1865 - PROLOG
Prolog
Mgła snuła się nisko nad stawami i drzewami kasztanowców, otulając jesienne ogrody w miękkiej ciszy. Powietrze pachniało mokrym mchem, kurzem książek i dymem z kominków. Hohensteg – rezydencja rodu von Hagenów – wyglądała jak wyrwana z innej epoki: masywna, surowa, z marmurowym westybulem i rzeźbionymi oknami, w których odbijał się poszarzały poranek.
W rogu biblioteki, tuż przy oknie wychodzącym na dziedziniec, siedziała kobieta. Miała już ponad dziewięćdziesiąt lat ale jej plecy były proste. W dłoni trzymała filiżankę czarnej kawy, nieco zbyt mocnej jak na poranek, ale takiej właśnie potrzebowała. Nazywała się Anneliese von Hagen.
Spojrzała przez okno – wzrok miała wciaż ostry, przenikliwy. Stara jabłoń pod murem rodziła coraz mniej owoców, ale trwała, jak ona. Dziś nie była zadowolona z pogody, zbyt jesiennej, zbyt sentymentalnej. A ona nie miała nastroju na sentymenty.
Mijało sześćdziesiąt osiem lat. Sześćdziesiąt osiem lat od dnia, w którym Oakridge – nieposkromiona duma Południa – przepadło. Nie bez walki, nie bez hańby. Nie chciała wspominać szczegółów. A jednak, właśnie dziś wspomnienia powracały z zaskakującą ostrością.
Trawa parzyła wtedy pod nogami. Powietrze miało smak dymu i krwi. Ale nie płakała. Nie pozwoliłaby sobie na to nigdy. Zbyt wielu patrzyło. Zbyt wielu czekało, by się zachwiała.
Odebrała kilka dni temu telegram – miał przyjechać gość. Ważny. O dwunastej. Nie podano nazwiska. Nie było to potrzebne.
Wstała bez pośpiechu. Laska z rzeźbioną główką sowy oparła się o dywan. Poprawiła broszę pod szyją. Tego dnia nie mogła wyglądać słabo.
---
Silnik Mercedesa zamilkł z głuchym westchnieniem tuż przy schodach wejściowych. Konrad von Hagen wysiadł pewnym ruchem, nie zwlekając ani sekundy.
Minął frontowe schody z charakterystycznym dla siebie, niemal militarnym tempem. Kamienna fasada rezydencji Hohensteg górowała nad nim z surowym majestatem – ornamenty herbu von Hagenów, rzeźbione w piaskowcu, patrzyły na niego z wysokości balkonów i gzymsów. Znał to miejsce na pamięć – znał każdy kąt, każdą cichą historię osadzoną w tych murach.
Drzwi otworzył lokaj w czarnej liberii. Konrad skinął mu ledwie zauważalnie głową i przekroczył próg domu. W środku czekał znajomy zapach: pastowanej podłogi z dębu, kurzu starych ksiąg i przypalonego drewna z kominka. Marmurowa posadzka połyskiwała bladym światłem, które wpadało przez witraż nad klatką schodową.
Anneliese siedziała już w bibliotece, przy swoim stałym miejscu – obitym ciemnozielonym aksamitem fotelu z wysokim oparciem, z widokiem na dziedziniec. Na kolanach spoczywał staranny haftowany pled. Miała na sobie surową, grafitową suknię z wysokim kołnierzem, zapiętą pod samą szyję. Brosza z czarnego onyksu, niezmiennie przypięta do materiału, lśniła subtelnie w świetle lampy. Jej włosy, siwe jak popiół, były upięte w starannie zawinięty kok.
Gdy usłyszała kroki, nie odwróciła głowy. Wiedziała, że to on. Konrad podszedł i pochylił się w milczeniu, by ucałować jej rękę. Była chłodna, ale pewna.
– Babciu – powiedział cicho całując ją w dłoń.
– Konradzie. Spóźniłeś się o trzy minuty – odpowiedziała, unosząc lekko brwi, ale w kąciku ust zatańczył cień uśmiechu.
– Droga była śliska – odparł spokojnie. – Ale już jestem.
Przez chwilę siedzieli w ciszy, jakby ten moment nie potrzebował żadnych słów. W końcu Anneliese podniosła filiżankę z cienkiej porcelany i upiła mały łyk kawy. Jej palce – mimo wieku – były wciąż smukłe, zakończone perfekcyjnie wypiłowanymi paznokciami w kolorze zgaszonej róży.
– Napijesz się? Zjesz coś? – zapytała, nie podnosząc wzroku znad filiżanki.
– Chętnie – odpowiedział Konrad, zdejmując rękawiczki i składając je na stole obok.
Śniadanie podano w oranżerii, gdzie światło jesiennego poranka rozlewało się ciepło po blacie dębowego stołu. Na śnieżnobiałym obrusie lśniły srebrne sztućce, a pod pokrywami kloszy czekały parujące potrawy: jajka na miękko w srebrnych kieliszkach, delikatnie przypieczone tosty z masłem ziołowym, świeże bułeczki, konfitura z pigwy, słoiczek miodu i cienkie plastry cielęciny na zimno. Obok spoczywała misa z winogronami i pokrojonymi jabłkami.
Konrad sięgnął po bułkę, odkroił kawałek masła i rozsmarował je z wprawą.
– Jak twoja służba, Konradzie? – zapytała Anneliese, patrząc na niego znad filiżanki. Jej ton był neutralny, ale spojrzenie badawcze.
– Dobrze, Großmutter – odparł spokojnie. – Czasami bywa intensywnie. Mamy teraz wielu nowych ludzi i sporo pracy. Dochodzenia się mnożą. Ale wszystko jest pod kontrolą. Niepokorni trafiają do Dachau.
– Hm – mruknęła, nakładając sobie odrobinę konfitury. – Gestapo. Niby służba dla Rzeszy, ale...
Konrad uniósł wzrok znad talerza. Uśmiechnął się lekko, niemal z czułością.
– Wiesz dobrze, babciu, że nie jestem tam dla uciechy. Reprezentuję dyscyplinę. Porządek. Jestem Standartenführerem, mam wpływ. Służymy Führerowi, nie jesteśmy zdegenerowanym bydłem z S.A.
– Wiem – powiedziała powoli. – Wiem.
Zapanowała chwila ciszy. Słychać było tylko tykanie zegara i stłumione dźwięki z kuchni.
– A ta twoja sekretarka? – rzuciła mimochodem. – Nadal się widujecie?
Konrad uniósł brwi, jakby pytanie go zaskoczyło. Upił kawy.
– Sigrun. Tak, widujemy się.
– Jest ładna – stwierdziła bez emocji. – Ale pytam poważnie: jesteś pewien, że to właściwa kobieta dla von Hagena?
– Pochodzi z dobrej aryjskiej rodziny – odparł stanowczo. – Jej ojciec jest urzędnikiem, dyrektor biura planowania w Düsseldorfie. Matka była nauczycielką. Bez skandali. Dobrze wychowana, dyskretna.
– A wykształcenie?
– Ukończyła żeńskie liceum w Essen, potem kurs stenografii w Hanowerze. Ma doskonałą pamięć. I doskonały charakter – dodał po chwili ciszej.
Anneliese spojrzała na niego z boku. Milczała przez chwilę.
– Von Hagenowie nie potrzebują tylko urody i posłuszeństwa – powiedziała w końcu. – Potrzebują charakteru. Twardego jak granit. Przeżyłam dość, by to zrozumieć.
– Wiem – odpowiedział Konrad cicho. – I ona to ma. Tylko że nie każdy musi to pokazywać od razu.
Zmieniła temat, jakby uznała rozmowę za zamkniętą.
– A twój ojciec? Kiedy widziałeś się z nim?
– Tydzień temu w Berlinie. Zajechałem na Friedrichstraße na pół godziny. Wygląda dobrze, chociaż – jak zwykle – za dużo pracuje. Mówił, że znów wraca do laboratoriów. Tylko że teraz, z tym nowym projektem dla Ministerstwa, prawie nie wychodzi z biura.
– Johannes zawsze był uparty i pracowity. Ale dzięki temu Hagen Pharma przetrwała wszystko – wojny, inflację, nawet republikę.
Konrad uśmiechnął się krótko.
– Był też Albert. Coraz bardziej się wciąga. Mówił, że niedługo przejmie cały dział badań. Ma do tego głowę, choć wciąż jest niecierpliwy. Ale się uczy.
Anneliese pokiwała głową z lekkim zadowoleniem.
– To dobrze. Musi się uczyć. W tej rodzinie nikt nie rodzi się dziedzicem z urzędu. Każdy musi zasłużyć.
Konrad spojrzał na nią z pewnym rodzajem dumy. Ta staruszka, która siedziała naprzeciwko niego była kimś więcej niż babcią. Była rdzeniem tej rodziny. Twardym, zimnym, ale niezniszczalnym.
Śniadanie trwało dalej. Nie mówili już wiele.
---
Hohensteg, 11:52
– Zostało osiem minut. Wyjdź na dziedziniec. Ustaw ludzi.
Konrad skinął głową i wstał bez słowa. Wyszedł na zewnątrz, gdzie powietrze było chłodne, a na trawie wciąż utrzymywała się rosa. Ustawił się na szczycie schodów, poprawił rękawiczki i czapkę. Służba już wiedziała, gdzie ma stać. Dwa szeregi. Wszystko milczące, doskonale zorganizowane.
Dokładnie o dwunastej powietrze rozdarł dźwięk nadjeżdżających silników. Kolumna wjechała przez główną bramę. Najpierw dwa motocykle z bocznymi wózkami, potem czarny Mercedes 770, za nim kolejny i jeszcze jeden. Flagi ze swastykami trzepotały cicho na przednich błotnikach, a światła odbijały się w mokrym żwirze.
Samochód z gościem zatrzymał się na środku dziedzińca. Drzwi zostały otwarte przez adiutanta. Wysiadł spokojnie, z wyuczoną godnością. Adolf Hitler miał na sobie beżowy płaszcz, czapkę z orłem Rzeszy i ciemne oficerki lśniące od pasty. Jego krok był sprężysty, uważny. Nie rozglądał się nerwowo. Wzrokiem objął elewację budynku, zwieńczenie portyku, płaskorzeźby na kolumnach. Zatrzymał się.
Konrad stanął przed nim na baczność, wykonał perfekcyjny salut, po czym opuścił dłoń i odezwał się z wyraźnym, spokojnym głosem:
– Mein Führer. W imieniu rodu von Hagenów witam Pana w Hohensteg. To zaszczyt, że zechciał Pan odwiedzić nasz dom.
Hitler przyjrzał mu się uważnie, potem lekko skinął głową. Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.
– Piękna posiadłość, von Hagen, piękna. – powiedział powoli. – Prawdziwa niemiecka ziemia. Solidna, jak trzeba.
– Moja babcia czeka w środku – dodał Konrad. – Ma zaszczyt powitać Pana osobiście.
Führer ruszył przed siebie bez pośpiechu, stawiając kroki z pewnością siebie. Za nim podążyli adiutanci i funkcjonariusze osobistej ochrony. W tej chwili dziedziniec był niemym teatrem – wszystko zatrzymało się w kadrze milczenia. Ptaki zamilkły, zegar w westybulu tykał głośniej niż zwykle.
A Anneliese stała już przy drzwiach wejściowych. Wyprostowana. Nie witała go uśmiechem. Nie pochylała głowy. Patrzyła na niego spokojnie, jak ktoś, kto widział już zbyt wiele, by się ekscytować.
Hitler podszedł do schodów z rękami splecionymi za plecami. Jego krok był spokojny, niemal ceremonialny, twarz – zamknięta, skupiona, ale pozbawiona uśmiechu. Gdy znalazł się tuż przed nią, spojrzał w górę.
Anneliese von Hagen stała na najwyższym stopniu, niewzruszona. Jej twarz – poprzecinana wiekiem, ale wciąż pełna siły – miała w sobie coś z pomnika. Nie pochyliła głowy, nie uniosła dłoni. Patrzyła na niego z góry, tak jakby to on był gościem w jej świecie, a nie ona częścią jego Rzeszy.
Führer zatrzymał się na sekundę, po czym uniósł rękę i lekko skłonił głowę. Ujął jej dłoń i, ku zaskoczeniu kilku stojących nieopodal oficerów, skłonił się nisko, muskając ją ustami. Ten gest był wyrazem uznania.
– Frau von Hagen – powiedział niskim, kontrolowanym głosem. – To dla mnie zaszczyt móc znów panią spotkać.
Anneliese nie cofnęła dłoni. Pozwoliła na ten gest z miną, która nie wyrażała ani aprobaty, ani sprzeciwu. Jej głos, gdy odpowiedziała, był suchy, głęboki, starannie wyważony:
– Herr Reichskanzler. Również cenię ten moment.
Nie powiedziała Mein Führer. Nie użyła tej formy, choć mogła a wręcz powinna. Jej sposób powitania był perfekcyjnie uprzejmy, niemal arystokratycznie zdystansowany. Hitler to zauważył – drobny cień przemykający przez jego spojrzenie zdradził, że dostrzegł to odstępstwo. Ale nie skomentował. Jedynie skinął głową, jakby przyjął jej gest jako coś, na co tylko nieliczni mogli sobie pozwolić.
– Rezydencja… zapiera dech w piersiach – rzucił, spoglądając na kolumny wejściowe i okna wykuszowe z gotyckimi detalami. – Wspaniała niemiecka dusza – trwała, twarda, dumna.
– Zbudowano ją w poprzednim wieku – odparła Anneliese, niemal niedosłyszalnie - Cieszę się, że odnajduje pan w niej coś znajomego, naszego, germańskiego. Zapraszam.
W tym krótkim dialogu była cała gra sił. On – władca Trzeciej Rzeszy. Ona – relikt starego świata, który nie poddał się całkiem nowemu porządkowi.
Konrad stał nieco z tyłu, nieruchomo, z rękami splecionymi za plecami, jak przystało na współgospodarza. Wiedział, że ta scena jest ważniejsza, niż mógłby przypuszczać.
W powietrzu panowała gęsta cisza – nie niepokojąca, lecz pełna znaczeń.
Hitler z lekkim skinieniem głowy przyjął gest zaproszenia. Anneliese odwróciła się bez słowa, ruszając wolnym, wyprostowanym krokiem przez hol ku salonowi. Konrad i oficerowie pozostali kilka kroków z tyłu – ceremonialny dystans był zachowany.
Salon Hohensteg miał wysokie sufity z kasetonami, a ściany obite były zielonym jedwabiem, który nadawał pomieszczeniu ciężką, niemal sakralną dostojność. W głębi stał fortepian z epoki, a nad kominkiem wisiał portret Johannesa von Hagena, pradziada Konrada, w galowym mundurze generalskim Konfederacjj.
Anneliese wskazała fotel przy kominku – ten sam, w którym kiedyś zasiadał jej ojciec. Hitler usiadł z ostrożną godnością, zdejmując rękawiczki i kładąc je na kolanie. Fotel naprzeciwko zajęła Anneliese, z dłońmi złożonymi na lasce.
– Frau von Hagen – zaczął Hitler spokojnie, jego ton miał w sobie nutę ceremonialnego podziwu – rodzina von Hagenów była z nami, zanim jeszcze nasze idee przebijały się przez ściany republiki. Nie zapomniałem tego.
– Czasami trzeba umieć rozpoznać prawidłowy rytm historii – odparła sucho. – I nie pozwolić sobie go zakłócić sentymentami.
– Dokładnie – przytaknął. – Konrad to wybitny przykład tej postawy. Jego lojalność i bezwzględność są godne najwyższych zadań. Uważam, że jego kariera będzie błyskawiczna.
– O to zawsze dbał jego ojciec. I ja również – powiedziała Anneliese spokojnie. – Dyscyplina. Struktura. I odpowiedni nauczyciele.
– Hagen Pharma to obecnie kluczowy partner dla Rzeszy. Państwo niemieckie jest wdzięczne.
– Produkujemy preparaty eksportowane do dwudziestu trzech krajów – odparła z chłodną dumą. – Ale służymy tylko Wielkiej Rzeszy.
Przez chwilę zapanowała cisza, podczas której płomienie w kominku rzucały drgające cienie na ściany. Hitler sięgnął po podaną filiżankę i upił łyk. Spojrzał na portret Johennesa a jego twarz rozjaśnił cień zadowolenia.
– Wasza rodzina rozumie, czym jest rasa – powiedział cicho. – I rozumie, dlaczego musimy się oczyścić.
Anneliese nie odpowiedziała od razu. Spojrzała na ogień, jakby widziała w nim coś więcej niż tylko drewno i płomień.
– Na Południu – powiedziała w końcu – uczyliśmy się tego od dziecka. Czarny był niewidzialny, dopóki nie naruszył granicy. Potem stawał się problemem. Problemem, który trzeba było rozwiązać.
Zamilkła na chwilę. Jej głos nie był pełen nienawiści – był pełen chłodnego przekonania.
– Oakridge było miejscem, gdzie wszystko miało swoje miejsce – dodała z nostalgią. – Była hierarchia. Był rytm. Tam nigdy nie trzeba było podnosić głosu. Wystarczyło spojrzenie i bat.
Hitler słuchał z twarzą skupioną, wręcz nabożną.
– Uważam, że mamy wobec siebie moralny obowiązek – dodał. – Aby stworzyć świat, w którym nie będzie już zamętu. W którym rasa znaczy godność, a godność – władzę.
– Władza – powtórzyła powoli. – Zawsze powinna być w rękach tych, którzy nie boją się zaprowadzić dyscypliny.
Ich spojrzenia spotkały się na moment. W salonie zapanowała cisza, jakby nawet ściany czuły ciężar tej rozmowy.
Wnętrze salonu zdawało się jeszcze większe, gdy zapadł w nim głęboki, wyczekujący bezruch. Kandelabry migotały złotym blaskiem nad marmurowym kominkiem, a aksamitne zasłony tłumiły słabe promienie jesiennego słońca. Ciężkie meble w stylu Biedermeier, ogromny zegar szafkowy i portrety przodków rodu von Hagen spoglądały z powagą z wysokich ścian.
Führer siedział w fotelu naprzeciwko Anneliese. Prawą rękę miał opartą o poręcz, lewą założoną nonszalancko na kolanie. Jego spojrzenie, choć z pozoru spokojne, iskrzyło wewnętrznym napięciem. Konrad, stojąc nieco z tyłu za babką, obserwował go z uwagą – ale też z rosnącą niepewnością. Mimo całej lojalności, był świadomy, że ten człowiek nie rozmawia – on głosi.
– To nie jest już ta sama Europa, pani von Hagen – mówił, przeciągając samogłoski, rytmicznie, jakby przemawiał do tłumu, a nie do kilkorga słuchaczy. – Słaba, zdegenerowana, rozmyta we własnych wątpliwościach. Roztrwoniliśmy potęgę, którą Niemcy mogły być od początku, od Fryderyka Wielkiego aż po naszą wspólną teraźniejszość. Ale teraz… teraz czas miękkości się skończył.
Pochylił się lekko do przodu, jakby chciał zbliżyć się do niej nie tylko fizycznie, ale mentalnie. Głos jego nabrał tempa:
– Albo przyjdzie nowe imperium, oparte na krwi, ziemi i jedności rasy – albo upadniemy jak Rzym. A wtedy… wtedy będą po nas deptać nogi motłochu. Wtedy czarni, Słowianie, Żydzi – wszyscy ci, którzy nie mają w sobie tej niemieckiej iskry, tej krwi, którą ja w was rozpoznaję – będą pisać historię zamiast nas.
Spojrzał na nią z podziwem.
– Wasz ród rozumie to od zawsze. Hagenowie byli i są elitą. Ludźmi ziemi, honoru i pracy. Nawet w Ameryce... – tu zawiesił głos, badając jej reakcję – …braliście w dłonie baty, i wiedzieliście, jak przywrócić porządek.
Anneliese siedziała w milczeniu, z rękami. Jej twarz była nieruchoma, ale w oczach tańczył delikatny błysk – z jednej strony uznania, z drugiej… dystansu. Czekała, aż skończy.
– Gdybyśmy mieli więcej takich rodzin – kontynuował Hitler z pasją – takich kobiet, jak pani, i takich młodych ludzi, jak Konrad – nasza droga byłaby prostsza. Ale droga i tak jest jasna. Czystość. Hierarchia. Siła. Rasa.
W tym momencie Anneliese podniosła głowę. Mówiła cicho, powoli:
– Czystość, powiada pan. Pamiętam, jak pachniała wilgoć na bawełnianych polach Oakridge, gdy kazano mi wstać w środku nocy, bo spalili magazyn. Spalili, bo nie podobało im się, że muszą słuchać. A przecież byli karmieni, odziewani, mieli dach nad głową. Ale nie chcieli hierarchii. Chcieli chaosu.
Hitler uśmiechnął się cienko.
– Właśnie dlatego pani rozumie więcej niż całe rzesze tych intelektualnych eunuchów w Berlinie.
– Uczyłam się w ogniu – odparła chłodno. – A ogień nie zostawia złudzeń co do natury człowieka. Czarni, Wszyscy ci z marginesu – nie chcą służyć. Nawet jeśli przez lata klęczą, pewnego dnia i tak ugryzą.
Führer pokiwał głową. Jego spojrzenie rozświetliło się jak u kaznodziei, który natrafił wreszcie na wiernego ucznia. Konrad, wciąż stojący z tyłu, nie poruszył się. Ale jego wzrok był czujny, napięty – jakby przeczuwał, że to nie tylko rozmowa, ale próba lojalności.
– Gdy wszystko to się zacznie – powiedział Hitler, wstając – gdy świat zadrży, a Europa na nowo będzie dzielona mieczem i krwią – chcę, by ród von Hagen był tam, gdzie jego miejsce. Po stronie zwycięzców.
Anneliese skinęła głową powoli.
– Zwycięzcy często zmieniają się w przegranych, Herr Reichskanzler. Ale tak – zawsze będziemy tam, gdzie trzeba być.
W pokoju zapanowała cisza. Nawet zegar, który wcześniej wybijał kwadranse, wydawał się teraz milczeć.
Po rozmowie w salonie, Anneliese wstała powoli, wspierając się na lasce. Jej ruchy były pełne godności, nieprzesadzone, ale wyćwiczone jak w starym tańcu dworskim.
– Chodźmy – powiedziała cicho. – Niech pan obaczy, czym było i czym pozostaje Hohensteg.
Ruszyli powoli przez korytarze rezydencji. Konrad szedł tuż za babką i gościem, czujny i dumny. Mijali pomieszczenia, których ściany opowiadały historię rodu von Hagenów – pokolenia wojskowych, przemysłowców i administratorów, wszystkie portrety malowane w ciemnych tonacjach, z surową powagą. W bibliotece Führer zatrzymał się na moment, przeglądając rząd tomów z oprawami z cielęcej skóry.
– Dyscyplina i kultura – powiedział, spoglądając na Konrada. – To się czuje tu w powietrzu.
– To dziedzictwo, mein Führer – odparł Konrad. – Babka je zachowała, my je rozwijamy.
W końcu zatrzymali się przed jednym z większych salonów na piętrze. Anneliese otworzyła podwójne drzwi, odsłaniając pokój pełen światła. Na centralnej ścianie wisiał wielki portret – Anneliese von Hagen miała na nim nie więcej niż dwadzieścia kilka lat. Ubrana w ciemnoniebieską suknię balową z epoki, stała na tle dębowego parkietu, z wachlarzem w dłoni i spojrzeniem tak intensywnym, że zdawało się przewiercać czas. Włosy upięte były z dbałością o każdy lok, twarz – spokojna, ale pełna wewnętrznej siły.
Hitler zbliżył się powoli, jakby bał się zakłócić coś świętego.
– Niesamowite – powiedział po chwili. – Absolutne ucieleśnienie niemieckiego ducha. Dumna, piękna, nieprzenikniona.
Anneliese tylko lekko uniosła brew.
– To był wieczór, kiedy po raz ostatni tańczyłam w Richmond – powiedziała. – Niedługo potem wszystko się zmieniło.
Führer pokiwał głową, wciąż patrząc na obraz. W jego spojrzeniu pojawiła się szczera fascynacja.
– Ten portret zasługuje, by wisieć obok największych – mruknął. – Może kiedyś… w muzeum nowego świata.
Po obejściu domu i rzuceniu kilku słów uznania dla pejzażu Hesji, Führer został zaproszony do jadalni. Przestronne pomieszczenie lśniło blaskiem polerowanego parkietu i kryształowego żyrandola, który odbijał światło w wyszlifowanych powierzchniach kieliszków. Na długim stole z ciemnego orzecha nakrycie przygotowano z niemal wojskową precyzją – srebrne sztućce błyszczały w równych odstępach przy talerzach z miśnieńskiej porcelany, a na środku płonął masywny kandelabr z pięcioma ramionami.
Podano dwa zestawy potraw – oddzielnie dla gościa honorowego i dla pozostałych.
Dla Hitlera – zgodnie z zaleceniami jego służby – przygotowano menu wegetariańskie: krem z marchwi i selera z nutą kminku, pieczone kartofle z koperkiem, warzywa gotowane na parze z masłem ziołowym i niewielki pasztet z grzybów leśnych, podany z chrzanem i pieczywem z mąki orkiszowej. Obok stawiano karafkę z wodą mineralną i filiżankę gorzkiej herbaty z cytryną. Alkohol – jak zawsze – był wykluczony.
Dla reszty gości, w tym Konrada i Anneliese, kuchnia Hohensteg przygotowała dziczyznę z lokalnych lasów – polędwicę z jelenia w sosie jałowcowym, pieczone ziemniaki z rozmarynem, fasolkę szparagową z masłem i prażonymi orzechami laskowymi. Aromaty rozchodziły się po jadalni, ale służba – wyszkolona jak w najlepszym hotelu – nie pozwalała im rozpraszać atmosfery.
Na deser podano strudel jabłkowy z rodzynkami, ciepły, lekko chrupiący, z sosem waniliowym o konsystencji kremu. Führer zjadł tylko połowę porcji, dziękując z uprzejmym uśmiechem i dodając, że „rzadko spotyka tak dobrze przygotowane warzywa”.
W czasie posiłku rozmowa toczyła się powoli, ceremonialnie – wokół sztuki, krajobrazu, niemieckiej duszy i historii rodu von Hagenów. Anneliese wtrącała czasem anegdotę, z niemal matriarchalnym wdziękiem. Konrad milczał więcej niż zwykle – uważnie słuchając, z dłonią spoczywającą na kieliszku z wodą.
Po obiedzie, około czwartej po południu, świta zaczęła przygotowania do wyjazdu. Na dziedziniec znów wjechały czarne mercedesy. Oficerowie uwijali się bez słowa. Konrad towarzyszył Führerowi do samochodu, salutując zgodnie z protokołem. Anneliese, stojąc na ganku z laską w dłoni, nie powiedziała już ani słowa – wystarczyło jedno jej spojrzenie.
– Dziękuję za gościnność, Frau von Hagen – powiedział Führer, zanim wsiadł do pojazdu. – Była pani niegdyś królową Południa. Dziś jest pani strażniczką Wielkiej Rzeszy.
Kolumna ruszyła, zostawiając za sobą kurz żwirowej drogi i ślad obecności, który będzie jeszcze długo unosił się w powietrzu Hohensteg.
Gdy ostatni samochód zniknął za linią drzew, a wśród służby zapadło nerwowe milczenie, Anneliese stała jeszcze przez chwilę na kamiennym ganku, nieruchoma jak posąg. Dłoń oparta na misternie rzeźbionej lasce delikatnie drżała, lecz nie z emocji, a raczej z napięcia, które kumulowało się w niej od samego rana. Konrad, stojący tuż obok, patrzył na nią z ukosa, czekając, aż da znak do powrotu do wnętrza domu.
Wreszcie poruszyła się. Odwróciła powoli głowę i spojrzała na niego – nie jak na wnuka, którego nosiła na rękach, ale jak na mężczyznę, który miał przed sobą wielką, niebezpieczną drogę.
– Chodź – powiedziała cicho. – Chcę być z tobą sama.
Weszli do domu. Korytarze były ciche, chłodne, z ciężkimi kotarami w oknach i zapachem starego drewna. Anneliese prowadziła go bez słowa do swojego pokoju – starego gabinetu na piętrze, z widokiem na sad. Gdy zamknęły się za nimi drzwi, zatrzymała się i, nie patrząc na niego, odłożyła laskę na stolik.
Odwróciła się powoli, spojrzała mu w twarz – z bliska, bardzo uważnie, z tą samą przenikliwością, którą miał jej portret sprzed pół wieku. A potem – chwyciła jego dłoń. Ostrożnie, ale zdecydowanie, jakby chciała na moment zatrzymać czas. Jej dłonie, choć kościste, trzymały go zaskakująco mocno.
Nie odsunęła się. Trwała w uścisku jeszcze przez chwilę, oparta o niego, jakby jego młode ciało miało uziemić jej wspomnienia. Czuła pod palcami ciężar skóry jego płaszcza, chłód metalu przy pasie, zapach drogich perfum i wilgotnej jesieni.
– Nie podoba mi się. On jest gotów podpalić świat - powiedziała cicho - A ja już raz musiałam uciekać – dodała jeszcze ciszej. – I wiem, jak to jest. Jak pachnie dym, gdy płonie twój dom. Jak smakuje hańba porzucenia wszystkiego.
Konrad nie odpowiedział od razu. Przez chwilę patrzył ponad jej ramieniem w przestrzeń, jakby szukał właściwych słów w ogołoconych z liści gałęziach drzew. Gdy w końcu się odezwał, jego głos był spokojny, wyważony.
– Babciu... Führer wie, co robi. Ma plan. Zdecydowany. Potrzebujemy przywódcy takiego jak on – silnego, nieugiętego. Kogoś, kto naprowadzi Niemcy na właściwą drogę.
Anneliese odsunęła się powoli, spojrzała mu w oczy. W jej spojrzeniu nie było lęku, lecz coś znacznie bardziej niepokojącego – chłodna, matczyna litość zmieszana z niedowierzaniem.
– Oczywiście, że ma plan – powiedziała cicho. – Widziałam takich. W Ameryce i tu. Zbyt pewnych siebie, zbyt przekonanych o swojej racji. I zbyt gotowych, by poświęcić cudze życie dla własnych wizji. Cesarz Wilhelm też miał plan a potem dał się pokonać i uciekł zostawiając nas z hańbą traktatu wersalskiego.
Konrad zmarszczył lekko brwi, ale nic nie powiedział.
– Jesteś mądrym chłopcem – dodała po chwili Anneliese. – I bardzo cię kocham. Dlatego mówię ci to nie jako stara kobieta, ale jako ktoś, kto nie raz już widział wszystko w ogniu. Polityka nie zna wdzięczności. A historia... historia nie osądza zwycięzców. Tylko winnych i przegranych.
Konrad spuścił wzrok. Przez chwilę wydawało się, że odpowie – może przyzna jej rację, może zaprzeczy. Ale zamiast tego, ujął jej dłoń i pocałował ją z namaszczeniem. Bez słów.
W tym geście było wszystko – czułość, wdzięczność, lojalność. Ale i coś jeszcze. Milczące błaganie, by już więcej nie mówiła. Bo każde jej słowo wbijało się w niego ostrzej niż sztylet.
Komentarze
Prześlij komentarz