprawdę zrozumiała, że właśnie to – nie siła, nie gesty, ale możliwość panowania – budzi w niej największe pragnienie.

Adam przytulił ją mocno. Tak, jakby chciał, by w tym uścisku poczuła wszystko — zachwyt, czułość, oddanie. I powiedział jej to do ucha, cicho, prawie szeptem, bez cienia zawahania:

— Kocham cię, Paulina.

Zamknęła oczy. Uśmiechnęła się lekko. Nie odpowiedziała od razu, ale to, jak wtuliła się w niego i jak musnęła ustami jego szyję, wystarczyło. Czuła się kochana. Autentycznie. Nie tylko pożądana, ale właśnie — chciana w całości. Tak, jakby Adam nie pragnął niczego dla siebie. Jakby jej zadowolenie było dla niego celem samym w sobie. I może właśnie dlatego, choć wiedziała, że dla niego to musiało być trudne, bolesne wręcz — nie tylko fizycznie — nie dał po sobie nic poznać. Jego potrzeby zeszły na dalszy plan.

Odpoczęli chwilę. Leżeli przytuleni, w milczeniu. Ciepło ich ciał i ledwie słyszalny szum wieczornego Sopotu za oknem. W końcu Paulina odwróciła się do niego i powiedziała tylko jedno słowo:

— Jeszcze.

Nie musiała niczego dopowiadać. Adam zrozumiał. Ale tym razem wszystko było inne. Kiedy go objęła, kiedy usiadła na nim okrakiem, a potem pochyliła się, coś w niej się zmieniło. Miała w oczach błysk — nie tylko pożądania, ale czegoś więcej. Kontroli. Dominacji.

Wbiła paznokcie w jego ramiona. Głęboko. Aż syknął z bólu, zajęczał półgłosem. Nie z protestu — bardziej z szoku. Ale nie odsunął się. Trwał. Dla niej.

Dopiero później, kiedy zobaczyła ślady, przeprosiła. Delikatnie, z lekkością, ale też ze świadomością, że to było coś nowego — coś, co otworzyło drzwi, które oboje jeszcze niedawno ledwie uchylali.

Adam tylko się uśmiechnął. — Dla ciebie? Mogę znieść wszystko.

Wtedy zrozumiała, że ta gra, ten taniec między czułością a kontrolą, właśnie się rozpoczął.

Późno w nocy nadal nie spali. Leżeli wtuleni w siebie, naga skóra stykała się ciepłem, które już dawno nie było tylko fizyczne. Adam głaskał ją delikatnie po ramieniu, po plecach, po udzie. Każdy jego dotyk był czuły, ostrożny, jakby bał się ją zbudzić, choć wiedział, że nie śpi. Jej głowa spoczywała na jego piersi, słyszała jego spokojny, nieco przyspieszony rytm serca. Wszystko zdawało się doskonałe. I może właśnie dlatego zadał to pytanie:

— Paulinko... — odezwał się cicho, prawie niepewnie. — Czy jest coś, co mógłbym zrobić lepiej?

Zamilkła na chwilę. Uniosła lekko głowę i spojrzała mu w oczy. Był w nich lęk przed oceną, ale też szczerość i oddanie. Uśmiechnęła się łagodnie, przesuwając palcem po jego policzku.

— Nie... — odpowiedziała z czułością. — Dziękuję ci. Byłeś cudowny.

I naprawdę tak uważała. Jego troska, delikatność, skupienie na niej — wszystko to było piękne. Ale kiedy znowu wtuliła się w niego, poczuła, że w głębi serca coś nie pozwala jej zasnąć spokojnie.

Była to ta jedna myśl. Jedna rysa na gładkiej tafli nocy.

Musiała sobie coś wyobrażać. Coś innego. Coś, co nie miało miejsca w tym pokoju, w tych ramionach. Obraz — przefiltrowany przez jej własne pragnienia, przez głęboko ukrytą potrzebę dominacji, intensywności, tej iskry niebezpieczeństwa, która sprawiała, że czuła się naprawdę obudzona.

Nie chciała tego zlekceważyć. Ale nie chciała też go zranić. Zbyt bardzo go ceniła. Może właśnie dlatego nie powiedziała nic więcej. Przytuliła się tylko mocniej. Wdychając zapach jego skóry, zamknęła oczy. I próbowała zepchnąć tę myśl w cień. Choć przeczuwała, że wróci.


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wilczyca 1

Wilczyca 11

Wilczyca 2