1865 - 2
Rozdzial 2
Richmond, 1865
Pamiętnik Anneliese von Hagen
Ciepłe światło popołudniowego słońca wpadało przez wysokie, zdobione witraże salonu w Richmond, kładąc na podłodze geometryczne wzory w barwach rubinu i szafiru. Siedziałam na aksamitnym krześle, oparta nonszalancko o podłokietnik. Jedną ręką delikatnie obracałam kieliszek francuskiego szampana, a drugą przesuwałam po klawiszach fortepianu, wydobywając kilka niespójnych nut. Wokół mnie panował gwar rozmów i śmiechów – młodzi oficerowie, synowie plantatorów i wpływowych polityków krążyli jak ćmy wokół płomienia. Każdy z nich pragnął mojej uwagi, lecz ja bawiłam się nimi jak marionetkami, rzucając tylko krótkie spojrzenia spod półprzymkniętych powiek.
- Panno von Hagen, czy mogę zaprosić panią na bal w piątek? Będzie to wieczór pełen muzyki i wyśmienitej kuchni, a cały ten splendor byłby niczym bez pani obecności... – powiedział młody mężczyzna o zbyt gładkiej twarzy i oczach pełnych nadziei. Uśmiechnęłam się leniwie, jak kot widzący ptaka uwięzionego w klatce.
- Bal? Jak romantycznie. A jednak... obawiam się, że mam już inne plany na ten wieczór – odpowiedziałam, unosząc kieliszek do ust, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Kłamałam. Nie miałam żadnych planów, ale jego zawiedziona mina była tego warta. Zanim zdążył zareagować, odwróciłam wzrok, znudzona jego obecnością nie zapamiętawszy nawet imienia tego pechowca.
To był jeden z wielu.
Tak wyglądały moje dni w Richmond – bale, kolacje, muzyka, teatr, obrazy. Rozkoszowałam się luksusem i uwagą, której nigdy mi nie brakowało. Byłam królową tego świata. Gdy wchodziłam do sali to cichły rozmowy. Mężczyźni pochylali się w ukłonach, kobiety zaciskały palce na wachlarzach. I słusznie. Bo nie dzieliłam się tronem.
Pamiętam jak pewnego poranka podczas spaceru po parku, pułkownik Merriweather – elegancki wdowiec w wieku mojego ojca, z majątkiem większym niż zdrowy rozsądek – pochylił się nade mną i rzekł z tym swoim chropowatym głosem:
– Droga panno Anneliese, śniłem dziś o pani. W bieli. Na tle magnolii.
Spojrzałam na niego chłodno i odpowiedziałam:
– Mam nadzieję, że nie mówi pan zbyt głośno przez sen, pułkowniku. Byłoby przykro, gdyby służba dowiedziała się, że miewa pan tak nieprzystojne sny wobec młodych dam.
Zaczerwienił się jak chłopiec przyłapany na kradzieży konfitur. I chociaż jeszcze przez kilka tygodni przysyłał mi orchidee i zaproszenia na rejs po rzece, nigdy już nie odważył się na słowa tak bezwstydne.
Innym razem młody oficer kawalerii, niejaki porucznik Forbes, przysłał mi list napisany na papierze z jego osobistym monogramem, błagalny i pełen westchnień. Zamiast odpowiedzieć, odesłałam go wraz z różą – uschniętą, zawiniętą w biały jedwab.
Kilka dni później, gdy spotkaliśmy się na balu, skinęłam mu tylko głową z takim wyrazem twarzy, jakbym nie pamiętała, że kiedykolwiek istniał. Tego wieczoru pił dużo, najwidoczniej źle znosił odrzucenie.
Czasem byłam okrutna. Ale nie bez powodu. Mężczyźni mieli władzę na papierze – nazwiska, majątki, mundury. Ja miałam władzę rzeczywistą – ich spojrzenia, ich sny, ich lęk, że nie wystarczą. Manipulowałam tym jak skrzypaczka smyczkiem. I to nie była gra. To był mój świat. A oni mieli być wdzięczni, że pozwalałam im grać w nim drugoplanowe role.
Byłam królową tego świata. Ale wszystko zmieniło się, gdy ojciec poprosił mnie na rozmowę.
Weszłam do jego gabinetu, pachnącego skórą, cygarami i męską pewnością siebie. Był w tym zapachu porządek i władza – mieszanina, której od dziecka nie znosiłam. Gdy tylko przekroczyłam próg, poczułam to znajome napięcie, jakby powietrze gęstniało od niewypowiedzianych oczekiwań. Ojciec siedział za biurkiem, wyprostowany jak posąg, z dłońmi splecionymi na blacie. Nie podniósł się. Nie wskazał mi krzesła. Zły znak.
Anneliese – powiedział cicho, ale twardo, jak zawsze, gdy coś już postanowił. – Musisz wrócić do Oakridge.
Zamrugałam, nie wierząc w to, co słyszę.
Oakridge?
To jedno słowo wypowiedziałam niemal szeptem, ale z takim ładunkiem pogardy, że aż echo zadrżało w boazerii. Oakridge – wieś, gdzie kurz osiada na wszystkim, łącznie z ambicjami. Miejsce, gdzie dźwiękiem dnia codziennego są muchy, baty i bełkot nadzorcy.
Co to za absurd? – wyrzuciłam z siebie. – Karl tam jest. Karl sobie radzi. To jego obowiązek, nie mój. Ja nie mam najmniejszego zamiaru cofać się o tysiąc lat i żyć wśród plantatorów i bzdurnych tradycji, kiedy Richmond leży u moich stóp!
Ojciec nie drgnął. Jakby przewidział każdy mój argument. Jego oczy były zimne jak stal, a twarz – kamienna, nieprzenikniona.
To nie jest prośba, Anneliese. To decyzja.
Decyzja?
Zaśmiałam się krótko, ostro, z nutą histerii.
Ty mi każesz? Mnie?! Obiecałeś mi Europę! Obiecałeś mi, że kiedy skończę szkołę, pojadę do Paryża! Że będę mogła studiować muzykę, malarstwo, że zobaczę Operę, Wiedeń, prawdziwą arystokrację!
Europa poczeka. Oakridge nie – odpowiedział, wstając powoli z fotela. Jego głos był cichy, ale bezlitosny. Gdy podszedł bliżej, jego cień padł na mnie jak wyrok.
To nasze dziedzictwo. Twoje dziedzictwo. Nie będziesz całe życie tylko błyszczeć na salonach i kolekcjonować spojrzenia oficerów kawalerii. Karl potrzebuje cię tam. Ma na głowie ludzi, dostawy, uprawy. Oakridge to nie zabawa.
Zabawa?
Czułam, jak dreszcz złości przechodzi mi po kręgosłupie. W głowie mi się ściemniło.
Nie masz pojęcia, czym są moje dni tutaj. Nie masz pojęcia, ile kosztuje bycie mną! Ile razy muszę uśmiechać się do mężczyzn, których nie znoszę. Ile razy muszę znosić spojrzenia, dotyki, zaproszenia, listy pełne patosu. To też jest praca, ojcze. Też jest walka. I jestem w niej najlepsza.
A teraz mam to wszystko porzucić? Wracać tam, gdzie jedynym dźwiękiem jest rzężenie niewolników pod batem?
Jesteś córką rodu von Hagen. A córki mają obowiązki – powiedział, zniżając głos do twardego szeptu. – Nie wybierasz, Anneliese. Służysz.
Służę? – wykrzyczałam. – To mi się służy, ojcze! Mężczyźni, kobiety, wszyscy! W Richmond jestem kimś! A ty chcesz, żebym siedziała na werandzie, gdy moje życie dzieje się gdzie indziej?
Nienawidzę cię za to. Nienawidzę za wszystko!
Tym razem on milczał. Jego oczy nie błyszczały gniewem. Były puste. Jakby właśnie zrezygnował z jakiejś części mnie. Jakby przestało go obchodzić, kim chcę być.
Wtedy coś pękło. Przestałam płakać. Przestałam krzyczeć. Poczułam tylko to wielkie, zimne coś – jakby śmierć moich planów miała smak popiołu.
Zamierzasz mnie tam wysłać samą? – zapytałam lodowato. – Czy może zamierzasz też wybrać mi męża, którego będę musiała znosić, byle nazwisko się zgadzało?
Nie odpowiedział. A jego milczenie było gorsze niż wszystko inne.
Wybiegłam. Drzwi trzasnęły jak wystrzał.
Na korytarzu służący wstrzymali oddech. Wbiegłam po schodach, zrzucając jakiś wazon na półpiętrze.
Drzwi sypialni trzasnęły za mną z taką siłą, że porcelanowy dzbanek na komodzie zakołysał się niebezpiecznie. Oddychałam płytko, szybko, jak zwierzę zagrożone, ale gotowe do ataku. Rozszarpałabym świat w tej chwili, gdyby dał się objąć rękami. Wszystko we mnie pulsowało – złość, upokorzenie, bunt. Miałam wrażenie, że zaraz eksploduję. Chwyciłam lusterko i roztrzaskałam je o ścianę. Krzyknęłam. Raz, drugi, trzeci. A potem opadłam na kolana, drżąc cała.
Nie. Nie Oakridge. Nigdy. Nie dla mnie błoto i kurz. Ja urodziłam się, by błyszczeć, by być na piedestale. I znajdę sposób. Nawet jeśli będę musiała złamać każdego, kto stanie mi na drodze.
Moja niewolnica Laura weszła ostrożnie, jak cień, niosąc świeżą bieliznę i aksamitną suknię. Jej dłonie drżały. Podeszła bliżej, z opuszczonym wzrokiem, i zaczęła odpinać guziki mojego gorsetu. Jej dotyk był cichy, niemal niewidzialny. Ale wystarczył jeden gest – jedno nieostrożne szarpnięcie – i wszystko pękło.
Pociągnęła mnie za kosmyk włosów. Niechcący. Wiem. Ale to nie miało znaczenia.
Auu! – syknęłam i odwróciłam się gwałtownie. – Ty durna, niewyuczona krowo!
Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, uderzyłam ją otwartą dłonią w policzek. Raz. Drugi. Trzeci. Potem złapałam za materiał sukienki przy jej szyi i popchnęłam ją na podłogę.
Chcesz mi wyrwać włosy?! Chcesz, żebym wyglądała jak pospolita dziewka z plantacji?! Ty nędzna istoto! – wrzeszczałam, głos mi się łamał, a w oczach miałam łzy nie z bólu, ale z rozpaczy.
Laura nie krzyczała. Zakryła tylko twarz rękami, próbując ochronić się przed ciosami, które na nią spadały.
Za drzwiami pojawił się lokaj – Samuel – starszy, zniszczony życiem niewolnik, zaskakująco dumny jak na kogoś w jego położeniu. I zbyt opieszały.
Stój tam! – krzyknęłam w jego stronę. – Czego się gapisz? Weź ją! Zabierz ją stąd! Nie chcę jej widzieć!
Samuel nie ruszył się od razu. I ten jeden moment zawahania kosztował go drogo. Podbiegłam, chwyciłam ciężki lichtarz i z rozmachem uderzyłam go w ramię.
Jesteście wszyscy tacy sami! Obojętni! Bezwolni! Myślicie, że możecie na mnie patrzeć z góry tylko dlatego, że ojciec ma władze nad moim życiem?!
Zatoczył się, jęknął, ale nie protestował. Laura wciąż leżała, skulona, łkając cicho.
Zamknij ją w pralni! – rozkazałam, nie poznając własnego głosu. – Ma tam siedzieć do rana, niech przemyśli, jak dotyka damy!
Nikt nie śmiał się sprzeciwić. Dla nich byłam burzą. A burzy się nie przemawia do rozsądku – burzę trzeba przeczekać albo zginąć pod jej naporem.
Kiedy znów zostałam sama, podeszłam do lustra. Miałam włosy w nieładzie, rumieńce na policzkach i błysk obłędu w oczach. Ale wyglądałam... pięknie. Przerażająco pięknie. Jak ktoś, kto nie cofnie się przed niczym.
Znowu byłam panią sytuacji. Choćby miała to być tylko iluzja – była moja. Decyzja papy była nieodwołalna.
Przez kolejne dni nie odezwałam się do niego. Oferował mi suknie, prezenty – wszystko na nic. Moje milczenie mówiło więcej niż słowa. Złość wylewałam na innych – stajenny, lokaj, garderobiana – wszyscy poczuli moją wściekłość. Uwielbiałam ich strach. Wiedziałam, że mnie nienawidzą, ale nigdy się nie sprzeciwią. Władza nie polega na miłości – polega na strachu.
Ojciec zorganizował pożegnalny bal. Był wystawny – świeczniki, muzyka, Jefferson Davis, toast na moją cześć. „Jeśli mamy więcej takich kobiet jak Anneliese, Konfederacja nie ma się czego obawiać.” Wiedziałam, że ojciec się mnie boi. I to dawało mi siłę.
Stopniowo złość we mnie wygasała, choć nigdy nie pogodziłam się z jego decyzją. Zamiast buntu przyszła kalkulacja. Skoro nie mogłam zmienić losu, zamierzałam podporządkować go sobie. Oakridge mogło być więzieniem – ale to ja miałam być jego strażniczką.
Zaczęłam od garderoby. Wizyta u krawcowej. Zamówiłam bryczesy – eleganckie, dopasowane. Miały kolor grafitu, ciemnego brązu i granatu. Do tego koszule z białej bawełny, wysokie kołnierze, szerokie mankiety. Rękawiczki ze skóry – sięgające do przedramienia, czarne i brązowe, z przeszyciami. Buty – wysokie, do kolan, z lekkim obcasem. Zamówienie wzbudziło konsternację. „Panno von Hagen, to nie przystoi damie...” – „Czy wyglądam na osobę, która pyta o to, co przystoi?. Za tydzień wszystko ma być gotowe albo pożałujesz!”
Wieczorem przymierzyłam wszystko. Spojrzałam w lustro. Nie było jedwabiu ani koronek, wyglądałam... inaczej. Prosto, praktycznie, ale z klasą.
Potem były jeszcze Blbale, przyjęcia, wizyty. Uwodziłam spojrzeniem, słowem, gestem. Moje suknie – zbroje, moje uśmiechy – ostrza. Oficerowie zakochiwali się na zawołanie. Richmond jeszcze należało do mnie.
- Czy to prawda, że wyjeżdżasz do Oakridge? – spytała Cornelia Dupont, próbując udawać życzliwość.
- Oczywiście - odpowiedziałam chłodno. - Ktoś musi dbać o rodzinny majątek. Nie wszyscy mogą bezczynnie pić herbatę.
Zakupy – perfumy, wachlarze, dodatki. Pamiątki po dawnej wersji mnie. W głębi duszy wiedziałam – Oakridge nie da mi publiczności. Ale ja i tak będę błyszczeć. Nawet tam.
Komentarze
Prześlij komentarz