Wilczyca 100
Ale ślub zmienił wiele. Paulina podjęła decyzję bez zbędnych sentymentów – rzeczy zostały spakowane, część mebli i obrazów przewieziona. Wszystko odbyło się sprawnie. Willa została wcześniej lekko odświeżona – zmieniono kolor kilku ścian, do salonu trafił nowy dywan z Maroka, a w gabinecie pojawiła się jej ulubiona biblioteczka z Charlottenburga. Paulina wprowadziła nie tylko siebie, ale i nowy rytm, nową energię. I mimo że Jonas spędzał długie godziny w siedzibie Hagen Pharma AG, wiedział, że teraz jego dom naprawdę żyje.
Paulina także wpadła w wir pracy. Nowy rok akademicki oznaczał powrót na uczelnię. Tyle że teraz jej podpis brzmiał: dr Paulina von Hagen. Wzbudzało to zainteresowanie. Gratulacje. Uśmiechy. A także pytania – zawsze to samo, wypowiadane z mniej lub bardziej wyczuwalną ciekawością: „Czy to z tych von Hagenów?” Ona tylko uśmiechała się z lekkością, z tą swoją wyćwiczoną, elegancką rezerwą, i potakiwała. Tak. Właśnie z tych.
W garderobie panował spokój porannego rytuału. Światło lampy padało na otwarte pudełko z biżuterią i starannie rozwieszone ubrania. Paulina stała przed lustrem, wciąż owinięta w szlafrok. Jej włosy opadały na ramiona miękkimi falami. Przeczesała je palcami, pozwalając im opaść luźno, naturalnie. Lubiła tę lekkość. Ten brak przymusu.
Najpierw bielizna – ciemna, jedwabna, z subtelnym połyskiem. Biustonosz z koronkowym wykończeniem, perfekcyjnie skrojony, miękki, ale trzymający formę. Do tego figi o wyraźnie kobiecym kroju. Była w tym sensualna funkcjonalność. Czuła się pewnie, jak kobieta, która zna swoje ciało i nie musi niczego udowadniać.
Na nogi naciągnęła cienkie rajstopy – lekko połyskujące, w odcieniu naturalnego beżu. Nie były grube i miały w sobie coś eleganckiego. Przesunęła dłonią wzdłuż uda, wygładzając materiał.
Sukienka – dzianinowa, kaszmirowa, miękka jak ciepły dotyk. Czarna, z długim rękawem i golfem. Sięgała tuż za kolano. Przepasała ją w talii cienkim, skórzanym paskiem w kolorze koniaku. Linia sylwetki stała się wyraźniejsza, ale wciąż swobodna. Subtelna, a zarazem zdecydowana.
Na koniec – kolczyki z delikatnym kamieniem księżycowym i cienka, złota bransoleta. Dotyk luksusu, który znał swoje miejsce. Nic więcej nie było potrzebne.
Spojrzała w lustro, z zadowoleniem poprawiła mankiet i przeciągnęła się lekko. Czuła się sobą.
Jonas stał przy konsoli w holu, gotowy już do wyjścia. Ubrany w ciemny płaszcz i grafitowy szalik, poprawiał właśnie mankiet. Odwrócił się – i przez ułamek sekundy zamarł.
Podeszła do niego powoli, bez pośpiechu.
– Pięknie wyglądasz – powiedział cicho Jonas, jakby od razu zapomniał o wszystkim innym.
Paulina z uśmiechem przylgnęła do jego klatki piersiowej, wtulając się w jego ramiona.
– Dziękuję, kochany. Ile jest stopni?
Jonas zerknął na ekran z czujnikiem temperatury.
– Siedem. Ale zimny wiatr. Lepiej się dobrze ubierz, nie chcę, żebyś zmarzła.
Paulina spojrzała na niego z lekko uniesioną brwią i przekornym uśmiechem.
– Tak, mój troskliwy mężu. Dziś założę rękawiczki, wiem do czego zmierzasz – powiedziała, przymykając oczy. – Możesz mi pomóc z płaszczem i butami?
Jonas od razu podszedł do garderoby i sięgnął po czarny, skórzany trencz. Był to płaszcz o klasycznym kroju, lekko ocieplany od wewnątrz, o miękkim połysku. Sięgał do kolan, z szerokim kołnierzem, pagonami i długim paskiem do wiązania w talii. Rękawy wykończone były ozdobnymi paskami z metalową sprzączką, a guziki – czarne, błyszczące – zdawały się niemal znikać w strukturze skóry.
Paulina obróciła się do niego plecami. Rozchylił trencz i z najwyższą starannością wsunął jej ramiona w rękawy. Skóra cicho zaszeleściła. Poprawił materiał na jej plecach, a potem subtelnie wygładził go wzdłuż talii i ramion, jakby chciał zapamiętać kształt jej sylwetki.
Paulina zapięła guziki i przewiązała się paskiem. Podeszła do lustra w przedpokoju i związała wokół szyi cienki czarny szal z kaszmiru, zawiązując go na niedbały supeł.
Spojrzała na niego przez ramię.
– Które rękawiczki? – zapytała z tym lekkim, arystokratycznym lenistwem, które zawsze przyprawiało go o dreszcz.
Jonas zastanowił się teatralnie, choć znał odpowiedź.
– Może te, które ostatnio ci kupiłem. Te z haftem.
Paulina uśmiechnęła się z aprobatą.
– Dobry wybór.
Sięgnęła do szuflady po eleganckie rękawiczki. Były uszyte z delikatnej, czarnej jagnięcej skóry, lekko ocieplane od wewnątrz grafitową podszewką z kaszmiru. Miały wydłużony krój, sięgały kilka centymetrów poza nadgarstek, idealnie chowając się pod mankietem trencza. Zewnętrzną stronę zdobił subtelny, wytłaczany wzór w jodełkę, ledwie wyczuwalny pod opuszkami palców. Trzymała je w dłoni, razem z czarną torebką z cienkim paskiem i srebrną sprzączką.
– Kozaki – mruknęła, siadając na fotelu.
Jonas już czekał z parą czarnych kozaków – na niewielkim obcasie, z błyszczącymi cholewami sięgającymi kolan. Uklęknął przed nią z cichym westchnieniem.
Zanim wsunął pierwszy but, uniósł jej stopę i złożył na niej krótki, czuły pocałunek. Potem drugi. Paulina uśmiechnęła się pod nosem, obserwując go z góry.
– Wiem, że na to czekałeś – szepnęła.
Jonas spojrzał na nią z dołu, z lekko zmieszanym, ale szczęśliwym wyrazem twarzy.
– Nic się przed tobą nie ukryje, kochanie.
Poprawił zapięcia i uniósł głowę. Paulina wstała, spojrzała na siebie w lustrze – i wsunęła ręce w rękawiczki. Skóra przylgnęła do jej palców z cichym szelestem.
– Teraz jestem gotowa – powiedziała spokojnie, patrząc na niego z charakterystycznym półuśmiechem, który łączył dystans z czułością.
Jonas otworzył przed nią drzwi.
Wsiedli do jej Audi. Jonas otworzył drzwi od strony pasażera i poczekał, aż Paulina wsunie się do środka. Skórzane siedzenie dopasowało się do jej sylwetki z cichym westchnieniem. Trencz rozchylił się delikatnie na udach.
Obszedł samochód, usiadł za kierownicą i odpalił silnik. Ciche mruczenie silnika było dla niego dźwiękiem znajomym i przyjemnym, ale tym razem to nie samochód skupiał jego uwagę.
Zapięli pasy. Przez chwilę jechali w milczeniu, mijając poranne, jeszcze senne ulice Poczdamu. Powietrze było krystaliczne, słońce przebijało się przez gołe korony drzew, rzucając refleksy na przednią szybę. Paulina patrzyła przed siebie, rozluźniona, z nogą założoną na nogę. Czarne kozaki błyszczały pod kaszmirową sukienką, a zapach jej perfum unosił się w rozgrzanym wnętrzu auta.
Na skrzyżowaniu Jonas zerknął na jej dłonie. Spoczywały spokojnie na torebce, ułożone jedna na drugiej, wciąż w rękawiczkach. Krawędź mankietu płaszcza lekko się odchyliła, ukazując połyskującą powierzchnię skóry. Nie mógł się powstrzymać. Sięgnął wolną ręką i położył ją delikatnie na jej dłoni.
Paulina nie spojrzała na niego od razu, ale uśmiechnęła się niemal niezauważalnie. Zsunęła spojrzenie w bok, ku jego palcom.
Jonas przesunął kciukiem po skórze jej rękawiczki. Miękka, lekko nagrzana od jej ciała, wydawała się jednocześnie chłodna i elektryzująca. Przez cienką warstwę wyczuwał zarys jej palców, napięcie w dłoni, subtelną odpowiedź na jego dotyk.
— Wiesz, że to mnie doprowadza do szaleństwa — powiedział cicho, nie odrywając wzroku od drogi.
— Wiem — odpowiedziała równie cicho. — A ty wiesz, że lubię to u ciebie.
Odwróciła dłoń, pozwalając mu ująć ją mocniej. Ich palce splotły się — jego naga skóra na gładkim, chłodnym materiale. To było coś więcej niż dotyk – to był gest posiadania i oddania jednocześnie. Uśmiechnęła się pod nosem, przymykając oczy na moment.
Paulina oparła głowę o zagłówek, nie wypuszczając jego dłoni z uścisku. Czuła się zaopiekowana i pożądana jednocześnie.
Wjechali na AVUS – starą berlińską autostradę, której asfalt znał dźwięk silników jeszcze z czasów przedwojennych. Słońce przebijało się przez rzadkie, rude liście przydrożnych drzew, rozciągających się wzdłuż historycznego odcinka. Paulina patrzyła przez szybę w milczeniu, otulona miękkim światłem jesiennego popołudnia.
Zjechali z autostrady, minęli Messe Berlin i włączyli się w ruch zachodnich dzielnic miasta. Przejechali przez Ernst-Reuter-Platz, potem wzdłuż rzeki, aż wreszcie skręcili w Tiergartenstraße. Berliński park był o tej porze roku urokliwy jak nigdy – złoto-brązowe dywany liści, nagie konary i pojedyncze rowery przemykające cicho między alejami. Jonas jechał powoli, nie spieszyło im się. Paulina opierała głowę o szybę i obserwowała, jak światło migocze w koronie drzew.
Zaparkował przy Voßstraße, niedaleko Potsdamer Platz – nowoczesne szkło i beton kontrastowały tu z miękkim, jesiennym popołudniem. Jonas otworzył jej drzwi i podał dłoń. Paulina wysiadła powoli, z tą swoją nieśpieszną gracją. Trencz układał się miękko wokół nóg, rękawiczki błyszczały w słońcu.
Szli pieszo w stronę Bramy Brandenburskiej. Jonas trzymał ją za rękę. Ich kroki były zgodne, rytmiczne. Ulice tętniły lekko – weekendowe lenistwo mieszkańców, turyści z przewodnikami w dłoniach, zapach kasztanów i ciepłej kawy unoszący się od kawiarnianych ogródków.
Brama Brandenburska majaczyła przed nimi w promieniach jesiennego słońca. Gdy przeszli przez Pariser Platz, Paulina zatrzymała się na moment i spojrzała w górę. Jej twarz była spokojna, prawie zamyślona.
Ruszyli Unter den Linden – spacerowali wolno, mijając starannie przystrzyżone drzewa i dostojne fasady dawnych pałaców. Katedra, biblioteka, Opera Państwowa – każdy budynek lśnił w złotym świetle, jakby samo miasto wzięło głęboki oddech i odpoczywało po burzliwych dekadach.
Paulina zatrzymała się przy jednej z witryn z antykami, pochyliła się, poprawiając szal. Jonas nie puszczał jej ręki. Trzymali się blisko – w tym spacerze nie było żadnego pośpiechu. Tylko dwie sylwetki zanurzone w barwach listopada, w miękkim cieple i ciszy, którą zna się tylko w dobrze znanym mieście.
Stali przez chwilę na jednym z mostków nad Sprewą, gdzie spotkali znajomych Jonasa – parę starszych państwa, eleganckich, pełnymi ciekawości i życzliwości. Wymienili kilka uprzejmych zdań, Paulina uśmiechała się uprzejmie, przyglądając się, jak Jonas rozmawia z nimi swobodnie, z klasą. Potem pożegnali się, lekko skinęli głowami i ruszyli dalej.
Spacer miał być długi – tak zaplanowali. Berlin był chłodny, ale suchy, idealny na włóczęgę bez celu. Liście szeleszczące pod stopami, pojedyncze promienie słońca odbijające się w witrynach luksusowych sklepów przy Friedrichstraße. Jonas zaproponował sushi – szybki lunch, może w ich ulubionym miejscu przy Gendarmenmarkt.
– Co ty na to, sushi? – zapytał, wskazując na znajomą fasadę z minimalistycznym logo i przyciemnionymi szybami.
Paulina spojrzała w stronę wejścia. Weszli do środka ale natychmiast się skrzywiła. Jej usta drgnęły w sposób, który tylko Jonas potrafił odczytać bezbłędnie.
– Wiesz co... – powiedziała, jakby właśnie wpadła na lepszy pomysł. – A może zjedzmy dzisiaj pizzę? Jakoś nie mam ochoty na sushi, ten zapach...
Jonas uniósł lekko brwi, zaskoczony zmianą kierunku.
– Pizzę?
Paulina skinęła głową z uśmiechem.
– Taką naprawdę dobrą, z cienkim ciastem, oliwą i parmezanem.
Jonas roześmiał się cicho i skinął głową.
– Cokolwiek zechcesz, Paulino.
– Jak zawsze – mruknęła z zadowoleniem, chwytając go za rękę i ruszając w stronę Savignyplatz.
---
Do Poczdamu wrócili późnym popołudniem. Niebo przygasło już od zachodu, słońce przeciągało się leniwie nad linią dachów, rozlewając na bruk ciepłe, bursztynowe światło. Powietrze było inne — bardziej surowe, pachnące wilgotnymi liśćmi i zbliżającym się wieczorem.
Paulina wysiadła pierwsza. Stała chwilę bez ruchu, otulona w swój czarny skórzany trencz, patrząc na dom, jakby coś w nim chciała odczytać. Potem odwróciła się powoli do Jonasa, który zamykał za sobą drzwi auta. Miała ten uśmiech, który znał doskonale — spokojny, niemal czuły, a jednak podszyty niewidoczną dla innych warstwą znaczeń.
– Teraz grzecznie się rozbierzesz – powiedziała cicho, z takim tonem, jakby mówiła coś najzwyklejszego na świecie.
Jonas nawet nie pomyślał, by zapytać. Ruszył za nią do ogrodu. W oddali słychać było miękki szelest liści, krzyk gawronów zbierających się do lotu. Trawa pod butami była chłodna, lekko wilgotna. Wśród drzew panował półmrok i spokój — znajome schronienie, gdzie świat zewnętrzny nie miał już żadnego znaczenia.
Jonas nie czekał. Zdjął płaszcz, potem marynarkę, ostrożnie układając je na drewnianej ławce. Koszula, spodnie, skarpetki — wszystko zsunął w rytuale, który znał niemal na pamięć. Czuł, jak wiatr wpełza mu pod skórę, jak mięśnie lekko drżą. I jak jego serce, jak zawsze w takich chwilach, zaczyna bić szybciej – z ekscytacji, z tęsknoty, z oddania.
Paulina obserwowała go spokojnie, nie wypowiadając ani słowa. Odeszła na chwilę w stronę domu. Wróciła po kilku minutach. W ręku niosła kajdanki, stalową rozpórkę i bat — jej kroki były ciche, ale każde z nich rozbrzmiewało w jego głowie jak werbel.
Już chwilę później Jonas stał nago przy grubym pniu drzewa. Objął je ramionami, poczuł chropowatą korę na policzku. Nogi miał rozstawione i zablokowane, stopy wbite w ziemię. Poczuł chłód, ale nie myślał o nim.
Za plecami usłyszał znajomy oddech Pauliny. Spokojny. Pewny.
Podeszła do niego cicho, krok za krokiem, aż jej buty stanęły tuż za jego nagimi stopami. Chłodne powietrze ogrodu lekko poruszyło połami jej trencza. Położyła dłoń na jego odsłoniętym ramieniu.
– Teraz poproś ładnie – powiedziała cicho, niemal czule.
Jonas przełknął ślinę. Wargi miał suche, serce waliło. Czuł się odsłonięty w każdym sensie tego słowa – fizycznie, psychicznie, emocjonalnie. Uwielbiał to.
– Proszę… – wyszeptał, głosem, który sam ledwo rozpoznał.
Paulina przesunęła dłonią po jego karku. Nachyliła się lekko do jego ucha.
– O co prosisz, niewolniku? – spytała miękko, przeciągając ostatnie słowo tak, że przebiegł mu dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
Jonas zacisnął dłonie na korze drzewa. Przymknął oczy.
– Proszę o chłostę – powiedział. – Od Ciebie. Dla Ciebie.
Nad jego uchem poczuł jej uśmiech. I wtedy zrozumiał, że to właśnie ta chwila – między ciszą a dźwiękiem, między błaganiem a spełnieniem – była dla niej najpiękniejsza.
Przez chwilę stała za nim w milczeniu, obserwując jego nagie plecy, napięte ramiona i sposób, w jaki obejmował pień drzewa — jakby szukał w nim stabilności, zakorzenienia. W słońcu późnego popołudnia jego skóra miała lekko złotawy odcień, kontrastujący z chłodnym cieniem rozciągającym się pod koronami drzew.
W dłoni trzymała pejcz — cienki, giętki, spleciony z czarnej skóry, zakończony kilkoma dłuższymi rzemieniami. Nie był tylko narzędziem, był przedłużeniem jej woli. Znała go dobrze. Potrafiła nim operować z niemal chirurgiczną precyzją.
Zbliżyła się o krok, tak że poczuł ciepło jej ciała za sobą, choć go nawet nie dotknęła. Usłyszał tylko miękki szept:
— Dobrze, powiedziałeś „proszę”. Więc dostaniesz dokładnie to, o co prosisz.
Nie było w tym sadyzmu. Była pewność. Ceremonia. Jej przewrotność.
Wzięła głęboki wdech i wyprowadziła pierwszy cios — nie gwałtowny, nie brutalny, ale dokładnie taki, jak chciała. Tak, by poczuł ją całym sobą. Jego ciało zadrżało. Westchnienie wyrwało mu się z gardła, bardziej z ulgi niż z bólu. Wiedział, że z każdą kolejną chwilą nie będzie już istniało nic poza nią — jej rytmem, jej tempem, jej obecnością.
Paulina zatrzymała się. Nie musiała się spieszyć. Spojrzała w koronę drzew. Szmer liści, odległe skrzeczenie wron i jej dłoń zamknięta na rękojeści pejcza.
— Oddychaj, Jonas. I zapamiętaj to, co teraz czujesz — szepnęła, zanim znów uniosła ramię.
Po kolejnych uderzeniach Jonas zadrżał. Skóra na jego plecach piekła, a ból, choć znany, był dziś ostrzejszy, jakby przeszyty czymś więcej niż fizycznym cierpieniem. Zacisnął zęby, ale kiedy kolejne ciosy przecięły powietrze, nie wytrzymał.
– Nie dam rady… nie dam rady.... nie dam rady...., to za dużo… – wykrztusił, głowa opadła mu w dół.
Paulina, która do tej pory stała spokojnie kilka kroków za nim, podeszła wolno. Stanęła tuż przy nim, niemal dotykając jego ciała, ale nie objęła go, nie ukoiła. Położyła dłoń na jego karku – chłodna, zdecydowana.
– A twoje obietnice? – zapytała cicho, niemal szeptem, a jednak w jej głosie była stal. – Mówiłeś, że zrobisz wszystko. Że się nie poddasz. Że będziesz dzielny… dla mnie.
Jonas zadrżał, nie z bólu – z poczucia winy. Pamiętał te słowa. Wypowiadał je nie raz, z pełnym przekonaniem. Ale teraz – teraz pragnął tylko uciec od ognia na skórze.
– To boli, Paulino… tak bardzo…
– Ból minie – odparła spokojnie. – A wstyd, że mnie zawiodłeś, zostanie. I będzie głębszy niż każde uderzenie.
Zamknął oczy. Zrozumiał. Wiedział, że tu nie chodzi już tylko o fizyczność. To był test — test oddania, siły, pokory. I nie chciał jej zawieść. Nie mógł.
Oparł czoło o korę drzewa, wziął głęboki wdech. — Przepraszam… Proszę… Nie przerywaj.
Paulina milczała przez chwilę. Potem znów się odsunęła. W dłoni ścisnęła rączkę bicza, ale jej serce zabiło mocniej. Wciąż stał. Wciąż chciał być jej.
— Dobrze — powiedziała chłodno, lecz w jej głosie tliło się coś innego. — Więc bądź dzielny. Dla mnie.
I uniosła rękę.
— Jonas… — jej głos był miękki, lecz stanowczy — wytrzymaj. Bądź odważny dla mnie.
Słowa brzmiały niemal czuło, ale w jej oczach błyszczał ton nieznoszący sprzeciwu. To nie była tylko prośba. To była komenda, którą należało spełnić — jak wszystko, co wychodziło z jej ust.
Skinął głową, mimo że miał twarz ukrytą przy korze drzewa. Jego oddech był urywany, klatka piersiowa unosiła się w szarpanym rytmie, ale nie powiedział ani słowa. Pragnął przetrwać. Dla niej.
Pejcz, który Paulina wybrała, nie był przypadkowy. Wiedziała, jak działa. Wiedziała, jaki efekt wywoła. I właśnie dlatego po niego sięgnęła. Każdy kolejny ruch jej ramienia był wyważony, rytmiczny, nieprzypadkowy. To nie była furia — to była sztuka. Zmysłowa, surowa, bezbłędna. Końcówka pejcza, którym Paulina posługiwała się tego dnia, była wyjątkowo niepozorna — cienka, rozszczepiona na kilka wąskich pasków miękkiej, ale sprężystej skóry cielęcej. Niepozorna, a jednak zdradliwie skuteczna. Właśnie to nadawało jej tak zdradliwej siły.
W przeciwieństwie do cięższych narzędzi, ten pejcz nie miażdżył — on kąsał. Przeszywał skórę z taką precyzją, jakby każda nitka miała własną wolę. Kiedy spadał na plecy Jonasa, końcówki rozdzielały się w locie, rozpraszając energię uderzenia na kilka punktów — drobnych, lecz przenikliwie ostrych. Tworzyły smugę bólu, która nie była głęboka, ale rozchodziła się błyskawicznie po zakończeniach nerwowych, zostawiając ognisty ślad.
To właśnie ten rodzaj bólu był najtrudniejszy do zniesienia — nie brutalny, lecz nieubłaganie uporczywy. Wnikał w ciało cienką linią, ale pozostawał tam, pulsując. Paulina wiedziała, jak precyzyjnie nim operować. Nie potrzebowała siły – wystarczyła technika, nadgarstek i chłodna konsekwencja.
To nie był pejcz, który uczy pokory przez brutalność. To był pejcz, który uczył przez dyscyplinę — jak stalowe pióro, które nie zostawia siniaków, lecz wypisuje swoją obecność głęboko pod skórą. Dlatego Jonas drżał. Dlatego chciał przestać – i dlatego właśnie nie mógł przestać.
Stojąc za nim, obserwowała każdy oddech, każdy odruch ciała. Widziała, jak jego palce zaciskają się mocniej na korze, jak mięśnie napięte są do granic. Ale już nie błagał. Nie cofał się. Trwał. I to wystarczało.
Po kolejnych uderzeniach Paulina zbliżyła się do jego ucha.
— Właśnie tak… — szepnęła, muskając ustami jego skroń — takiego cię chcę.
Zostawiła pocałunek na jego karku. I odsunęła się bez słowa, gotowa, by dokończyć to, co zaczęła — z chłodną precyzją i niezmąconym spokojem.
– To boli, Paulino… bardzo… – wydusił przez zaciśnięte gardło. – Ale dam radę. Dla ciebie.
Spojrzała na niego. Jej twarz nie była pozbawiona emocji. Było w niej coś poruszającego: siła połączona z czułością, dystans z domieszką dumy. Jej dłoń dotknęła jego karku — lekko, niemal pieszczotliwie.
– Wiem. – Jej głos był miękki, ale stanowczy. – Dlatego kontynuuję.
Odeszła o kilka kroków, znowu stając za nim. Jonas zamknął oczy. Nie był to już tylko ból. Był to rytuał, próba, coś więcej niż tylko fizyczność. To było potwierdzenie, że jej oddał wszystko — ciało, zaufanie, siłę.
Każdy kolejny raz był przemyślany, pewny. Jej obecność otulała go jak niewidzialny płaszcz — bezlitosna i kojąca zarazem. Dla niej znosił wszystko. Bo była jego światem.
W końcu, po niemal stu uderzeniach, cisza zawisła nad ogrodem. Paulina cofnęła się o krok. Jej dłoń zatrzymała się w powietrzu, a potem powoli opuściła pejcz. Jej oddech był głęboki, spokojny, rytmiczny. Patrzyła na jego nagie plecy, znaczone czerwonymi śladami — niektóre ostre jak rysy, inne ledwie zarysowane.
Wreszcie się odezwała. Głos miała łagodny, niemal matowy, jakby gdzieś pod spodem skrywało się coś więcej niż tylko zimna satysfakcja.
– Wystarczy.
Jonas niemal osunął się z ulgi. Nogi drżały mu z napięcia. Paulina podeszła bliżej, rozpięła kajdanki i delikatnym ruchem uwolniła jego nadgarstki. Metal z cichym stukiem upadł na mech. Rozpórka pozostała, przypominając, że nie wszystko zostało jeszcze mu zwrócone.
– Uklęknij – powiedziała cicho.
Jonas bez wahania opadł na kolana.
Paulina stała przed nim, w czarnych, lśniących kozakach do kolan. Z bliska widział odbicia światła na gładkiej skórze, ostre linie cholewek, delikatne zagięcia przy kostkach. Pachniała chłodnym powietrzem, perfumami i władzą.
– Podziękuj – powiedziała cicho, ale wyraźnie.
Jonas uniósł głowę, a potem powoli nachylił się do jej butów. Złożył usta na czubku jednego z nich, zatrzymując się na chwilę w geście całkowitego oddania.
– Dziękuję, Lady… za wszystko.
Paulina milczała przez chwilę. Potem jej ręka opadła na jego włosy, gładząc je lekko. Nie musiała nic mówić. W tej chwili wszystko zostało już powiedziane. Spojrzała na niego chłodnym, spokojnym wzrokiem.
– Zostań tak – powiedziała cicho, ale nie było w jej głosie miejsca na sprzeciw.
Jonas posłusznie pozostał na czworakach, z głową pochyloną nisko. Ciało nadal pulsowało echem bólu, ale jeszcze bardziej – czułością i dumą. Służył jej. Wypełniał jej wolę.
Paulina podeszła wolno, z godnością. Stanęła przy nim i – bez pośpiechu – usiadła bokiem na jego plecach. Zrobiła to lekko, niemal z wdziękiem, a jednak stanowczo. Jonas drgnął pod jej ciężarem, ale nie jęknął – wiedział, że to właśnie jego miejsce.
Założyła nogę na nogę. Obcas przesunął się po jego boku, muskając skórę. Poczuła, jak delikatnie drży pod nią. Przymknęła oczy i przeciągnęła się powoli, cicho westchnęła.
Jej dłoń powędrowała ku jego karkowi. Gładziła go lekko, opuszkami palców, jakby badając jego puls, jego posłuszeństwo. Każdy dotyk był gestem władzy i czułości zarazem – jednym ruchem potrafiła go ukoić i poddać.
– Spisałeś się dziś dobrze – powiedziała spokojnie, patrząc gdzieś w dal, ponad jego głową. – Chociaż... przez chwilę myślałam, że się poddasz.
Nie odpowiedział. Nie musiał. Milczenie mówiło za niego.
Paulina uśmiechnęła się do siebie i zaczęła powoli kreślić palcem po jego szyi drobne, niemal niezauważalne linie. Jej obcasy lekko unosiły się i opadały, jakby grały cichą melodię na jego ciele.
– Tak ma być – wyszeptała bardziej do siebie niż do niego.
W tym geście – kiedy siedziała na nim, z nogą założoną na nogę, głaszcząc go lekko – było coś majestatycznego. Jonas czuł to całą duszą. Był pod nią – dosłownie i symbolicznie. I właśnie tam chciał być.
---
Wnętrze domu otuliło ich znajomym ciepłem, jak miękka zasłona oddzielająca świat zewnętrzny od tego, co było tylko ich. Paulina bez słowa zdjęła rękawiczki i płaszcz, który Jonas pospiesznie odwiesił na miejsce. Usiadła w fotelu w salonie – zgrabnie, z wdziękiem, jakby była stworzona do tej roli. Jej spojrzenie padło na niego krótko, wystarczająco jednak, by wiedział, co ma robić.
Uklęknął przed nią.
Z uwagą, niemal z czcią, odpiął zamek przy jednym z kozaków. Czarne cholewki błyszczały jeszcze lekko od światła lampy stojącej obok. Zdjął but delikatnie, jakby uwalniał skarb. Potem drugi – jeszcze wolniej. Pachniały jej perfumami, ciepłą skórą, śladem miasta.
Zsunął dłońmi po jej łydkach aż do stóp – i pozostał tak przez moment. Rajstopy były gładkie, lekko połyskujące, ciepłe od jej ciała. Dotykając ich, czuł znajomy dreszcz. Wciągnął powietrze głęboko, nos w pobliżu jej stopy – mieszanina woni skóry, kobiecości i subtelnego potu uderzyła w niego jak zaklęcie.
Paulina nie patrzyła na niego – przymknęła oczy, głowę oparła o fotel. Czuła, jak jego dłonie obejmują jej stopy. Jak wargi muskają przez cienką warstwę rajstop jej palce, podbicie. Jak oddech Jonasa łagodnie rozgrzewa jej skórę. Nie musiała nic mówić – to był jej przywilej, jej rytuał. Wiedziała, że każda chwila tej adoracji tylko pogłębia jego więź z nią.
A on… był cały oddany. Czuł się jak pielgrzym u stóp bogini.
Nie wiedział, ile trwał ten moment – minuta, dziesięć, może wieczność. Ale wiedział, że jeśli nie powie ani słowa, będzie mógł trwać w tym upojeniu jeszcze dłużej.
Wtedy Paulina poruszyła lekko palcami stóp. Spojrzała na niego z góry, z cieniem uśmiechu.
Mimo bólu, który pulsował pod skórą, mimo śladów na plecach i udach, Jonas nie przestawał się uśmiechać. Czuł zmęczenie, owszem — ale było to zmęczenie słodkie, zasłużone. Każdy gest Pauliny, każdy jej dotyk, nawet krótkie spojrzenie w jego stronę, wydawały się dziś intensywniejsze, jakby głębiej nasycone znaczeniem. I z każdym z nich czuł, że żyje bardziej — pełniej.
Resztę dnia spędził blisko niej. Podawał filiżankę z herbatą, delikatnie masował jej stopy, przynosił książki, które przeglądała z pozorną obojętnością. Gdy czytała w fotelu, klęczał przy jej stopach, w milczeniu. Innym razem położył głowę na jej udzie, a ona tylko przesuwała paznokciami po jego karku, jakby mimochodem. Ale nie było w tym przypadku. Każdy jej gest był świadomym potwierdzeniem: należysz do mnie. Z jej twarzy nie schodził cień zadowolenia, a w spojrzeniu pojawiała się od czasu do czasu miękka czułość — nie osłabiająca dominacji, lecz ją pogłębiająca. Dla niej dzień był udany, idealny w swojej kompozycji. Mężczyzna, którego wybrała, trwał u jej stóp z oddaniem, które nie potrzebowało słów.
Wieczorem, gdy zasiedli razem przy kolacji w blasku świec spojrzała na niego z lekkim uśmiechem.
– Dziękuję ci, mój mężu – powiedziała cicho. – Naprawdę czuję, że jestem kochana tak, jak tego pragnę.
Jonas skinął głową, a jego oczy błyszczały.
– I tak już zostanie – wyszeptał.
Paulina nie odpowiedziała. Tylko się uśmiechnęła znowu. Ale ten uśmiech mówił wszystko.
---
❤️❤️❤️❤️❤️
OdpowiedzUsuń