Wilczyca 87
Rozdział 87
Trójmiasto, zima / wiosna 2006
Spotykali się w piątkowe popołudnia, zwykle około siedemnastej. Rafał przyjeżdżał punktualnie swoją Toyotą Celicą — model z 1998 roku, o niskim, sportowym profilu. Samochód był czerwony, z charakterystycznym przednim zderzakiem, podwójnymi reflektorami i lekko opadającą linią dachu, nadającą mu agresywny, dynamiczny wygląd. Brzmiał cicho, ale zdecydowanie — silnik czterocylindrowy pracował płynnie, a w środku zawsze pachniało jakimś zapachem samochodowym w kształcie choinki. Felgi były błyszczące, lakier lśniący — widać było, że dba o auto, że to jego duma.
Paulina z okna swojego pokoju często widziała, jak zgrabnie parkuje na miejscu przed domem, wysiadając z pewnością siebie. Zawsze zadbany — ciemne jeansy, dobre buty, dopasowana koszula lub bluza, lekko spryskany wodą toaletową. Był typem chłopaka, który nawet na korki przychodził z klasą, jakby każda okazja mogła być potencjalnym występem.
Wchodził, zawsze grzeczny. Witał się z jej rodzicami, którzy zazwyczaj byli w domu. Potem szedł za nią do pokoju na górze — ten był uporządkowany, pachnący: biurko, łóżko, duża szafa, plakaty metalowych zespołów, wzmacniacz, bas oparty o ścianę. Czasem gdzieś w tle grała cicho muzyka.
Zajęcia trwały zwykle godzinę, czasem półtorej. Paulina była konkretna. Tłumaczyła rzeczowo, zwięźle, nie wdając się w dygresje. Bywała nazbyt formalna, chłodna wręcz, jakby wyznaczała wyraźną granicę. Przysiadała przy biurku, wertowała podręcznik, zadania, arkusze. Rafał starał się jak mógł — notował starannie, pytał, dopytywał, nie zgrywał cwaniaka, za jakiego uważano go w szkole. Był skupiony. I — o dziwo — naprawdę zależało mu.
Ona obserwowała to z chłodnym dystansem. Widziała, że przychodzi przygotowany, że się stara. Wiedziała też — i trudno jej było o tym nie myśleć — że po zajęciach pewnie wsiada z powrotem do swojej Celiki, jedzie na miasto, do Agaty, na imprezę, do świata, do którego ona nie należała. Do tego innego kręgu — popularnych, głośnych, pewnych siebie. Czasem wyczuwała zapach jego perfum, subtelny, wyraźnie męski, drogi. Czasem jej wzrok niechcący zatrzymywał się na jego dłoniach, gdy coś notował — silnych, zadbanych, lekko opalonych.
Ale nie pozwalała sobie na więcej. Zachowywała się, jakby to był zwykły obowiązek. Korepetycje. Zobowiązanie. Nic ponad to. Choć w środku... czasem coś zadrżało. Zwłaszcza, gdy Rafał patrzył na nią trochę dłużej. Albo gdy pod koniec zajęć rzucał jakieś lekkie zdanie, półżartem — „Dzisiaj to mnie zabiłaś tą matmą”, albo „Chyba śniłaś mi się w nocy, rozwiązywaliśmy równanie....”. Paulina uśmiechała się wtedy krótko i spuszczała wzrok.
Wiedziała, że nie może — i nie powinna — dać się wciągnąć. Ale coś w niej, gdzieś głęboko, już zaczynało pękać.
On też jej sie przysnił.
To było jak wejście w inny wymiar — znajomy, a jednak zniekształcony przez miękkość snu. Obrazy były ostre, ale poruszały się płynnie, jak zanurzone w wodzie. Paulina stała w półmroku przestronnej sali, jakby w jakimś industrialnym lofcie o wysokim sklepieniu, z metalowymi belkami i długimi cieniami. Wszystko wokół tonęło w głębokiej ciszy, przerywanej tylko cichym brzęczeniem elektrycznego światła.
Była ubrana w gorset z czarnej skóry, idealnie dopasowany do jej ciała. Czuła, jak materiał oplata ją ciasno, sztywno, podkreślając talię i unosząc lekko ramiona. Na nogach miała wysokie buty, które stukały o podłogę, gdy zrobiła krok. W ręce trzymała niewielkiego pilota – czarnego, matowego, z czerwonym przyciskiem na środku. Takiego samego, jaki widziała w swoim ulubionym fragmencie nagrania z płyty DVD — tej jednej jedynej, trzymanej w ukryciu, zgranej z telewizji późną nocą, traktowanej jak sekretne źródło czegoś, czego nie potrafiła jeszcze nazwać wprost.
Rafał szedł ku niej, krok za krokiem, powoli, lekko przygarbiony. Był nagi, jego twarz rozmyta, jakby sen nie chciał pokazać jej jej zbyt wyraźnie. Szedł w milczeniu, a w jego postawie było coś mieszanego — respekt, napięcie, może nawet lekki strach. Paulina patrzyła na niego chłodno, spokojnie. W ciszy panującej w pomieszczeniu słychać było tylko jej oddech. Czuła, jak ciemność otula ją jak ciężki welon.
Bez słowa uniosła rękę i nacisnęła przycisk na pilocie.
Rafał skulił się nagle, jego ciało zadrżało. Upadł na kolana, oddychając ciężko, jakby coś wewnątrz niego eksplodowało napięciem. Paulina patrzyła na niego z góry, nieruchoma. Potem zrobiła krok w jego stronę. Jej głos był czysty, chłodny, spokojny:
— Mówiłam ci, że masz się pospieszyć.
Jej słowa nie były krzykiem, raczej szeptem niosącym się echem w pustym wnętrzu. Rafał nie odpowiedział. Został tam, skulony, jakby czekał na coś więcej.
I wtedy Paulina się obudziła.
Oddychała szybko. Kołdra była zmięta, jej ciało wilgotne, drżące. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest. Serce waliło jej w piersi, jakby przez sen przebiegła maraton. Dotknęła policzka — był rozpalony. W pokoju panowała cisza. Wszystko było na miejscu: biurko, bas oparty o ścianę, plakat Halforda nad łóżkiem. Ale ona sama... była inna.
Leżała w ciemności jeszcze długo, wpatrzona w sufit, z uczuciem, które nie chciało minąć. To nie był zwykły sen. To było coś więcej. Coś, co głęboko poruszyło w niej, to co już było w niej, głęboko uśpione.
Nie potrafiła tego nazwać. Ale czuła — mocniej niż kiedykolwiek — że to, co ukryte, ma swoją siłę.
Przez cały dzień była jak nieobecna. Cokolwiek mówili nauczyciele, docierało do niej jak przez mgłę. Słowa unosiły się w powietrzu, odbijały od niej i znikały. Kartki w zeszycie pozostawały puste dłużej niż zwykle, długopis nieruchomo tkwił w dłoni. Paulina krążyła myślami gdzieś daleko — a raczej wewnątrz siebie. Wciąż i wciąż powracała do tego snu. Nie mogła się od niego uwolnić, jakby zostawił na niej ślad, cienką, niewidoczną linię poprowadzoną palcem pod skórą.
Dlaczego to tak na nią podziałało?
Czy chodziło o to, że klęczał? Że ktoś taki jak Rafał, pewny siebie, otoczony wianuszkiem dziewczyn i kolegów — znajdował się u jej stóp? Bezbronny, bez słowa, czekający?
A może bardziej o to, że zadała mu ból? Że to ona decydowała. Że to ona nacisnęła przycisk.
Może wszystko razem — ten gest, władza, napięcie. Milcząca kontrola.
Czuła w sobie niepokój, ale i coś więcej. To nie było zwykłe podniecenie. To było głębokie, nie dające się łatwo nazwać napięcie. Pragnienie? Władzy? Bliskości? Dominacji?
Intuicja podszeptywała jej odpowiedź. Nie była jeszcze gotowa, by wypowiedzieć ją głośno — nawet w myślach. To było zbyt wielkie, zbyt drżące, zbyt... prawdziwe.
Więc uciekła w milczenie, jak zwykle. Odpowiadała krótko. Na przerwach stała przy ścianie, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, jakby chciała coś w sobie ochronić. Tylko oczy czasem uciekały — niepewnie, z napięciem — w stronę Rafała. Ale nie dłużej niż na sekundę.
Bo coś się w niej obudziło. I jeszcze nie wiedziała, co z tym zrobić.
Przez kolejne dwa piątki coś w niej drżało od rana. Nie potrafiła tego nazwać, ale napięcie zaczynało się już wtedy, gdy słyszała znajomy dźwięk silnika Toyoty Celiki podjeżdżającej pod dom. Krótki dzwonek do drzwi, jego ciepłe „Cześć”, zapach perfum, który zostawał w korytarzu, i ten uśmiech – nieco niepewny, ale serdeczny. Potem wchodzili do pokoju. On siadał przy biurku, rozkładał zeszyt i notatki, odgarniał grzywkę. Zawsze tak samo – skupiony.
Paulina siadała na sofie. Udawała, że przegląda jakieś czasopismo, ale jej spojrzenie raz po raz uciekało w jego stronę. Obserwowała go kątem oka – nachylenie głowy, ruch dłoni, jak przygryza lekko wargę, kiedy się skupia. W jej głowie odtwarzała się scena ze snu. Nieświadomie. Jego ręce już nie ściskały długopisu – tylko spoczywały na jej kolanach. Nie siedział przy biurku – klęczał przed nią. Spojrzenie w górę. To jedno słowo wypowiedziane szeptem: „Paulina...”
I wtedy właśnie:
– Paulina? Paulina?! – głos Rafała przeciął jej fantazję jak nóż taflę wody.
Podskoczyła lekko i zamrugała, jakby wracała z bardzo daleka. – Co?
– Możesz mi to wytłumaczyć? Bo coś pokręciłem. Chodzi o ten przykład z logarytmem. Wyszło mi jakieś ujemne a, i nie wiem, czy dobrze to przekształcam.
Poczuła, jak jej serce bije szybciej – nie z powodu zadania. Bardziej ze wstydu, że dała się tak porwać wyobraźni. Jakby Rafał mógł to wyczytać z jej twarzy, jakby coś w niej zdradzało, że... że go właśnie widziała inaczej. Za długo, za intensywnie.
Wstała i podeszła do biurka. Nachyliła się nad zeszytem. Odczytała równanie, jego pismo, pospieszne, nieco zamaszyste. Pochyliła się niżej. Zbyt blisko. Poczuła ciepło jego skóry. Skoncentrowała się.
– Tu masz błąd – powiedziała cicho. – Logarytm dziesiętny z liczby mniejszej niż jeden to liczba ujemna, ale nie możesz przyjąć, że a też będzie ujemne. To musi być dodatnie, popatrz...
Wzięła długopis i powoli zaczęła prowadzić linię przekształceń na marginesie. – Musisz wyciągnąć to przed nawias i wtedy dzielimy przez logarytm podstawy, a nie przez sam wynik...
Rafał patrzył, a ona mówiła spokojnie, pewnym tonem. Ale gdzieś w środku, pod tą warstwą racjonalności, coś w niej pulsowało. Jak echo snu, jak cichy, nieodłączny cień, który podążał za każdym spojrzeniem na jego dłonie.
Rafał siedział nieruchomo, jakby coś w jego ciele nagle zesztywniało. Patrzył, jak Paulina prowadzi długopis po marginesie jego zeszytu – pewnie, precyzyjnie. Miała charakterystyczny sposób pisania: litery pochylone lekko w prawo, cyfry drobne, równe, każda linia była spokojna, jakby nie znosiła pośpiechu ani chaosu. Jej dłoń była smukła, długa, z wyraźnie zarysowanymi kostkami i paznokciami przyciętymi krótko, bez lakieru – naturalna, a przez to… piękna.
Zwrócił uwagę na nadgarstek, na delikatną linię żył pod cienką skórą. Ruchy jej palców miały w sobie coś kojącego. Oddech miał spokojny, ale nagle coś w nim zadrżało. Paulina stała blisko, jej ramię niemal dotykało jego. I wtedy to poczuł – zapach.
Nie znał tej nuty wcześniej, ale uderzyła go z nieoczekiwaną siłą. Nie była ostra, nie przypominała żadnej z tych perfumeryjnych chmur, które znał od Agaty czy innych dziewczyn z klasy. Była delikatna, zmysłowa, ciepła – coś między lawendą a czymś drzewnym i miękkim jak bursztyn. Trochę jak zapach jesiennego powietrza po deszczu, trochę jak stare książki i czyste ciało po kąpieli. Było w tym coś wyjątkowo kobiecego. Coś, co pasowało tylko do niej.
Poczuł, że nie może oderwać wzroku. A właściwie... nie chciał.
Paulina nachyliła się odrobinę bardziej, wskazując mu, gdzie dokładnie popełnił błąd. Jej włosy, zebrane w koński ogon, przesunęły się lekko, ukazując smukłą linię szyi. Rafał odruchowo przełknął ślinę, zaskoczony tym, jak nagle stała się inna. Albo to on dopiero teraz ją zobaczył. Nie jak tę dziewczynę z pierwszej ławki, nie jak kujonkę, nie jak furiatkę która kopnęła jego kolegę w korytarzu.
Teraz widział coś zupełnie innego – pewność siebie, ciepło i odrobinę tajemnicy, której wcześniej nie dostrzegał. I pachniała tak… ładnie. Zdecydowanie za ładnie jak na zwykłe piątkowe popołudnie z matmą.
Kiedy skończyli tamte, piątkowe zajęcia, Rafał wyjątkowo długo zbierał swoje rzeczy. Zamknął zeszyt, poprawił plecak, zapiął kurtkę, po czym jeszcze raz rozejrzał się, jakby szukał pretekstu, by zostać choć minutę dłużej. Paulina, siedząca na sofie z nogą założoną na nogę, obserwowała go kątem oka, udając, że przegląda podręcznik. Nie odezwała się. On też nie. W końcu skinął głową i powiedział:
— Dzięki, serio. To mi dużo dało.
— W porządku — odpowiedziała krótko, niemal obojętnie, nie podnosząc wzroku.
Odprowadziła go na dół. Zamknął za sobą drzwi, a ona jeszcze chwilę stała w ciszy.
W czwartek, pod koniec kolejnego tygodnia, podeszła do niego na korytarzu.
— Słuchaj, jutro mam wizytę u ortodonty. Czy możemy przełożyć nasze spotkanie na sobotę?
— Jasne — odpowiedział bez namysłu. — O której?
— Najlepiej o szesnastej. Mam czas do osiemnastej.
— Okej.
Skinęła głową i odeszła. Nie zatrzymał jej, choć chciał. Chciał. Przez moment.
---
W sobotę przyjechał punktualnie. Jego Toyota Celica zatrzymała się przed domem. Auto miało już swoje lata, ale wciąż wyglądało dobrze – z zadbanym lakierem i lekkim połyskiem felg. Rafał wysiadł, poprawił kołnierz kurtki, zerknął na wejście i ruszył do drzwi.
Zadzwonił.
Usłyszał kroki, potem cichy dźwięk przekręcanego zamka.
Drzwi otworzyły się.
I wtedy ją zobaczył.
---
Tego dnia po 18:00 Paulina miała grać koncert wraz ze swoim zespołem. Miejsce? Niewielki klub studencki przy Politechnice Gdańskiej — ciemna piwnica z prowizoryczną sceną, z której wystawały kable, światła punktowe świeciły bladym błękitem, a zapach piwa i starego drewna unosił się w powietrzu. Stachu wszystko zorganizował – znał kogo trzeba, załatwił termin, wkręcił ich. Kapela miała zagrać jako jeden z zespołów otwierających wieczór.
Dawid miał wpaść po nią o 18:00. Paulina nie lubiła się spieszyć, więc przebrała się wcześniej – jeszcze zanim Rafał miał się pojawić. Chciała mieć wszystko gotowe, żeby po zajęciach z Rafałem nie krążyć po domu w nerwach. Czarne spodnie ze skóry, top na ramiączkach. Do tego eyeliner i lekki cień pod oczami – tak jak lubiła, bez przesady, ale wyraźnie.
W jej pokoju, obok biurka, bas oparty był o ścianę. Zagrała kilka taktów dla rozgrzewki, riff z „Wrathchild” poszedł niemal automatycznie – szybki, rytmiczny. Palce lekko bolały, ale to było dobre uczucie, znajome. Czuła, że dziś zagra dobrze, może nawet lepiej niż ostatnio.
Rzut oka na zegarek – została jeszcze chwila. Miała plan. Kiedy Rafał przyjedzie, zrobią swoje, a potem Dawid zawiezie ją na koncert. Bez chaosu, bez stresu. Czuła dziwne napięcie, ale nie było nieprzyjemne. Wręcz przeciwnie — coś w niej drgało, jak struna w oczekiwaniu na pierwszy akord.
---
Rafał wszedł do środka i na moment stanął w progu, jakby musiał upewnić się, że to naprawdę ona. Paulina była inna. Nie tyle zmieniona, co… ujawniona. Jakby do tej pory widział ją tylko przez szybę – zamazaną, zniekształconą – a teraz zobaczył wyraźnie.
Rozpuszczone włosy opadały jej na ramiona swobodnie, miękką falą, która nadawała jej rysom niecodziennej lekkości. Spodnie ze skóry przylegały do jej nóg, podkreślając ich smukłość i siłę. Czarna koszulka na cienkich ramiączkach ukazywała jej ramiona – drobne, ale zarysowane lekkim mięśniem, wytrenowane. Stała boso na drewnianej podłodze, spokojna, świadoma siebie, jakby dokładnie wiedziała, jaki efekt wywiera. A może właśnie nie – może to wszystko było naturalne?
– Wejdź, Rafał – powiedziała cicho, z półuśmiechem. Wskazała dłonią w głąb mieszkania, jakby zapraszała do innego świata.
On wciąż stał przez chwilę jak zamurowany. Poczuł coś w sobie – zawahanie, lekkie spięcie, coś pomiędzy nieśmiałością a fascynacją. Paulina od zawsze była inna, ale teraz… wytrąciła go z równowagi.
– Jak wizyta u ortodonty? – rzucił, próbując przełamać ciszę.
– W końcu zdjął mi to gówno – odpowiedziała z ironicznym uśmiechem, odsłaniając zęby. Równe, białe. Uśmiechnęła się szerzej, jakby wiedziała, że teraz naprawdę widać jej twarz. Jakby dopiero teraz była kompletna.
Rafał przez ułamek sekundy nie mógł oderwać od niej wzroku. "Ona jest piękna" – pomyślał. Nie tylko ładna. Piękna w jakiś inny sposób. I po raz pierwszy od dawna poczuł, że wcale jej jeszcze nie zna.
Próbował skupić się na równaniach, ale cyfry na kartce nagle wydawały się dziwnie odległe i nieistotne. Zerkał na nią ukradkiem. Siedziała na sofie, oparta niedbale, zakładając skarpetki. Zobaczył jej stopy – niemal białe, zadbane, z paznokciami pomalowanymi na czarno, identycznie jak u rąk. Jej ruchy były spokojne, pewne siebie, jakby wszystko robiła z pełną świadomością – nawet tak banalną czynność jak zakładanie skarpetek.
Długie blond włosy miała rozpuszczone i idealnie wyczesane. Spływały jej na ramiona, gładko, lśniąco. Po raz pierwszy widział ją taką – bez szkolnej bluzy, bez spiętego kucyka, bez cienia napięcia. Była zupełnie inna, a jednocześnie... to wciąż była Paulina.
Spojrzał na nią znad kartki:
– Wybierasz się gdzieś?
Uniosła brew i odparła, poprawiając mankiet skórzanych spodni:
– Gramy dziś koncert.
– Koncert? Jaki? – zapytał, zaskoczony. Uświadomił sobie, jak niewiele tak naprawdę o niej wie.
– Gram w kapeli metalowej. Myślałam, że wiesz... a w sumie... skąd miałbyś... Moi bracia, kuzyn i kumpel. Wszyscy już studiują.
Popatrzył na nią z jeszcze większym zdziwieniem, które zaraz przeszło w fascynację.
– Zaprosisz mnie kiedyś?
Uśmiechnęła się lekko, nie patrząc na niego.
– Przyjdź dziś. Gramy w tym klubie koło akademików Polibudy we Wrzeszczu.
Zrobiła pauzę, po czym dodała, z lekkim rozbawieniem:
– A teraz bierz się za matmę.
– A na czym grasz?
– Rafał, no! Matma! – rzuciła z udawanym zniecierpliwieniem, ale uśmiech pozostał. – Gram na basie.
Jego dłoń powoli wróciła na zeszyt, ale w głowie wciąż miał jej obraz – i te słowa: "gram na basie". Patrzył na równania, ale myślał już tylko o tym, jak brzmi jej muzyka.
Na miejscu – niewielkim klubie studenckim na terenie, pełnym plakatów, przypalonych kabli i dymu papierosowego – byli po dwudziestu minutach. W środku panowała luźna, lekko anarchiczna atmosfera. Studenci, znajomi zespołów, kilku lokalnych "metali" i bywalców – tłum był już lekko rozgrzany, a Paulina poczuła znajome napięcie w palcach.
Mieli grać jako trzeci zespół. Na setlistę przygotowali trzy covery Iron Maiden – „Wrathchild”, „The Trooper” i „Run to the Hills”, dwa kawałki Judas Priest – „Breaking the Law” i „The Rage” – oraz dwie własne kompozycje: ciężki, powolny "In My Time of the Darkest Sorrow" i zamykający występ, energetyczny "We Are The Wolfpack" – ich manifest, pełen galopującego rytmu i dzikiego, nieujarzmionego brzmienia.
Paulina wzięła i przysiadła na skrzyni z kablami, opierając bas na kolanach. Czuła, jak napięcie w niej narasta. Wiedziała, że na scenie wszystko się zmieni. Jak zwykle. Gdy tylko zacznie grać, świat poza światłem reflektorów przestanie istnieć.
W końcu nadeszła ich kolej. Wzmożony gwar w klubie zaczął cichnąć, gdy techniczni pomogli im wnieść sprzęt i zająć miejsca na scenie. Paulina rozpakowywała bas, podłączając się do wzmacniacza z rutynową dokładnością – robiła to już setki razy, a mimo to dłonie miała lekko spocone.
Zerknęła na widownię.
Było naprawdę sporo ludzi – ciasno, głośno, duszno. Klub pękał już w szwach. Rzędy twarzy – niektóre znajome, inne zupełnie obce. Z boku, tuż przy barierce, dostrzegła Rafała. Był za wysoki, by go przeoczyć. Stał w jasnej bluzie, z dłońmi w kieszeniach, z lekko przekrzywioną głową przyglądał się scenie. Obok niego – Daniel, Bartek i kilka dziewczyn. Cheerleaderek, jak je zbiorczo nazywała. Zawsze na środku szkolnych korytarzy, zawsze głośne, wystrojone. Jedna z nich, z włosami upiętymi w wysokiego koka, trzymała Rafała za rękę. Agata. Coś mu szeptała do ucha, intensywnie, nie spuszczając wzroku ze sceny.
Paulina patrzyła na nich przez kilka sekund. Czuła, jak jej serce zaczyna bić szybciej. Nie ze zdenerwowania. Z czegoś innego. Pewnie planowali jakąś imprezę, pomyślała. A on zabrał ich tutaj. Do tego klubu. Na ten koncert. Zobaczyła, jak Daniel zauważył ją na scenie. Pomachał do niej, jakby chciał przekazać coś więcej niż zwykłe „hej”. Nachylił się do reszty i wskazał palcem. Spojrzeli. Paulina uśmiechnęła się chłodno. Jej wzrok znów zatrzymał się na Agacie. To nie jest twoje miejsce, dziewczynko – pomyślała z satysfakcją. Nie tu, nie teraz. Nie spodoba ci się.
Usłyszała za plecami znajomy głos Filipa, donośny, lekko zadziorny, podany z teatralnym rozmachem:
— Hej! Jesteśmy Wolfenstein i zaraz wbijemy w was nasze kły! Raz, dwa, trzyyy... !
Światła przygasły. Z głośników popłynęło niskie, wibrujące brzmienie gitary basowej – niski, mroczny rytm. Stała lekko pochylona nad swoim instrumentem, skupiona, jej palce poruszały się pewnie i szybko, choć emocje buzowały w niej jak przed biegiem na zawodach. Gdzieś w tłumie widziała, że Rafał patrzy. Nie obchodziło ją, czy stoi z Agatą. Teraz ona była w centrum uwagi.
Na scenie obok: Dawid i Staszek, ich gitary tworzyły ciężką, płynącą ścianę dźwięku. Mateusz, siedzący za perkusją, uderzał równo i mocno, z niemal studyjną precyzją. A Filip – wysoki, w czarnym T-shircie – chwycił mikrofon i rozpoczął, półszeptem, dramatycznie:
The mirrors break when I pass by
My shadow walks, but I’m not there
I scream into a hollow sky
But silence answers with a stare
The walls remember every name
The ghosts still whisper in my chest
I wear my guilt like burning chains
No dawn, no peace, no rest...
W tej chwili cała sala zdawała się wstrzymać oddech. Światła pulsowały czerwienią i granatem, a napięcie rosło. Refren wybrzmiał potężnie – głos Filipa przechodził z melodyjnego w pełen bólu krzyk:
In my time of greatest sorrow
I kneel before the flame
Carving truth from hollow echoes
Bleeding out your name
In my time of greatest sorrow
There’s no light left to borrow
Only me… and my fucken shame
Potem znów przez chwilę grała tylko muzyka. Mocna, mroczna....
The fire dies, the ashes stay
Like footprints in a land of glass
I tried to run, but lost my way
Each heartbeat dragging on the past
Forgive me, if I disappear
Into the dust I used to breathe
The world moved on – but I am here
Still trapped beneath the grief
Tłum kiwał się w rytm muzyki. Paulina nie widziała już ludzi, nie widziała twarzy. Tylko światło reflektorów, pot, dźwięk i ciężki puls gitary pod jej palcami. Czuła się wolna – i żywa. Rafał był teraz tylko cieniem po drugiej stronie sceny. To była jej chwila. Ich chwila.
Kawałek nabierał rozpędu — gitarowe riffy gęstniały, rytm przyspieszał, perkusja wybijała nerwowe, złożone przejścia. Filip niemal krzyczał refren, wyciągając każdą sylabę jakby rozdzierała mu gardło. Paulina grała pewnie, linia basu pulsowała, prowadząc zespół jak kręgosłup utworu. Czuła, że są w formie — publika poruszała się w rytm, kilka osób w pierwszym rzędzie podniosło ręce.
A potem — nagłe wyciszenie. Jakby wszystko opadło. Gitary ucichły. Został tylko cichy, rozedrgany motyw grany przez nią. Filip stał nieruchomo, z mikrofonem bardzo blisko ust. Patrzył gdzieś ponad tłumem i niemal szeptem wypowiedział ostatnie słowa:
„I buried your name beneath the snow
And walked away without a soul...”
Słowa rozbrzmiały jak echo — chłodne, przejmujące, poruszające coś głębokiego. W klubie zapanowała cisza. Przez ułamek sekundy nikt nie bił brawa, jakby wszyscy musieli się upewnić, że to naprawdę już koniec. Potem rozległy się pierwsze oklaski — najpierw pojedyncze, zaraz potem cały klub wybuchł gromkimi brawami.
Paulina podniosła wzrok znad basu. Odetchnęła. Rozejrzała się — i zobaczyła Rafała. Stał nieruchomo, z rękami opuszczonymi, wpatrzony tylko w nią. Obok niego Daniel coś mówił, Agata zdawała się być czymś zirytowana, ale on jej nie słuchał. Jego spojrzenie było skupione i… poruszone.
Paulina poczuła jak serce bije jej szybciej. Wiedziała, że zagrali dobrze. Ale to spojrzenie — ono znaczyło coś więcej.
Zaraz po ich własnym, poruszającym utworze „In My Time of Greatest Sorrow”, który zostawił publiczność w skupionym milczeniu, nadszedł moment na klasykę — zespół wszedł w blok coverów. Jako pierwszy zabrzmiał „Wrathchild” Iron Maiden. Krótki, wściekły riff wprowadził publiczność w galopujący rytm. Paulina poczuła znajome napięcie w palcach — lubiła ten numer. Basowe wejście — szybkie, zadziorne — prowadziła z precyzją godną Harrisa. Wokal Filipa był bardziej brutalny niż oryginał, przez co utwór zyskał dodatkową dzikość.
Potem przyszła kolej na „The Trooper”. Publiczność oszalała już przy pierwszych nutach. Dawid i Staszek świetnie odwzorowali charakterystyczny podwójny riff, a Mateusz rozbujał perkusję do marszowego, bitewnego rytmu. Paulina, skupiona, precyzyjna, wgryzała się w każdą frazę — rytm niósł numer, prowadził tłum. Pod sceną zaczęło się pogo. Filip z flagą przypiętą do statywu mikrofonu parodiował Dickinsona — z przymrużeniem oka, z luzem. Śmiech i hałas mieszały się z rykiem gitar.
Trzeci numer — „Run to the Hills” — był najtrudniejszy technicznie, ale i najbardziej efektowny. Szybkie tempo, wysokie wokale, dramatyczna narracja. Paulina wiedziała, że tu nie może się pomylić. Wgryzała się w rytm, niemal podskakując w miejscu, uderzając w struny. Słyszała, jak ktoś w tłumie śpiewa razem z nimi. Zerknęła znów na salę — Rafał wciąż tam był, śledził ją spojrzeniem.
Po Iron Maiden przyszedł czas na Judas Priest. Zaczęli od „Breaking the Law” — utworu, który wszyscy znali. Filip rozdzierał powietrze głosem, a Staszek i Dawid brzmieli jak zespół z lat 80. Paulina grała twardo, równo, a jej sylwetka w skórzanych spodniach i topie, z rozwianymi blond włosami, przykuwała uwagę. Nawet jeśli nie była na froncie sceny, nikt nie miał wątpliwości, że jest jej integralną częścią.
Na zakończenie — „The Rage”. Paulina wiedziała, że Dawid specjalnie zostawił ten numer na koniec. Ich wersja była nieco agresywniejsza. Filip niemal wykrzyczał refren, a zespół w pełni się rozkręcił. Było w tym coś anarchicznego, wyzwolonego. Tłum wiwatował, pod sceną znowu pojawił się szalony krąg tańczących.
Kiedy wybrzmiał ostatni akord i światła sceny lekko przygasły, publiczność odpowiedziała gromkimi brawami. Ktoś krzyknął „Jeszcze jeden!”, ktoś inny „Wolfenstein rządzi!”. Paulina spojrzała na braci — Dawid uśmiechnął się, Filip uniósł kciuk. Potem popatrzyła na widownię — i znów zobaczyła Rafała. Stał tam, bił brawo. Nie krzyczał, nie machał — ale patrzył na nią uważnie. Inaczej.
Ostatni utwór był ich własnym numerem – „We Are the Wolfspack”. Brzmiał inaczej niż wcześniejsze covery: bardziej rytmiczny, oparty na mocnym, niemal tribalowym beacie perkusji Mateusza i ciężkim riffie Staszka. Paulina zaczęła kawałek mięsistą, hipnotyczną linią basu – prostą, ale idealnie trzymającą groove. Publiczność natychmiast podchwyciła rytm. Filip wszedł z wokalem, a potem, w refrenie, dołączył cały zespół, krzycząc wspólnie – z pasją, z siłą, jakby naprawdę byli watahą:
We are the Wolfspack – born in the storm!
We howl in the dark – wild and strong!
We fear no chains, no gods, no rules –
We hunt as one, we crush your bones!
To nie był tylko refren – to było hasło, zawołanie. Publiczność szybko je podchwyciła, klaszcząc do rytmu i powtarzając słowa. Nawet Rafał, gdzieś z tyłu, przyłączył się do chóralnego wrzasku. Paulina grała, niemal nie patrząc na palce – znała ten utwór na pamięć, czuła go całym ciałem. Była częścią tej muzycznej watahy – i przez chwilę, na tej scenie, czuła się niepokonana.
Kiedy ostatnie dźwięki „We Are the Wolfspack” wybrzmiały i zgasły echem w ciasnej przestrzeni klubu, publika na moment zamarła, jakby zbierając siły – a potem wybuchła gromkimi brawami i okrzykami. Klub dosłownie się zatrząsł. Filip odsunął mikrofon od ust, ale już po chwili wrócił do niego z szerokim uśmiechem i huknął:
— Dziękujemy! Jesteśmy Wolfenstein!
Tłum odpowiedział owacją. Filip uniósł rękę i wskazał kolejno w stronę kolegów z zespołu.
— Na gitarach – mój brat Dawid i niezastąpiony Staszek! Jeszcze o nim usłyszycie nie raz!
Kolejna salwa oklasków, gwizdów, krzyków. Dawid uniósł rękę, Staszek roześmiał się i złożył palce w znak rogów.
— Na perkusji – szybki Mati, czyli Mateusz! – krzyknął Filip, a kuzyn uniósł pałeczki nad głową jak trofeum. Klub ryknął ponownie.
A potem Filip odwrócił się lekko, spojrzał na Paulinę i przez chwilę jakby zawahał się, po czym, celowo przeciągając słowa, krzyknął:
— A na basie – nasza piękna wilczyca, moja siostra Paulina, która już za miesiąc zdaje maturę – zróbcie dla niej porządny hałas!
I wtedy klub dosłownie eksplodował. Krzyki, okrzyki, gwizdy – wszyscy klaskali, wiwatowali, niektórzy skandowali jej imię. Paulina przez moment stała oszołomiona, onieśmielona, aż w końcu tylko się uśmiechnęła i skinęła głową, lekko uginając kolana w geście podziękowania. Poczuła gorąco na policzkach, ale było to inne uczucie niż dotąd – nie wstyd, tylko duma.
— A ja jestem Filip! – dokończył jej brat, zadziornie wskazując palcem w stronę widowni. — I życzę wam dobrej zabawy! Do zobaczenia! Wolfenstein! Yeah!
Za kulisami panował półmrok, z którego biło przyjemne ciepło — zarówno od żarówek, jak i od emocji buzujących w ciałach muzyków. Weszli do niewielkiego zaplecza, które dzielili z innymi zespołami tego wieczoru. Przybili piątki. W środku panował lekki chaos: case'y na sprzęt, porozrzucane plecaki, kostki do gitary, puszki po piwie i butelki po wódce. Przy jednym z luster stał właśnie wokalista innego zespołu, rozgrzewając gardło i próbując wyciszyć tremę.
— Kurwa, ale czadu daliśmy! – Staszek niemal krzyknął, z szerokim uśmiechem, od razu sięgając do sportowej torby po kilka zimnych puszek. Jedną bez słowa podał Dawidowi, drugą Mateuszowi, trzecią zostawił sobie, a czwartą – po chwili wahania – podał Paulinie. Ona jednak tylko spojrzała i uniosła lekko brew.
— Dzięki, ale najpierw woda — powiedziała lekko zachrypniętym głosem, biorąc łyk z plastikowej butelki. Jej czoło i dekolt pokrywały drobne kropelki potu. Była rozgrzana, jeszcze pod wpływem muzyki. W jednej ręce trzymała bas, w drugiej ręcznik, którym przecierała ramiona i szyję.
Czuła się lekko, prawie euforycznie. Nie tylko z powodu udanego występu — ale dlatego, że była częścią czegoś fajnego.
— ‘Wolfspack’, to był ogień, Paulina, widziałaś, jak się ludzie ruszali? – zapytał Mateusz, siadając na skrzyni i odpalając papierosa. — Kurwa, Filip tak to zaśpiewał, że mi ciary poszły.
— Ty też waliłeś jak opętany — rzucił Dawid, zerkając na zegarek.
Paulina usiadła na jednym z wolnych taboretów, rozciągając nogi i zdejmując jedną z czarnych, skórzanych opasek z nadgarstka. Czuła wciąż pulsujący rytm w dłoniach. Spojrzała w stronę lustra i na moment się uśmiechnęła do siebie, jakby coś zatrybiło w środku. Była w swoim żywiole.
Za drzwiami słychać było śmiech, głosy i tłum, który jeszcze nie opadł po ich koncercie. Gdzieś w tym tłumie był Rafał. I Agata. Ale teraz to już nie miało znaczenia. Nie tutaj, nie teraz.
— Wiecie co? – odezwała się nagle. — Wyszło lepiej niż na próbach.
— Bo dzisiaj to nie była próba. Dzisiaj to był ogień. — Staszek uniósł swoją puszkę. — Za Wilczycę z basem.
— I za przyszłą maturzystkę — dodał Dawid z lekkim ukłonem. — Chuj z Lewińską, Paulina.
Wszyscy powtórzyli to i parsknęli śmiechem, a Paulina — choć tylko przewróciła oczami — uśmiechnęła się.
Kiedy emocje opadły, pot został wytarty, a ostatnie łyki piwa dopite — cała czwórka wyszła z garderoby, przeciskając się przez ciasny korytarz za sceną. Powietrze w klubie było gęste, przesiąknięte potem, dymem papierosowym i marihuaną. Tłum ponownie zbierał się bliżej sceny, rozmawiano półgłosem, ktoś śmiał się głośno, ktoś inny próbował kupić jeszcze jedno piwo przy zatłoczonym barze.
Paulina szła przodem, przepychając się przez tłum. Wciąż czuła ciepło w dłoniach, wciąż czuła dźwięki. Mateusz szedł obok niej, niespokojnie kręcąc nadgarstkami, jakby nie mógł wyjść z rytmu. Dawid rzucał komuś znajomemu „siema”, a Staszek co chwila się odwracał, szukając kogoś wzrokiem.
Na scenie techniczni kończyli strojenie gitar i sprawdzanie mikrofonów. Za kilka minut miał wystąpić zespół, na który wielu czekało — Corruption, zespół grający ciężkiego, southern rockowo-doomowego metalu. Nie był to mainstream, ale w środowisku studenckim, szczególnie wśród fanów cięższych brzmień, nazwa budziła szacunek.
Paulina lubiła ich numer „Piece of Hate” i wiedziała, że zapewne go zagrają. Kiedyś słuchała ich na empetrójce podczas biegania — ten powolny, brudny riff idealnie pasował do zmęczenia na czwartym kilometrze. Teraz patrzyła, jak gitarzysta z Corruption – w długich, rozpuszczonych włosach, z gitarą zawieszoną nisko na pasku – stroi instrument w półmroku reflektorów.
Paulina rozglądała się co jakiś czas, zerkając ponad ramionami innych, przesuwając wzrokiem po zatłoczonej sali. Światła sceniczne raziły od frontu, reflektory migały, wydobywając z półmroku sylwetki ludzi stojących bliżej sceny. Szukała znajomych twarzy — tam gdzie wcześniej widziała Rafała, Jacka, Agatę i pozostałych z klasy — teraz nie było już nikogo.
Miejsce, które zajmowali anektował już ktoś inny. Paulina poczuła lekki ucisk gdzieś w środku, trudny do nazwania. Rozczarowanie? Nie była pewna, czy miała nadzieję, że zostaną do końca, czy tylko ciekawość kazała jej wypatrywać ich w tłumie. A może... coś więcej. Może łudziła się, że Rafał podejdzie, powie coś jeszcze. Że powie, że mu się podobało. Że zauważy ją tak naprawdę.
Ale jego już nie było.
Wzięła głębszy oddech, poprawiła pasek na biodrach i uniosła podbródek. Trudno. Nie dla nich grała. Nie dla klasowej publiki, nie dla Agaty, nie dla uznania. Grała, bo ta muzyka była częścią jej i jej zespołu.
Z głośników ruszyły pierwsze dźwięki koncertu Corruption — ciężkie, masywne, jak walec sunący przez salę. Paulina zamknęła oczy na chwilę. To była jej przestrzeń. Jej noc. Bez znaczenia, kto został, a kto wyszedł.
❤️❤️❤️❤️❤️
OdpowiedzUsuń