1865 - 3
Rozdział 3
Ohio, 1880 / Oakridge, 1865
Wspomnienia Connora Flanaghana
Nazywam się Connor Flanaghan. Minęło dziesięć lat, odkąd wróciłem z Oakridge.
Dziesięć lat wolności. Dziesięć lat od dnia, w którym po raz ostatni usłyszałem z jej ust własne imię – przeciągłe, chłodne, wypowiedziane z tą mieszanką kaprysu i wyższości, którą znałem aż za dobrze. Dziesięć lat, odkąd przyjechał mały oddział, którego dowódca powiedział: jesteście wolni.
A mimo to... wciąż nie jestem wolny.
Mieszkam dziś w Ohio, w miejscu, które można nazwać spokojnym, choć spokój to słowo nieprzystające do mojego wnętrza. Mam dom z werandą, wiatr, który niesie zapach kukurydzy i liści, i nawet kilka książek, których nie potrafię skończyć. Uczę dzieciaki w miejscowej szkole i żyję z pracy rąk na naszej farmie. Jestem uczciwy, milczący, przezroczysty. Nikt mnie tu nie zna naprawdę. I nikomu nie mówię, gdzie byłem i skąd wróciłem.
A wróciłem od niej.
Anneliese von Hagen.
Była – i wciąż jest – najbardziej fascynującą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem. Delikatna jak jedwab i twarda jak żelazo. W jednej chwili łagodna, niemal dziewczęca – w następnej potrafiła spojrzeniem zmrozić krew. Miała w sobie coś nierealnego. Czystą formę władzy. Czystą pokusę.
Jej twarz... noszę ją w sobie jak stary obraz, którego ramy z czasem sczerniały, ale barwy pozostały żywe. Złote włosy, jasna cera, oczy – jak niebo przed burzą. A głos... jej głos potrafił być aksamitny jak letni wieczór i jednocześnie tnący jak rzemień bata.
Byłem jej własnością. I nie zamierzam temu zaprzeczać.
Służyłem jej z pokorą, ale też z czymś więcej – z zachwytem. Była moją religią i moją herezją. Gdy pozwalała mi usiąść kiedyś przy jej nogach – poczułem, że istnieję. Gdy poniżała mnie przy innych – paliło to jak ogień, ale zawsze czekałem na więcej. Na jej spojrzenie. Na najmniejszy dotyk.
Czy to była miłość?
Nie wiem. Może raczej coś, co miłość przypomina – ale przewyższa ją siłą, namiętnością i cierpieniem. Coś, co zostaje pod skórą. Coś, co nie mija.
Nie mówię o niej mojej żonie. Nie wspominam jej imienia przy dzieciach. Nawet podczas spowiedzi, nie powiedziałem ani słowa księdzu. Bo to, co łączyło mnie z Anneliese, nie jest rzeczą, którą można wypowiedzieć przy stole, między łyżką zupy a pytaniem o pogodę. To więź, która nie potrzebuje łańcuchów, by trzymać człowieka na kolanach.
Czasem myślę o niej wieczorami. Gdy dom cichnie. Gdy niebo przybiera kolor porzuconych snów. Zastanawiam się, czy wciąż żyje. Czy jej dłonie są wciąż tak delikatne. Czy śmieje się tak, jak śmiała się wtedy, gdy mnie chłostała?
A jeśli nie żyje… to czemu nadal czuję, że jestem jej?
Nie wiem, czy to kara, czy dar. Ale wiem jedno – należałem do niej. Może wciąż należę. I chociaż być może dzieli nas ocean i dekada czasu, wiem, że gdyby dziś stanęła w moich drzwiach – klęknąłbym bez wahania.
Bo nie wszystko, co nas zniewala, jest złe.
Czasem to, co nas łamie, daje też jedyne poczucie prawdy.
Jest późno. Cisza nocy osiadła na domu jak miękki pył. Siedzę przy starym stole w kuchni, sam. Tylko blask lampy naftowej rozświetla izbę – ciepły, kołyszący się płomień, który rzuca cienie na ściany i sprawia, że wszystko wydaje się mniej rzeczywiste, jakby z innego czasu.
Na stole przede mną leżą puste kartki. Czyste, grube, jeszcze pachnące papiernią. Kupiłem je kilka dni temu w miasteczku – w tym samym sklepie, gdzie sprzedają mydło, nici i sól. Starszy sprzedawca spojrzał na mnie zdziwiony, gdy poprosiłem też o stalówkę i atrament. Podał mi pióro z ciemnym, drewnianym uchwytem i powiedział, że takich już dziś mało kto używa. Uśmiechnąłem się tylko i skinąłem głową. Nie powiedziałem mu, że mam do opisania coś, czego nie można wystukać na maszynie do pisania.
Rodzina śpi. Żona cicho oddycha w sypialni za ścianą, dzieci od dawna pogrążone w snach.
A ja... ja spróbuję spisać, jak to było.
Nie dla nich. Nie dla potomnych. Dla siebie.
Bo może, jeśli w końcu to wszystko wypowiem – na papierze, bez głosu – uda mi się uwolnić od niej choć na tyle, by znowu poczuć, że jestem naprawdę tutaj.
---
Mój dziadek przypłynął do Ameryki w latach trzydziestych. Opuszczał Irlandię z ciężkim sercem, ale i z nadzieją na lepsze życie, uciekając przed biedą, beznadzieją i głodem, które pożerały naszą ojczyznę. Zostawił za sobą wszystko, co znał, i przybył na tę ziemię, gdzie miał zacząć od nowa. Osiedlił się w Appalachach, na skraju dzikich gór, gdzie ziemia była twarda, a życie jeszcze twardsze. Tam się urodziłem, tam dorastałem, a moja rodzina nauczyła mnie jednego – żeby przeżyć, musisz umieć walczyć.
Dziadek zawsze uczył, że ziemia przemawia do tych, którzy potrafią jej słuchać. W Appalachach ta ziemia była dzika i pełna tajemnic. Uczyłem się jej powoli, najpierw od mojego ojca, a potem od tych, którzy znali ją lepiej niż ktokolwiek inny – od Indian, którzy zamieszkiwali te góry od pokoleń.
Jako chłopiec często włóczyłem się po lesie, a raz czy dwa zdarzyło mi się natknąć na Indian Cherokee. Na początku patrzyli na mnie z rezerwą, jak na intruza, ale z czasem zaczęli mnie tolerować, a potem nawet traktować jak młodszego brata. Byli to ludzie o niesamowitych umiejętnościach – potrafili tropić zwierzynę po śladzie, który dla mnie był niewidoczny, poruszać się bezszelestnie, jak cienie, i rozumieć las w sposób, który dla mnie był jak magia.
To oni nauczyli mnie tropienia. Uczyłem się, jak odczytywać znaki – odciski racic na miękkiej ziemi, połamane gałęzie, delikatne ślady sierści na korze drzew. Pokazali mi, jak dostrzec ruch w lesie, który wydaje się nieruchomy, jak nasłuchiwać dźwięków, które inni by zignorowali. Ale najważniejszą lekcją było to, jak poruszać się w ciszy. „Jeśli ziemia cię słyszy, to nie jesteś jej częścią” – mawiał stary Mahto, jeden z ich łowców, który przyjął mnie pod swoje skrzydła. Uczyłem się stawiać stopy delikatnie, unikać suchych liści i gałęzi, poruszać się pod wiatr.
Mahto nauczył mnie także sztuki przetrwania. Wiedział, jak rozpoznawać jadalne rośliny, jak znaleźć wodę w miejscach, gdzie wydawało się, że jej nie ma, i jak rozpalic ogień, który nie zdradzi swojej obecności dymem. Był dla mnie mentorem, a ja stawałem się jego pilnym uczniem, chłonąc wszystko, co miał do przekazania. W tamtych czasach nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo te lekcje zmienią moje życie.
Z czasem stałem się jednym z najlepszych myśliwych w okolicy. Ludzie zaczęli mówić, że mam oczy jak jastrząb i poruszam się jak wilk. Było w tym dużo przesady, ale muszę przyznać, że czułem się w lesie jak w domu. Moje umiejętności sprawiły, że stałem się niezależny – mogłem żyć z tego, co upolowałem, a moje futra i skóry były cenione na lokalnych targach.
Kiedy wybuchła wojna, te umiejętności stały się moim największym atutem. Zaciągnąłem się do armii Unii, a tam szybko zauważono, że jestem inny, lepszy. Zrobiono ze mnie zwiadowcę i strzelca wyborowego. Moja zdolność poruszania się bezszelestnie, tropienia wroga i trafiania w cel z dużej odległości stały się kluczowe w wielu misjach. Dzięki naukom Mahto potrafiłem później przetrwać w warunkach, które dla innych byłyby piekłem – w gęstych lasach, wśród bagien, gdzie komary i węże były równie groźne jak kule, a także w mroźnych zimach, gdzie każdy oddech wydawał się palić gardło.
Indianie, których kiedyś spotkałem, nauczyli mnie czegoś jeszcze – cierpliwości. Tropiciel musi czekać, obserwować, nie rzucać się w oczy. Ta cierpliwość ratowała mi życie wiele razy. To dzięki niej przeżyłem piekło wojny, choć inni ginęli na moich oczach.
Ale nawet te umiejętności nie uratowały mnie. Byliśmy na misji zwiadowczej, gdy zaskoczył nas oddział konfederatów. Ich dowódca musiał być równie dobry jak ja, bo pojawili się bezszelestnie, otaczając nas, zanim zdążyliśmy się zorientować. Moje umiejętności przetrwania nie miały znaczenia – byłem łatwym celem. Złapali nas, a ja po raz pierwszy poczułem, jak to jest być zwierzyną, a nie łowcą.
W niewoli wspomnienia Mahto i nauk, które mi przekazał, dawały mi siłę. W każdej chwili myślałem o ucieczce, o tym, jak mogę wykorzystać wszystko, czego się nauczyłem.
Wiedziałem, że muszę przetrwać. Ale czy przetrwanie było jeszcze warte czegokolwiek, gdy nie było nadziei na wolność?
Warunki w obozie, choć dalekie od komfortu, były znośne. Nikt z nas nie umierał z głodu ani nie cierpiał z powodu nieludzkiego traktowania, ale nie było mowy o wolności. Każdy dzień zaczynał się o świcie, a kończył, gdy słońce zniknęło za horyzontem. Zajmowaliśmy się różnymi pracami – naprawą budynków, porządkowaniem sprzętu, a czasem prymitywnymi robotami na polach. W obozie panowała monotonia, przerywana tylko ostrym głosem strażnika lub szczekaniem psów.
Strażnicy rekrutowali się głównie spośród miejscowych weteranów, mężczyzn, którzy widzieli już swoje piekło na wojnie, a teraz zostali tu, by pilnować nas, jakbyśmy byli tylko żywym przypomnieniem ich zwycięstw. Pilnowali nas czujnie, ale bez zbędnego okrucieństwa. Zbyt dobrze wiedzieli, że nie mamy dokąd uciekać. Obóz otaczały bagna, w których roiło się od krokodyli i węży. Wystarczyło jedno spojrzenie na mętną wodę, by odechciało się ryzyka. Żywi nie wydostaniemy się stąd – wszyscy to rozumieli.
Plotki o końcu wojny zaczęły do nas docierać szybciej, niż myślałem. Najpierw usłyszeliśmy szepty między strażnikami, a potem kilku odważniejszych więźniów zaczęło o tym mówić. Były to strzępy informacji, fragmenty zdań wykradzionych z rozmów strażników. Czekałem, aż ktoś to potwierdzi. W końcu, po kilku dniach, przybył oficer Konfederacji. Miał na sobie nienaganny mundur, a jego głos był głęboki i spokojny. Powiedział, że wojna się skończyła, ale dla nas nic się nie zmienia.
- Jesteście zakładnikami Konfederacji - oświadczył bez cienia emocji. - Nie wrócicie do swoich domów, dopóki Unia nie spełni naszych żądań. Jesteście teraz częścią odbudowy Południa.
Te słowa brzmiały jak wyrok. Kilku z nas próbowało protestować, ale szybko ich uciszono. Tego samego dnia wzmocniono straże – przybyła regularna armia. Żołnierze z bronią w rękach i lodowatymi spojrzeniami przejęli kontrolę nad obozem, zastępując weteranów, którzy dotąd nas pilnowali. Byli bardziej zdyscyplinowani i mniej rozmowni, jakby każda próba nawiązania kontaktu była dla nich stratą czasu.
Kilka dni później zaczęto nas dzielić na grupy. Wszyscy wiedzieliśmy, że coś się zmienia, ale nikt nie wiedział, co dokładnie. Moja grupa, licząca około pięćdziesięciu ludzi, została wyprowadzona z obozu o świcie. Byliśmy zbyt zrezygnowani, by opierać się strażnikom, choć czułem, jak napięcie rośnie wśród moich towarzyszy. Pod czujną eskortą, z psami krążącymi wokół, marsz w stronę stacji kolejowej trwał kilka godzin.
Na stacji czekał na nas towarowy pociąg – stare, zniszczone wagony, które wyglądały, jakby miały się rozpaść. Weszliśmy do jednego z nich, upchnięci jak zwierzęta. Drzwi zamknięto za nami z metalicznym trzaskiem. Pociąg ruszył, a ja poczułem, jak moje serce ściska się z lęku. Jechaliśmy na wschód, przez miejsca, których nie znałem. Las przechodził w pola, pola w bagna, bagna znów w pola a czas wydawał się płynąć w zwolnionym tempie.
W końcu, po wielu godzinach, pociąg zatrzymał się na małej, zapomnianej przez Boga stacji. Znowu wyprowadzono nas z wagonu. Tym razem zrobiono to w sposób, który mroził krew w żyłach – strażnicy przynieśli łańcuchy. Skuli nas, po trzech, i ustawili w szeregu.
Marsz trwał kilka godzin. Słońce paliło nas z góry, a nogi powoli odmawiały posłuszeństwa. Szliśmy przez polne drogi i wąskie ścieżki, wśród niekończących się pól, a psy i strażnicy czuwali nad nami, gotowi reagować na najmniejsze oznaki buntu. Z każdym krokiem oddalaliśmy się od tego, co znałem, od życia, które zostawiłem za sobą. Każdy krok w głąb tej ziemi wydawał się być krokiem w przepaść.
Kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce, nasze zmęczone, spocone ciała były już na skraju wytrzymałości. Powietrze było gęste, przesycone zapachem wilgoci i ziemi. Słońce chyliło się ku zachodowi, rzucając na ziemię długie, posępne cienie. Strażnicy ustawili nas w szeregu, a psy krążyły między nami, warcząc i szczekając na najmniejsze poruszenie. Nagle usłyszeliśmy stukot kopyt – nadjechał mężczyzna na koniu.
Wyglądał, jak z najgorszego koszmaru. Wysoki, z brodą i ogorzałą twarzą, którą zdobiła opaska na jednym oku. Jego drugie oko było zimne, martwe, jakby wpatrywało się w nas bez cienia litości. Twarz miał surową, a w dłoni trzymał bat, który zwisał wzdĺuż siodła jak groźne przypomnienie o jego władzy. Nie zsiadł z konia. Siedząc wysoko nad nami, przemówił głębokim, chrapliwym głosem, który odbił się echem w cichym wieczornym powietrzu.
- Witajcie na Oakridge, plantacji należącej do rodziny von Hagen, a konkretnie do pana wiceprezydenta Konfederacji - zaczął, jego ton nie zdradzał ani gniewu, ani litości a akcent był twardy i szorstki.
- Wasz status jest prosty. Jesteście pracownikami pod nadzorem, praktycznie równymi niewolnikom. Macie prawo do pracy i możecie napisać jeden list na kwartał. Jeśli to wam nie wystarczy, cóż... to wasz problem.
Potem zamilkł, a jego spojrzenie przesunęło się po nas, jakby oceniając, kto przetrwa, a kto się złamie.
- Jeśli ktoś myśli o buncie, radzę przemyśleć to dwa razy. Zasady są proste: pracujecie, jecie i żyjecie. Nie pracujecie? Umieracie. Kropka. Następnie obrócił konia i odjechał, pozostawiając nas pod opieką strażników.
Rozkazano nam rozebrać się. Niektórzy zaczęli protestować, ale ci, którzy ośmielili się choćby zadrżeć w głosie, byli brutalnie uciszani, strażnicy nie wahali się użyć batów. Niektórzy z nas, bardziej uparci, byli szczuci psami. Jeden z mężczyzn, starszy, który odmówił rozebrania się, upadł na ziemię pod naciskiem zębów bestii. Ja starałem się nie rzucać w oczy, robiłem to, co kazano. Wiedziałem, że moja chwila buntu jeszcze nadejdzie – nie wiedziałem kiedy, ale byłem pewien, że nadejdzie.
Gdy byliśmy nadzy, strażnicy podeszli do każdego z nas z metalowymi obrożami. Obręcze były zimne, ciężkie, przylegające do szyi jak przypomnienie o naszym miejscu w tym nowym świecie. Następnie założyli nam kajdany na nadgarstki i kostki. Nie były połączone łańcuchami, ale już sama ich obecność mówiła jasno, że w każdej chwili można było nas skuć lub związać. Obroże i kajdany były jak upokorzenie wyryte w metalu – symbol tego, że nie byliśmy już jeńcami, tylko niewolnikami.
Po tej ceremonii degradacji wręczono nam odzież – szorstkie, grube płócienne spodnie i koszule wkładane przez głowę. Tkanina była sztywna i niewygodna, drapała skórę przy każdym ruchu. Do tego dostaliśmy drewniane chodaki, które były za ciężkie i za sztywne, by dobrze pasować do stóp. Ubranie wydawało się narzędziem tortur samym w sobie, przypomnieniem, że nawet najbardziej podstawowe rzeczy mogą być źródłem cierpienia.
Nie mówiłem nic, ale patrzyłem. Każdy ruch strażników, każdy krok ich psów, każdy szczegół tego miejsca – wszystko to zapamiętywałem. Wiedziałem, że życie tu będzie piekłem, ale nie zamierzałem zostać tu na zawsze. Miałem tylko jedno pytanie: kiedy nadejdzie moja szansa? Nie znałem odpowiedzi, ale w głębi duszy wiedziałem, że muszę być gotowy. Na razie pozostawało mi tylko zacisnąć zęby i przetrwać.
Podzielili nas na kolejne grupy, jakbyśmy byli zwierzętami przeznaczonymi do różnych zadań. Strażnicy wskazali mi i kilku innym jeńcom prostą, drewnianą chatę na skraju pola. W środku było ciasno, a wnętrze pachniało wilgotnym drewnem i potem. Prycze, ustawione w dwóch rzędach, były twarde i przykryte cienkimi, szorstkimi kocami. Byli tam jeszcze inni – trzej czarni niewolnicy, którzy wstali z prycz na nasz widok i przyglądali się nam z mieszaniną lęku i nieufności.
Nie zamierzałem zostawiać tego bez wyjaśnienia.
- Jak tu jest? Co to za miejsce? – zapytałem, próbując nawiązać rozmowę. Jeden z nich, młodszy, spojrzał na mnie, a potem szybko spuścił wzrok, jakby sama wymiana słów mogła sprowadzić na niego kłopoty. Starszy mężczyzna, z rękami pokrytymi bliznami i zmęczonym spojrzeniem, westchnął ciężko.
- To Oakridge - powiedział cicho, jakby bał się, że ktoś nas podsłuchuje. - Nie zadawaj za dużo pytań. Lepiej rób, co ci każą. Zawsze.
Próbowałem drążyć dalej, ale ich odpowiedzi były oszczędne, jakby każde dodatkowe słowo było ryzykiem. Wyglądali, jakby bali się nas – może dlatego, że byliśmy nowi i biali, a może dlatego, że dla nich byliśmy kimś obcym, niebezpiecznym. W końcu zrezygnowałem. Zmęczenie brało górę. Po całym dniu marszu padłem na pryczę i zamknąłem oczy. Była twarda, niewygodna, ale w tamtej chwili była wystarczająca. Sen przyszedł szybko, choć nie był spokojny.
Następnego dnia o świcie obudził nas dzwon. Wszyscy podnieśli się z prycz, niektórzy mrucząc pod nosem przekleństwa. Śniadanie było gotowe w dużych cynowych miskach ustawionych na drewnianym stole przy wyjściu. Ku mojemu zdziwieniu, jedzenie było zaskakująco dobre. Dostałem kawałek chleba, trochę gęstej owsianki i kubek maślanki. Było to proste, ale po miesiącach w obozie niewoli wydawało się wręcz luksusem. Jedliśmy w ciszy, każdy zajęty swoimi myślami.
Po śniadaniu strażnicy poprowadzili nas na pole. Słońce ledwo wstało, a powietrze było jeszcze rześkie, ale widać było, że dzień będzie upalny. Szliśmy przez wąskie ścieżki otoczone rzędami bawełny, aż dotarliśmy do miejsca, gdzie inni już zaczynali pracę. Każdy z nas dostał kosz i proste narzędzie – sierp do przycinania roślin. Było jasne, że tu nie będzie litości ani wytchnienia.
Praca była monotonna i ciężka. Schylaliśmy się, wyciągając ręce po białe puchate kwiaty bawełny, a potem wrzucaliśmy je do koszy. Każdy ruch był powtarzalny, jakbyśmy byli częścią wielkiej maszyny. Na polu panowała dziwna cisza, przerywana tylko krzykami nadzorców i odgłosami ciężkiego oddechu pracujących. Słońce szybko zaczęło palić, a szorstkie ubranie drapało skórę, sprawiając, że każda minuta pracy wydawała się wiecznością.
Wciąż starałem się nie rzucać w oczy, robić to, co kazano, i obserwować wszystko, co się działo wokół mnie. Wiedziałem, że to miejsce to nie tylko pole bawełny – to był teatr władzy, gdzie każdy ruch był obserwowany, każdy dźwięk mógł być podsłuchany. Strażnicy krążyli co jakiś czas na koniach między nami, niektórzy z batami w rękach, ale bardziej dla pokazania siły niż dla realnej potrzeby ich użycia.
Dni na plantacji mijały w monotonnym rytmie, który zdawał się wtłaczać nas w mechanizm pracy, jakbyśmy byli jedynie kolejnymi trybami w maszynie Oakridge. Budziliśmy się o świcie, jedliśmy proste śniadanie, a potem pracowaliśmy na polach, zgięci w pół, przez większość dnia z krótką przerwą na obiad kiedy słońce było najwyzej. Dzień kończyliśmy wspólną kolacją. Powtarzalność była naszym towarzyszem, a zmęczenie jedynym uczuciem, które wydawało się prawdziwe. Nikt z nas już nie pytał o przyszłość, bo pytania te wydawały się bezcelowe.
Jedynym momentem, który przynosił ulgę od tej codziennej rutyny, były niedziele. Były to nasze dni wolne – jedyny czas, kiedy mogliśmy naprawdę oderwać się od pola. Dla wielu było to nie tylko chwila odpoczynku, ale także namiastka wolności. Każdej niedzieli miałem możliwość udania się do innej części plantacji. Kościół znajdował się około pięciu mil od naszej chaty. Był katolicki, co oznaczało, że większość jego parafian była podobna do mnie – jeńcy, imigranci, a czasem także wolni miejscowi, którzy w jakiś sposób związali swoje życie z posiadłoscią von Hagenów.
Droga do kościoła była spokojna, niemalże relaksująca. Mogliśmy swobodnie poruszać się po okolicy, bo i tak nikt nie próbował uciekać. Strażnicy wiedzieli, że wokół plantacji nie było dokąd pójść. Bagna, dzikie tereny i odległość od cywilizacji były wystarczającymi barierami. W drodze do kościoła często widziałem innych jeńców, idących w ciszy, jakby wszyscy starali się wykorzystać tę chwilę spokoju.
W kościele było też trochę czarnych, głównie kobiet, które pracowały razem z nami na polach. One również przychodziły do kościoła, ale w tych chwilach wyglądały zupełnie inaczej. Ubierały swoje najlepsze, najczęściej białe sukienki, które kontrastowały z szarymi spódnicami i bluzkami, w których widywaliśmy je w tygodniu. Te sukienki, choć proste, miały w sobie coś wzruszającego – były symbolem ich godności, odrobiny światła w ich ciężkim życiu.
Msze były proste, ale pełne emocji. Modliliśmy się za siebie nawzajem, za tych, którzy zostali w domach, za naszych bliskich, za poległych i za koniec naszego piekła. Ksiądz, starszy człowiek o szorstkim głosie, mówił kazania, które były jak balsam na nasze dusze. Nie wspominał o wojnie, o polityce, o podziałach – mówił o przetrwaniu, o wierze, która daje siłę, i o nadziei, która nigdy nie powinna umrzeć. Podkreślał jednak pewien ustalony porzadek świata co miało przemawiać zwłaszcza do Czarnych.
W ten sposób mijały tygodnie. Dzień za dniem, niedziela za niedzielą, życie toczyło się w swoim jednostajnym rytmie. Każdy dzień był podobny do poprzedniego, a jednocześnie każdy kolejny wydawał się ciągnąć w nieskończoność. W głębi duszy czułem, że coś musi się zmienić, ale nie wiedziałem, kiedy ani jak.
I nagle, monotonię przerwało coś, czego nigdy się nie spodziewałem. Coś, co miało zmienić wszystko....
Komentarze
Prześlij komentarz