Wilczyca 90
Rozdział 90
Adlerheim / Monachium, maj 2024
Siedzieli prawie do świtu. Światło lamp ogrodowych mieszało się z blaskiem gasnącego ognia w palenisku. Powietrze było ciepłe, pachniało drzewem, grillowanym mięsem i piwem. Co jakiś czas ktoś sięgał po gitarę – raz Dawid, raz Staszek, a czasem Paulina – i zaczynali grać fragmenty dawnych utworów. Bez napinki. Po prostu byli razem, jak dawniej. Z uśmiechem, z luzem, z tą samą więzią, która nie zgasła mimo lat.
Paulina siedziała wtulona w Jonasa. On objął ją ramieniem, drugą ręką trzymając puszkę z piwem. Słuchał z uwagą, śmiał się w odpowiednich momentach, ale przez cały czas czuł, jak bardzo ona w tej chwili należy do tej grupy. Do swojej watahy. Nie próbował jej zatrzymać tylko dla siebie. Tego wieczoru wiedział, że jej radość bierze się z obecności tych ludzi – przyjaciół, braci, wspomnień.
Paulina czuła ciepło bijące z wnętrza – nie od alkoholu, nie od ognia, ale od ludzi, których miała wokół. Od wspomnień, które do niej wracały. Od poczucia, że choć jej życie poszło w zupełnie inną stronę, ci ludzie nadal tu są. Nadal ją rozumieją, znają jej śmiech, jej spojrzenie.
Otoczona wilczą watahą – tak o nich myślała. I przez cały wieczór nie przestawała się uśmiechać. W pewnym momencie podniosła wzrok na Jonasa. Patrzył na nią z czułością i dumą. Delikatnie musnęła wargami jego skroń i szepnęła:
– Dziękuję ci za to wszystko.
On tylko skinął głową i przyciągnął ją bliżej.
A noc trwała dalej – spokojna, jakby czas stanął w miejscu.
Gości udało się rozlokować bez większego problemu – dom w Adlerheim był na to przygotowany. Spali w pokojach gościnnych na piętrze. Przez chwilę jeszcze było słychać ciche rozmowy i chichoty, aż wreszcie dom ucichł – zmęczony świętowaniem.
Paulina weszła do swojej sypialni. Ściągnęła naszyjnik i kolczyki, ułożyła je na toaletce, po czym przeciągnęła się w ciszy. Zdjęła jeansy i pozostała w lekkim topie i majtkach – miała ochotę na miękkość pościeli, na delikatność nocy. Jonas, jak zawsze w takich chwilach, bez słowa rozłożył sobie cienki materac na podłodze i zaczął się kłaść, kiedy usłyszał jej głos – cichy, ale zdecydowany:
– Nie. Zostań tu. Chcę cię dziś przy sobie. Chcę... żebyś pieścił mnie aż zasnę.
Odwróciła się w jego stronę, podnosząc wzrok znad poduszki. Jej głos był spokojny, ale w oczach iskrzyła delikatna prośba podszyta czułością.
Jonas zawahał się na ułamek sekundy, po czym wstał bez słowa i podszedł do łóżka. Wsunął się obok niej, z ostrożnością i oddaniem, jakie zawsze w nim budziła. Przykrył ją delikatnie kołdrą, samemu pozostając nad jej powierzchnią.
Jej ciało było ciepłe i miękkie, pachniała trochę dymem z ogniska. Gładził ją z czułością – od ramion, przez kark, łopatki, po wcięcie talii. Nie pożądliwie, nie z chciwością, tylko spokojnie, rytmicznie, jakby jego dłonie znały melodię, którą tylko ona słyszała w głowie. Przy każdym muśnięciu jej oddech stawał się spokojniejszy, głębszy, aż w końcu poczuł, że ciężar jej ciała zmiękł – zasypiała.
Ucałował ją delikatnie w skroń, wyszeptał coś po niemiecku, czego już nie słyszała. I został przy niej – wierny, cichy, spokojny. Tylko dla niej.
Obudziła się wcześniej, jak zwykle. Promienie porannego światła sączyły się przez zasłony, miękkie i łagodne, malując na ścianach ciepłe smugi. W pokoju panowała cisza, przerywana jedynie lekkim oddechem Jonasa.
Leżał obok niej – spokojny, z delikatnym półuśmiechem na ustach, jakby śnił coś łagodnego. Oparła się lekko na jego ramieniu, unosząc się na łokciu. Jej włosy opadły mu na pierś. Przesunęła delikatnie palcami po jego klatce piersiowej – czule, uważnie, z uśmiechem.
– Mój kochany niewolnik... – wyszeptała cicho, bardziej do siebie niż do niego. – Mój.
Spojrzała na niego z czułością, której nie pokazywała często. Nie musiała. Wiedział. Czuł. Ale w takich chwilach... czuła, że może sobie na to pozwolić. W tej ciszy, w tej intymności, kiedy nikt nie patrzył, a ona nie musiała już grać roli – mogła po prostu być sobą. I mogła mieć go. Tak blisko. Tak całkowicie jej.
Dom budził się leniwie, jakby przeciągał się po dobrze przespanej nocy. Przez uchylone okna wpadało światło poranka, a z kuchni dochodziły zapachy śniadania. W jadalni na stole piętrzyły się talerze z pieczywem, pastami, owocami i serami – proste, ale pyszne śniadanie, które ktoś już nazwał „królewskim”.
Paulina weszła w lekkiej, białej koszuli i wygodnych spodniach, z włosami jeszcze wilgotnymi od prysznica. Uśmiechnęła się, ziewając lekko. Jonas podał jej filiżankę kawy.
Rozmowy toczyły się spokojnie, ale coś wisiało w powietrzu. Wymieniane ukradkiem spojrzenia, powstrzymywane uśmiechy. W końcu Staszek nie wytrzymał.
– Paulina… jest taka sprawa – zaczął, próbując zachować powagę, ale już po pierwszym słowie było widać, że zaraz wybuchnie śmiechem.
– No? – odpowiedziała podejrzliwie, z brwią lekko uniesioną, z filiżanką przy ustach.
– Czyj plakat miałaś w pokoju? Taki duży, nad biurkiem… wiesz, ten konkretny.
Zapadła chwila ciszy. Paulina spojrzała na nich chłodno, ale oczy się jej śmiały.
– Naprawdę? Sprawdzas czy pamiętam po tylu latach? – rzuciła z udawaną urazą.
– Dawaj, przyznaj się – zakrzyknął Dawid. – Pamiętam go jak dziś. Skórzana czapka, bat, kamizelka z ćwiekami, okulary jak z Mad Maxa…
– Rob Halford – powiedział triumfalnie Filip. – Judas Priest w pełnej krasie.
– Niech mnie kule biją – mruknął Staszek. – Ty naprawdę byłaś zakręcona na jego punkcie już wtedy. A ja myślałem, że to tylko faza na metal przez twoich braci.
– To była nie tylko faza – powiedziała Paulina spokojnie. – To był manifest. Halford był jedynym facetem, który rozumiał kobiecą potęgę, choć sam nosił więcej skóry niż cała moja szafa. A mam sporo.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Jonas spojrzał na nią z mieszaniną czułości i rozbawienia.
– Czy mam się martwić, że rywalizuję z ikoną heavy metalu?
Paulina nachyliła się do niego lekko.
– Tylko jeśli nie masz w szafie skórzanych spodni, Jonasie – szepnęła mu do ucha z uśmiechem.
Filip uderzył pięścią w stół.
– Ja tylko przypomnę, że nasza siostra była kiedyś wilczycą w owczej skórze. I ten plakat to był dopiero początek...
– No dobra… kto jej powie? – zapytał Mati, odstawiając kubek z herbatą i patrząc wymownie na resztę.
– Zacząłeś to, to dokończ – rzucił Filip z uśmiechem, opierając się wygodnie na krześle.
Paulina spojrzała na nich z lekkim podejrzeniem, mrużąc oczy.
– Co znowu knujecie? Jeszcze nie ochłonęłam po wczoraj…
– Dobrze, dobrze – Mati podniósł ręce w geście kapitulacji. – Mamy prezent dla ciebie. Jeszcze jeden.
– O piętnastej – wszedł mu w słowo Staszek z ledwie ukrywanym entuzjazmem. – Za dwie godziny, wilczyco… jedziemy.
– Gdzie?! – Paulina uniosła brwi, zaskoczona, ale już coś przeczuwała.
Filip nachylił się nad stołem.
– Do Monachium. Na koncert Judas Priest.
Na chwilę zapadła cisza. Potem Paulina otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zamiast słów wydobyło się z niej tylko urwane:
– Co…?
– Judas Priest. Na żywo. Monachium. Dziś. – powtórzył Mati, rozciągając sylaby z teatralną dumą.
– Ale… to niemożliwe… przecież bilety były wyprzedane miesiące temu…
– Jonas ogarnął – powiedział Dawid z uśmiechem. – I nie pytaj jak. Masz miejsce w strefie VIP, wszystko załatwione.
Paulina patrzyła na nich z niedowierzaniem, a potem przeniosła wzrok na Jonasa. Siedział spokojnie, popijając kawę.
– Ty wiedziałeś… – powiedziała powoli. – Wiedziałeś od początku.
– Owszem – odparł cicho. – I planowałem to od tygodni. Wiedziałem, że jeśli mam ci sprawić prawdziwy prezent… to tylko ten.
Paulina wstała. Obeszła stół, podeszła do niego i bez słowa objęła go mocno.
– To szaleństwo… – szepnęła. – Piękne, cudowne szaleństwo.
– Ty jesteś szaleństwem mojego życia – odparł Jonas. – Ja tylko próbuję dorównać.
– To… kiedy ruszamy?! – zapytała, zwracając się do reszty. W oczach miała już błysk dawnej nastolatki, tej z plakatu Halforda nad łóżkiem.
– Za dwie godziny – potwierdził Staszek. – Zaczynaj się powoli szykować, dziewczyno. Czeka cię noc, o jakiej śniłaś od liceum.
– Dobra… tylko muszę znaleźć coś czarnego. I skórzanego – rzuciła przez ramię, już w drodze na górę.
Cała kuchnia rozbrzmiała śmiechem i entuzjazmem. A Paulina? W duszy znowu miała osiemnaście lat.
---
Zeszła po schodach z taką gracją i pewnością siebie, że rozmowy w kuchni niemal natychmiast ucichły. Miała na sobie czarne, skórzane spodnie opinające jej długie nogi, a do tego dopasowaną koszulę z delikatnie połyskującej tkaniny, rozpiętą tuż pod szyją, co dodawało zmysłowego luzu. Włosy zostawiła rozpuszczone, opadały swobodnie na ramiona, a na uszach błyszczały diamentowe kolczyki od Jonasa. Dopełnieniem był subtelny makijaż z akcentem na oczy i klasyczna, ciemna szminka – odważna, a jednak stylowa. Nie przesadziła. Była sobą. I była zjawiskowa.
Dawid aż się wyprostował, opierając dłonie na stole.
– Wyglądasz jak rockowa księżniczka – powiedział, z uznaniem w głosie.
– Księżniczka gotowa do walki – dodał Staszek, rzucając jej jedno z tych spojrzeń, które mówiły więcej niż sto słów.
Jonas wstał z krzesła. Patrzył na nią z niemym zachwytem – była piękna, pewna siebie i silna. Taka, jaką kochał.
Paulina uśmiechnęła się tylko lekko, jakby przyjmowała komplement, ale nie potrzebowała go, by wiedzieć, kim jest.
– Dobra – rzucił Filip, wstając – mamy jeszcze godzinę do wyjazdu. Też idę się przebrać, bo przy tobie wyglądam jak ktoś z obslugi technicznej.
– Czas wiec abyś się w końcu postarał – rzuciła Paulina z uśmiechem. – Jedziemy na koncert, nie na grilla.
Wszyscy się zaśmiali.
Wyszli przed dom niemal jednocześnie, jakby ktoś dał im niewidzialny sygnał. Paulina, stojąc na ganku z kubkiem kawy w dłoni, uniosła brwi w zaskoczeniu – a potem zaśmiała się, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– No nie wierzę... naprawdę się zmówiliście?
Każdy z nich miał na sobie dżinsy i identyczne, czarne t-shirty z czerwonym, ostrym jak brzytwa logo Judas Priest na piersi. Filip, z dumą poprawiając koszulkę, spojrzał na siostrę z udawaną powagą.
– Trzeba trzymać poziom, skoro jedziemy z królową metalu.
Mercedes czekał z otwartymi drzwiami. Wnętrze pojazdu zaskakiwało jak na vana – kremowa skóra foteli, przestrzeń między siedzeniami, klimatyzacja indywidualna dla każdego rzędu, chłodna butelka prosecco czekająca w wiaderku z lodem. Jonas wiedział, co robi.
– Wsiadajcie – powiedział z uśmiechem.
Paulina zajęła miejsce w ostatnim rzędzie, przy oknie. Jonas usiadł obok. Przez chwilę po prostu patrzyła na nich wszystkich – swoich braci, przyjaciół, mężczyzn, którzy byli dla niej rodziną, wspomnieniem, historią i teraźniejszością. Tego dnia była w centrum. Ale nie dlatego, że była solenizantką. Tylko dlatego, że była sobą. Fenriss. Wilczycą.
Podróż minęła szybko i przyjemnie.
Zjechali windą z parkingu podziemnego na poziom oznaczony dyskretnym znakiem „VIP Access Only”. Wysiadając, Paulina spojrzała pytająco na Jonasa, ale on tylko uśmiechnął się tajemniczo i skinął głową w kierunku dwojga pracowników obsługi, którzy już czekali – ubrani na czarno, z plakietkami Tour Management.
Przeszli wąskim korytarzem wyłożonym tłumiącym kroki dywanem, a potem zostali wprowadzeni do eleganckiego, choć surowo urządzonego lounge’u. Skórzane fotele, wysokie stoliki, klimatyczne światło. Na ścianach – oprawione plakaty z tras koncertowych, podpisane zdjęcia przez członków różnych zespołów. W rogu stał stół z przekąskami i chłodzonymi napojami.
– To co, Fenriss, jesteś gotowa? – szepnął Jonas, ściskając jej dłoń.
Paulina była oszołomiona. Wiedziała, że coś się święci, ale nie to… nie to. Jej serce waliło jak szalone. Właśnie wtedy drzwi otworzyły się ponownie i do sali wszedł on.
Rob Halford.
Ubrany w klasyczną skórzaną z charakterystyczną, perfekcyjnie przyciętą brodą i spojrzeniem, w którym wciąż czaił się błysk scenicznego ognia. Za nim, nieco spokojniejsi, ale uśmiechnięci, wkroczyli pozostali członkowie zespołu.
Paulina zesztywniała. Miała wrażenie, że świat zawirował. Czuła, jakby znów miała siedemnaście lat, jakby znów słuchała „Painkiller” na słuchawkach w ciemnym pokoju. Rob Halford był dla niej ikoną, głosem buntu, wolności, potęgi.
– So, you must be the birthday queen – powiedział Halford z lekkim, brytyjskim akcentem, rozglądając się po grupie.
– That would be me – wydusiła Paulina, podchodząc krok bliżej.
– Happy birthday, darling – powiedział, podchodząc do niej i obejmując ją krótko, ale serdecznie.
– I… I can’t believe this – wyszeptała, czując jak gardło ściska jej wzruszenie. – You… You’re the reason I started playing. I had your poster above my bed. You were...
– That’s the best thing an artist can hear – przerwał jej cicho.
Chwilę później wszyscy usiedli. Był czas na krótką rozmowę, wspólne zdjęcia, podpisy. Paulina rozmawiała z samym Halfordem z wypiekami na twarzy. Rozmawiali o muzyce, trasach, koncertach – i przez ten jeden moment, który rozciągnął się w wieczność, Paulina była nie tylko fanką, ale częścią świata, który zawsze wydawał się odległy jak gwiazdy na plakacie.
– Let the wolf run, Paulina – powiedział, śmiejąc się. – And never stop howling.
Uśmiechnęła się. Miała ochotę krzyknąć. Uścisnąć go. Pocałować. Ale tylko ścisnęła jego dłoń.
Ian Hill siedział nieco z boku, spokojny, jakby przez lata obecności na scenie nauczył się cenić ciszę bardziej niż fajerwerki. Miał na sobie klasyczny czarny t-shirt z logo zespołu i dżinsową kamizelkę z naszywkami z dawnych tras. Kiedy Paulina podeszła do niego po krótkiej rozmowie z Robem, spojrzał na nią z lekkim uśmiechem i skinął głową.
– So you play bass too, I heard? – zapytał, wskazując subtelnym gestem na jej wiszącą z szyi zawieszkę w kształcie kostki do gitary basowej.
– Yes. Actually... you were my first inspiration – odpowiedziała z pewnym zakłopotaniem. – I saw you on an old DVD. I watched your fingers, the way you stood in the back, steady like a rock. That was it. That was the moment I picked up the bass. Maybe... my brother helped me a little bit with this...
Ian uśmiechnął się szerzej, a jego oczy zabłysły z autentycznym wzruszeniem.
– That’s the best kind of compliment. The bass is the soul of the band, you know. Not always the loudest, but it’s what keeps the whole thing alive. And I can see it in you – you’ve got the stance, the presence.
Zamienili jeszcze kilka zdań o stylach gry. Ian był rzeczowy, ale bardzo uprzejmy. Nie silił się na pozę gwiazdy – był dokładnie taki, jakiego Paulina sobie wyobrażała: cichy gigant, filar, na którym wspierał się cały zespół.
Potem podeszła do Richiego Faulknera. Miał rozpuszczone włosy i wyraźnie więcej scenicznej pewności siebie, ale był niezwykle uprzejmy. Zapytał Paulinę o ulubiony album Priestów, a kiedy odpowiedziała bez wahania: British Steel , skinął głową z aprobatą.
– That’s a deep cut. A beautiful one. Breaking the Law is still one of the greatest metal songs of all time.
– I know. I played it at out concerts.. I nearly passed out from nerves.
Oboje się zaśmiali.
Z kolei Scott Travis, perkusista, wysoki i żylasty, o bystrym spojrzeniu, zagadał ją jako pierwszy.
– So, did your man tell you how many hoops he had to jump through to keep this a secret?
– He said something about moving heaven and earth, Paulina odpowiedziała z uśmiechem. – I didn’t believe him. Not until I saw you all walk in.
– Then he did good, huh? – mrugnął Scott.
Na koniec Paulina zapytała jeszcze, z pewnym wahaniem:
– And how’s Glenn? I mean... I know he’s not touring anymore, but I was wondering...
Cała grupa zamilkła na chwilę, a Rob podszedł bliżej i położył jej dłoń na ramieniu.
– Glenn’s spirit is always with us. He’s doing okay. He’s got his good days and tough ones. But he knows the fans still love him. That matters. It really does.
Paulina skinęła głową, czując ścisk w gardle. Glenn Tipton był dla niej legendą – delikatność i wściekłość ujęte w jednym riffie.
Potem przyszła pora na kolejne zdjęcia. Najpierw jedno wspólne – cała grupa, Paulina pośrodku, lekko z tyłu, jakby nie chciała przesłonić legend. Potem zdjęcie tylko z Robem – Paulina stanęła obok niego, nieco sztywno, ale kiedy Rob objął ją lekko ramieniem i szepnął: Strike the pose, bass queen, zaśmiała się i spojrzała prosto w obiektyw. Jej oczy błyszczały.
Kiedy skończyli, Rob jeszcze raz objął ją i powiedział półgłosem:
– This is your pack, Fenriss. But tonight… you hunted with ours.
Paulina tylko skinęła głową. Czuła, że ten wieczór zostanie z nią na zawsze.
Filip oparł się o ścianę, wciąż jeszcze pełen emocji.
— Kurwa, to było mocne — powiedział, patrząc gdzieś w dal, jakby chciał utrwalić każdą sekundę tego spotkania w pamięci. — Wiemy, Stachu, że jesteś gwiazda, ale sam rozumiesz... to był inny poziom.
Staszek, który jeszcze przed chwilą żartował, teraz tylko pokiwał głową.
— Rozumiem. Ja sam nie mogę ochłonąć. Bogowie Metalu — powiedział niemal szeptem, z mieszaniną podziwu i niedowierzania w głosie. Dziękujemy Jonas, jesteś wielki.
Paulina stała nieruchomo, jakby jej ciało fizycznie było z nimi, ale umysł ciągle tkwił w tamtej chwili — w oczach Roba, w powolnym uścisku dłoni Iana, w ciepłym, mocnym głosie Scotta. W tej jednej, doskonałej chwili spełnienia.
— Ja? — odezwała się po chwili, cicho, ale wyraźnie. — Ja cały czas czekam, aż się obudzę. To wszystko jest jak sen...
Mati uśmiechnął się szeroko.
— To zasługa Jonasa. My wymyśliliśmy koncert — powiedział, rozkładając ręce. — Ja przypadkiem zauważyłem, że grają akurat w Monachium. I to był ten moment. A Jonas… Jonas ogarnął całą resztę. Te bilety, te miejsca, to spotkanie...
Paulina podniosła wzrok i spojrzała w stronę, gdzie stał. Oparł się lekko o framugę drzwi, z telefonem przy uchu, kończył właśnie jakąś rozmowę. Mówił cicho, krótko, konkretnie. Po chwili odsunął telefon od ucha, zerknął na nią i uśmiechnął się z delikatnością, która należała tylko do niej.
Podszedł. Bez słów. Stanął przed nią, lekko pochylony.
— Przepraszam, że na chwilę zniknąłem. Musiałem dopiąć pewne rzeczy. Ale… — urwał, patrząc jej prosto w oczy — …warto było?
Nie odpowiedziała od razu. Tylko zrobiła krok do przodu i objęła go. Potem odsunęła się na sekundę, pocałowała go czule w usta, a potem jeszcze raz — w policzek, blisko ucha, gdzie szept zamienia się w dreszcz.
— Tych urodzin nigdy nie zapomnę. Nigdy. A Ty... dostaniesz nagrodę....
Sam koncert był absolutnie rewelacyjny. Już od pierwszych dźwięków rozbrzmiewających z monumentalnej sceny było jasne, że tego wieczoru wydarzy się coś wyjątkowego. Paulina i jej bliscy stali niemal tuż pod sceną — miejsca VIP, które Jonas dla nich załatwił, dawały poczucie intymności z zespołem, którego dźwięki formowały ich tożsamość przez całe lata młodości.
Gdy wybrzmiały pierwsze takty „Panic Attac”, a reflektory przecięły mrok stalowymi snopami światła, Paulina poczuła, jak serce zaczyna jej bić szybciej. Rob Halford pojawił się na scenie — ubrany w długi, skórzany płaszcz, jak prorok nowej ery. Głos miał mocny, klarowny, jakby czas nie miał nad nim żadnej władzy. Ian Hill, niewzruszony i skupiony, trzymał groove zespołu jak latarnię w burzy. Richie Faulkner rozdzierał przestrzeń solówkami, a Scott Travis rytmicznie wbijał potężne uderzenia w serca fanów.
Publiczność szalała. „Painkiller”, „Breaking the Law”, „Hell Bent for Leather”, „Turbo Lover”, „You've Got Another Thing Comin’”… a także niespodzianki z ich najnowszej, zaskakująco świeżej i ciężkiej płyty. Był ogień. Dosłownie — płomienie buchały ze sceny, a w oczach Pauliny odbijało się czerwone światło jak w oczach wilczycy. Czuła w sobie tę samą siłę, którą czuła kiedyś — na scenie z basem, w ciasnej sali klubu studenckiego, gdy pierwszy raz miała świadomość tego, kim naprawdę jest.
Gdy opadł kurz po ostatnich bisach, a światła powoli gasły, nikt z ich grupy się nie odzywał. Wszyscy byli poruszeni. Jonas ujął jej dłoń i tylko ścisnął lekko. W ciszy wracali do Mercedesa, wciąż pod wrażeniem.
Do Adlerheim dotarli późno w nocy, zmęczeni, ale rozświetleni wewnętrznie jak po objawieniu. Nikt nie myślał o spaniu. Zamiast tego usiedli w salonie — z kieliszkami wina i piwem, w miękkim półmroku, na poduszkach i sofie. Wspominali koncert, wymieniali ulubione momenty, cytowali teksty, nucili riffy.
Paulina, wtulona w Jonasa, patrzyła po kolei na każdego z nich — na Dawida i Filipa, na Stacha i Matiego. Jej wataha. Jej bracia, jej przyjaciele. Jej życie.
Była szczęśliwa. Tak po prostu.
Umówili się bez długich dyskusji — jakby to było coś oczywistego, naturalnego, jakby wszystko inne mogło poczekać. To Stachu pierwszy rzucił:
— Słuchaj, Pauli... 6 czerwca jesteśmy na Mystic Festival. Trzeba to jakoś uczcić. W tym roku line-up jest potężny. Wpadaj chociaż na dwa dni.
— Dokładnie. — przytaknął Dawid. — Mamy już dla ciebie bilet, więc właściwie to nawet nie pytamy.
— To bardziej informacja niż propozycja, siostrzyczko. — dodał Filip z rozbawieniem, opierając się niedbale o kanapę. — No chyba, że masz coś lepszego do roboty niż przyzwoita porcja hałasu i kolejny reunion z watahą.
Paulina spojrzała po nich z półuśmiechem, niby z powątpiewaniem, ale w oczach miała już błysk podekscytowania.
— A bilety VIP? — zapytała z lekkim uniesieniem brwi.
— A jakże. — odpowiedział Stachu, rozkładając ręce. — Nie robimy rzeczy na pół gwizdka.
— Czyli wszystko już zaplanowane. — mruknęła. — Nie pozostawiacie mi wyboru.
— Nigdy nie miałaś. — rzucił Mati, wychylając się zza drzwi kuchni z puszką piwa w dłoni.
Śmiech rozbrzmiał w salonie. W tym wszystkim było coś kojącego, bezpiecznego. Jakby wracała do miejsca, gdzie naprawdę zna ją każdy. Gdzie nie musi udawać ani grać żadnej roli.
— Dobrze. — powiedziała w końcu. — To przyjadę. Ale tylko pod warunkiem, że ktoś mnie odbierze z lotniska jak przystało na wilczą królową.
— Z limuzyną i czerwonym dywanem. — mruknął Stachu.
Paulina roześmiała się. Wiedziała, że czerwiec będzie należał do nich.
❤️❤️❤️❤️❤️
OdpowiedzUsuń