Wilczyca 86
Rozdział 86
Trójmiasto, zima / wiosna 2006
Miała osiemnaście lat i chodziła do jednego z sopockich liceów – dobrej szkoły, prestiżowej, ale dusznej w swoich pozorach. Tam była tą, o której mówiono półgłosem, za jej plecami Prymuska, nietowarzyska, kujonka, zimna, dziwna .... po prostu inna. Niepasująca.
Zawsze perfekcyjnie przygotowana, notatki równe, litery jak z maszyny. Gdy nauczyciele zadawali pytania, odpowiadała natychmiast — celnie, rzeczowo, jakby nie było w niej ani odrobiny niepewności.
To nie budziło podziwu. Budziło dystans.
Nie miała prawdziwych przyjaciół w klasie.
"Ona i tak prawie nie rozmawia z nikim" — mówiono.
I to była prawda.
Z wyjątkiem jednej osoby: Magdy. Koleżanki z równoległej klasy, która mieszkała w pobliżu i czasem wracała z nią do domu. Magda miała w sobie lekkość i łatwość nawiązywania kontaktów, której Paulina nie miała – i może właśnie dlatego Paulina nie odrzucała jej towarzystwa. Ich rozmowy bywały zaskakujaco długie i szczere.
Zresztą Paulina i tak żyła poza szkołą. W zupełnie innym świecie.
Jej światem były wieczory w garażu służacym za salę prób – lekko zawilgoconym, pełnym kabli, starych rowerów. Tam razem ze starszymi braćmi, kuzynem i ich kolegą grała w zespole metalowym. Amatorskim. Bywało, że gitara się rozstrajała, że perkusista gubił tempo, ale nikomu to nie przeszkadzało. To była ich przestrzeń – głośna, surowa, wolna. Najważniejszy był ciągły progres. Wzajemne zgrywanie się.
Paulina grała na gitarze basowej.
Nie dlatego, że tego pragnęła – bardziej dlatego, że nikt nie zaproponował jej nic innego.
Uczyła się grać na gitarze akustycznej, całkiem dobrze jej szło. Któregoś dnia przyszedł jej najstarszy brat, Filip. Dał jej swój bas. Spróbuj. Spróbowała. Jakoś poszło.
— Od dziś trzymasz nam rytm. Ja nie ogarniam śpiewania i grania jednocześnie.
No to trzymała. Zgodziła się. Chciała pomóc braciom a potem wkręciła się.
I z czasem zakochała się w brzmieniu basu. W tym, jak niskie tony przechodziły przez ciało, jak rytm stawał się fizyczny, prawie pierwotny.
Uczyła się na partiach Steve’a Harrisa z Iron Maiden – jego klasyczny, trójdzwiękowy „gallop” był dla niej czymś hipnotycznym, jak seria uderzeń serca mechanicznej bestii.
Grała też prostsze, surowe linie Iana Hilla z Judas Priest – mniej ozdobne, bardziej służebne wobec riffu, ale za to rytmiczne, wbijające się w fundament utworu z nieubłaganą siłą.
Próbowała nawet odtworzyć brudne, agresywne linie Lemmy’ego Kilmistera – ale szybko odkryła, że nie ma jeszcze tej odporności. Palce piekły ją, pękały opuszki, czasem było na nich krew. Ale i tak grała dalej. Bo w tej walce – z instrumentem, ze sobą, z ciszą – było coś uzależniającego.
W jej pokoju, na honorowym miejscu wisiał plakat Judas Priest, z Robem Halfordem — w skórze, ze szpicrutą w dłoni, z nieodgadnionym uśmiechem. Lubiła jego głos. Lubiła jego wizerunek. Podobał jej się wtedy.
To był jej azyl. Jej estetyka. Jej język.
Poza muzyką był jeszcze biegi.
Trenowała w miejscowym klubie lekkoatletycznym
5 kilometrów – jej dystans. Nie sprint, nie jogging. Czysta wytrzymałość.
Biegła z niską sylwetką, ręce blisko ciała, krok równy, tempo stałe. Nienawidziła biegać z kimś — rytm cudzych oddechów ją wybijał.
Bieg dawał jej czystość, reset, twardość.
Jej ciało było wysportowane, suche, silne, dość umięśnione jak na nastolatkę.
Bez wyraźnych krągłości – raczej smukła, chłopięca sylwetka z zaznaczonymi mięśniami nóg i ramion. Bez makijażu, bez błyskotek, bez sentymentów.
Chłopcy ze szkoły jej nie zaczepiali.
Nie dlatego, że jej nie zauważali – ale dlatego, że czuli mur jaki postawiła wokół siebie.
Bo Paulina miała w sobie coś, czego nie rozumieli.
Nie była popularna.
Nie należała do żadnej z tych klasowych frakcji, które nadawały ton życiu szkoły. Ani do tych, co robili notatki dla wszystkich, ani do tych, którzy byli duszą każdej imprezy.
Z boku. Obok. Może trochę ponad.
Poza Magdą miała kilku znajomych — ale prawie nikt nie był z jej klasy. Większość kontaktów miała poza szkołą i wśród metalowej braci – trochę starszych chłopaków, najczęściej znajomych jej braci, którzy tolerowali ją z szacunkiem, ale bez specjalnej bliskości.
Wiedzieli, że gra na basie. Wiedzieli, że potrafi milczeć przez całą próbę, a potem powiedzieć coś tak trafnego, że rozbijało ciszę.
Szacunek — tak. Czułość? Niekoniecznie.
Bo Paulina miała coś, czego nikt nie potrafił dotknąć.
A może raczej: nikt nie śmiał dotknąć.
Bo była siostrą Dawida i Filipa Ritterów – dwóch postaci znanych każdemu w tej części miasta. Starsi o kilka lat, obaj trenowali sporty walki i mieli przeszłość, której się nie roztrząsało. Byli typami z gatunku tych, którzy nie podnoszą głosu — bo wystarczy, że spojrzą. Mówiło się, że jeżdżą na ustawki kibiców ale nigdy nie przyznali tego wprost ani nikt ich tam nie złapał.
Ich cień stale się nad nią unosił. Tak jakby miała napisane na czole: jestem siostra Filipa i Dawida, lepiej uważaj. I uwazali, nikt nie zapraszał jej do kina, na randkę.
Nie była zakochana. Sama nie interesowała się chłopakami. Nie dlatego, że nie podobali jej się. Po prostu, nie myślała o nich chociaż z czasem odkryła, że trochę jej tego już brakowało.
Bo był jeden wyjątkiem.
Rafał.
Chodził z nią do klasy. Wysoki, rozluźniony, zawsze w bluzie z logo jednej z drużyn NBA. Gwiazda szkolnej drużyny koszykarskiej.
Biegał jak pantera, rzucał jak automat. Zawsze z grupką kolegów u boku, zawsze w centrum. Uśmiechnięty, pewny siebie, bezczelny w tym przyjemnym, filmowym stylu.
I była oczywiście ona — Agata.
Szkoła żyła ich związkiem. Wszyscy wiedzieli, kiedy się zeszli i jak się rozstali. Kiedy się pocałowali w holu, a kiedy trzasnęli drzwiami od szatni.
Byli jak postacie z serialu: piękni, głośni, zawsze obecni.
Agata — długonoga blondynka z sekcji cheerleaderek. Zawsze otoczona innymi, zawsze z czymś do powiedzenia. Jej słowa niekoniecznie były mądre, ale zawsze musiały być ostatnie.
Paulina nie czuła do niej niechęci. Może coś jak chłodne zainteresowanie. Może niewypowiedziane pytanie: „Czym on się zachwyca?”.
A może: „Czy mogłabym być taka, gdybym chciała?”
Zazdrościła jej. Bo była inna i wiedziała o tym.
Rafał nigdy nie spojrzał na nią inaczej niż na koleżankę z klasy.
Ale raz — pamiętała ten dzień doskonale — podał jej długopis, który upuściła przypadkiem.
Nie odezwał się. Nie uśmiechnął.
Tylko spojrzał. Prosto. Przez moment.
I to spojrzenie... to było coś, co zatrzymała w sobie na długo.
Nigdy się nie odezwała pierwsza.
I nigdy nie przestała o nim myśleć. Nie jak zakochana dziewczyna.
Bardziej jak obserwatorka — z dystansu, z ukrycia.
Jakby miała szkicować go w pamięci: jego ruchy na boisku, śmiech w klasie, nawet sposób, w jaki wiązał buty.
Nie miała złudzeń. Wiedziała, że nie istnieje w jego świecie.
Ale czasem, późnym wieczorem, grając na basie w swoim pokoju — pod plakatem Roba Halforda, przy cicho sączącym się „Metal Gods” —wyobrażała sobie, że Rafał kiedyś ją zobaczy. Naprawdę.
Nie prymuskę. Nie tę dziwną z boku.
Tylko ją. Paulinę. Dziewczynę. Kobietę.
Był jeszcze jeden szkopuł, którego Paulina nigdy nie komentowała na głos, ale wewnętrznie przeżywała go intensywnie.
Aparat ortodontyczny.
Metalowe zamki błyszczace przy każdym uśmiechu – a raczej przy każdej próbie uśmiechu, bo Paulina od dawna już się nie uśmiechała otwarcie.
Mimo że miała prostą, proporcjonalną twarz, aparat sprawiał, że czuła się jak dziecko. Jak ktoś niedokończony, w fazie przejściowej. I choć nie była brzydka – sama o sobie nigdy nie myślała o sobie inaczej. Kiedy koleżankom rosły piersi ona wciąż wyglądała jak chłopiec. Kiedy koleżanki chodziły do fryzjera jej wystarczała gumka do włosów bo i tak miała zaraz jakiś trening. Zawsze z włosami związanymi w koński ogon. Zero fal, zero spinek, zero teatralności. Po prostu – włosy ściągnięte mocno w górę, żeby nie opadały na twarz. Czoło i oczy odsłonięte, rysy ostre, czyste. Tak było łatwiej – i bezpieczniej.
Gdy koleżanki ubierały nowe ciuchy ona zastanawiała się czy dziś założy czarny dres czy granatowy... bo trening, bo wygodnkej.
A aparat tylko pogłębiał jej wrodzony chłód i rezerwę.
Jej codzienność była prosta, uporządkowana.
Dres. Buty do biegania. W plecaku zeszyty i bidon.
Nie dlatego, że nie stać ją było na inne rzeczy – po prostu stawiała na praktyczność.
Bo dla Pauliny szkoła była tylko przystankiem.
Prawdziwe życie zaczynało się dopiero poza nią.
Trzy razy w tygodniu – czasem częściej – szła na stadion przy ul. Wybickiego. Tam, na tartanowej bieżni i w starej, wysłużonej siłowni, była sobą.
Nie musiała mówić. Nie musiała się tłumaczyć. Wystarczały kolejne kilometry, interwały, kolejna seria przysiadów ze sztangą, a potem długie, żmudne rozciąganie.
Trenowała 5 km.
Dystans, który wymagał zarówno wytrzymałości, jak i techniki.
To nie był sprint, ale też nie maraton. Trzeba było mieć rytm, oddech, precyzję, siłę nóg.
Poza bieganiem robiła ćwiczenia stabilizujące, deski, przeskoki, czasem ćwiczenia na koordynację wzrokowo-ruchową.
Trener chwaliła jej zaangażowanie, mówił:
— Gdybyście tak pracowali jak Paulina już dawno pojechalibyście na olimpiadę.
W klasie maturalnej zaczęły się pytania o przyszłość.
— A ty gdzie idziesz? — pytała Magda.
— Myślam o psychologii — odpowiadała Paulina.
Taki miała płan, przynajmniej wstępny chociaż wszyscy zakładali, że pójdzie w ślady braci.
Dawid – prawo na Uniwersytecie Gdańskim. Filip – medycyna.
Obaj inteligentni, ambitni, z konkretnym celem.
Ale Paulina nie widziała się ani w todze, ani w stroju lekarza.
Nie mówiła o tym głośno, ale na myśl o sali sądowej czuła duszność, a zapach szpitala budził w niej niepokój.
Coraz częsciej wspominała o psychologii – może przez książki, które czytała, może przez tę naturalną zdolność obserwacji, wyczuwania cudzych emocji.
Ale żeby iść na psychologię, trzeba było dobrze zdać maturę z biologii.
A biologia była jej piętą achillesową.
Jedyny przedmiot, który wymykał się jej logice.
Na samą myśl o maturze czuła niechęć, a może nawet coś w rodzaju zawstydzenia.
Bo jak to – taka prymuska, a z biologii nie daje rady? Duża rola w tym była profesor Lewińskiej, nauczycielki tego przedmiotu i wychowawczyni jej klasy. Jej stosunek do Pauliny najprościej można było zdefiniować dwoma słowami: bezinteresowna nieżyczliwość.
Zaczęła unikać tego przedmiotu.
Uczenie się zamieniała w powierzchowne przeglądanie podręcznika. Odrabiała prace, ale bez serca.
Im mniej się przykładała, tym bardziej się oddalała od marzenia.
I tak psychologia powoli stawała się mgłą – zarysowanym pomysłem, który znikał, ilekroć ktoś zapytał:
— To gdzie będziesz studiować?
Wciąż nie wiedziała.
---
Była jedna rzecz, której Paulina nie rozumiała.
I nie chciała rozumieć.
Tylko że im bardziej to wypierała, tym bardziej to do niej wracało — uporczywe, ciche, natarczywe jak dym, który wślizguje się przez szpary pod drzwiami, nawet jeśli wszystkie są szczelnie zamknięte.
Nie pasowała.
Nie tylko do klasy, nie tylko do dziewczęcych rozmów o randkach i paznokciach.
Czuła, że coś w niej — głęboko, bardzo głęboko — jest inne.
Zdarzało się, że obserwowała kogoś — koleżankę, chłopaka, nawet nauczyciela — i nagle ogarniało ją dziwne uczucie panowania, przewagi.
Nie agresji. Ale czegoś chłodnego, wyrafinowanego, wyostrzającego zmysły.
Nie fizycznego. Ale emocjonalnego.
Jakby potrafiła dostrzec drgania cudzego zawahania, lekkie napięcie szczęki, odruch spuszczenia wzroku, i czerpała z tego... coś.
Coś, co jednocześnie ją przerażało i przyciągało.
W wyobraźni wracała do scen, które dla innych byłyby niczym.
Ktoś się pomylił.
Ktoś zgubił słowo.
Ktoś zawstydził się na oczach innych.
I to było... pociągające. Nie powinna tak myśleć, ale to dawało jej poczucie władzy, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła.
Wstydziła się tego.
Bo nie potrafiła tego nazwać. A przecież lubiła to uczucie kontroli.
Nie tej powierzchownej — nie chodziło o lepsze oceny czy szybszy bieg.
Chodziło o moment, w którym wiedziała, że to ona widzi głębiej. Ona decyduje. Ona dominuje.
I choć nigdy tego nie wypowiedziała, nigdy nie zapisała, nie narysowała — to wewnątrz siebie czuła, że to coś jest w niej od zawsze.
Tylko dotąd było uśpione.
Czasami wracało do niej wieczorami, kiedy siedziała sama w pokoju, plakat Halforda patrzył na nią ze ściany, a palce bolały ją od gry, bo znowu próbowała przebić się przez galopujące riffy Iron Maiden.
Wtedy właśnie, w tych najbardziej samotnych chwilach, pojawiała się ta myśl:
„Co by było, gdybym się temu poddała?”
Ale natychmiast ją odrzucała.
Bo nie była przecież taka.
Nie mogła być taka.
---
Paulina pamiętała tamtą noc wyjątkowo wyraźnie.
W jej życiu było niewiele momentów, które miały tak intensywny, niemal elektryczny ładunek – ale tamten wieczór z końcówki zimy wrył się w nią jak pierwszy oddech na mrozie.
Dom był cichy.
Za cichy.
Rodzice wyjechali na jakąś kolację u znajomych, brat w górach, drugi u dziewczyny.
Została sama.
Z pozoru nic nowego, a jednak tego wieczoru czuła się inaczej. Nie samotna – lecz wolna.
Zamknęła zeszyt, odłożyła długopis, poszła pod prysznic.
Zimne kafle pod stopami, gorąca woda, cisza, para.
Kiedy wyszła i owinęła się ręcznikiem, spojrzała w lustro i przez ułamek sekundy coś w niej się poruszyło.
Nie wiedziała jeszcze co.
Przebrała się, związała włosy, usiadła na łóżku.
Była prawie północ.
Złapała za pilota i zaczęła bezmyślnie przerzucać kanały, jeden po drugim — aż nagle...
Zatrzymała się.
Obraz jak z innego świata: młoda kobieta, może dwadzieścia kilka lat, w dopasowanym, ciemnym gorsecie ze skóry.
Wyprostowana. Spokojna. Elegancka i pewna siebie w sposób, który uderzył Paulinę z siłą uderzenia perkusyjnego bębna.
Zawahała się tylko przez sekundę, po czym włączyła nagrywanie.
To był program dokumentalny. Amerykański.
Zdjęcia kręcone w jakimś klubie – Nowy Jork, jak głosił napis.
Nie chodziło o klub jak każdy inny.
To miejsce wyglądało jak teatr.
Tyle że zamiast sceny – czarna skóra, lateks, światło skierowane na kobiety, które mówiły cicho, ale stanowczo.
Bez uśmiechu. Bez próby przypodobania się.
Dziewczyna na ekranie opowiadała spokojnym, kontrolowanym głosem.
O tym, jak wszystko zaczęło się od jednej gry, jednej nocy, jednego chłopaka, który lubił, gdy była wobec niego „ostra”.
I jak z tej jednej gry wyrosło coś więcej.
Świat, w którym to ona decydowała.
Nie o tym, co założy, co powie czy co zrobi.
Ale o drugim człowieku.
O jego przyjemności i o jego bólu.
Paulina patrzyła w ekran jak zahipnotyzowana.
Nie rozumiała wszystkiego, ale czuła.
Czuła, że obraz, który widzi, uderza prosto w coś głęboko ukrytego – coś, co zawsze w niej było, ale czego nikt wcześniej nie nazwał.
Były tam też inne kobiety – starsze, młodsze, bardzo różne.
Wspólny mianownik: spokój, kontrola, wyczucie przestrzeni.
I ulegli – mężczyźni milczący, klęczący, czekający.
Kamera nie skupiała się na nich.
To nie o nich chodziło.
Paulina czuła, że jej ciało lekko drży.
Ale to nie był strach.
To było... przebudzenie.
Jakby nagle zobaczyła lustrzane odbicie czegoś, co od dawna nosiła w sobie.
Nie wypowiedziane, nie nazwane.
Ale prawdziwe.
Nie spała do rana.
Potem długo oglądała nagrany materiał w ciszy, przewijając do konkretnych fragmentów.
Wpatrywała się w twarze kobiet, w sposób, w jaki patrzyły, w sposób, w jaki milczały.
Nie rozumiała tego jeszcze w pełni.
Ale wiedziała jedno:
To było niepokojące.
Niegrzeczne.
Inne.
I dokładnie przez to – pociągające.
Odtąd ta płyta zajęła wyjątkowe miejsce wśród jej rzeczy.
Nie trzymała jej na widoku, ale też nie ukrywała przesadnie głęboko.
Była gdzieś wśród innych nagrań — seriali, koncertów, dokumentów.
Zwykła biała etykieta, nieopisany krążek, którego nikt nie powinien ruszać.
Ale Paulina wracała do niego. Często.
Wieczorami, kiedy wiedziała, że dom będzie cichy.
Kiedy czuła się szczególnie oderwana od świata — od szkoły, klasówek, treningów, udawanej normalności.
Nie oglądała całości.
Znała fragmenty na pamięć.
Ale był jeden, który... został z nią na zawsze.
Młoda kobieta.
Spokojna, piękna.
Z pilotem w dłoni — małym, dyskretnym, niepozornym.
Na ekranie widać było tylko jej twarz.
Delikatny uśmiech, skupienie.
Czasem ledwo widoczne napięcie w kącikach ust.
I Paulina wiedziała — choć kamera niczego więcej nie pokazywała bezpośrednio — że gdzieś poza kadrem jest mężczyzna. Kobieta nacisnęła przycisk mówiąc: "kazałam ci się pospieszyć". ,Kamera skierowała się na zwijającego się z bólu mężczyznę.
Ona miała władzę.
Ten fragment... wracał do niej jak sen.
Niepokojący.
Zmysłowy.
Nieuchwytny.
Nie potrafiła o nim myśleć inaczej niż przez obraz i dźwięk: kliknięcie pilota, spojrzenie kobiety, ból, pauza.
I wtedy zrozumiała, że to, co dotąd wydawało się jej wstydliwym odstępstwem, było początkiem czegoś znacznie głębszego.
Nie tylko ciekawością.
Nie tylko podziwem.
Ale pewną... prawdę o sobie.
Nie przyznała się wtedy do tej fascynacji.
Ale też jej nie zapomniała.
Wiedziała, że chce kieryś wrócić do niej.
W innych odsłonach.
W innym życiu.
Z tym samym uczuciem: władzy, zmysłowości i spokoju.
Paulina zamknęła laptopa i przez długi moment siedziała bez ruchu. Ekran zgasł, ale obraz sprzed chwili wciąż tlił się w jej głowie – ten spokój, ten gest, to spojrzenie kobiety z pilota w dłoni. W ustach czuła suchość, serce biło jej szybciej. Coś w niej pękło, a zarazem się ułożyło.
Od dnia, w którym obejrzała ten film, minął ponad rok.
A jednak nic nie zatarło się w jej pamięci.
Nie wyblakło.
Nie spowszedniało.
Odtwarzała go dziesiątki razy – czasem w całości, czasem tylko fragmenty.
Niektóre momenty znała na pamięć, jakby to były cytaty z ulubionej książki albo riffy z ulubionego utworu.
Głos tamtej kobiety, jej spojrzenie, napięcie zawieszone między kadrami.
To wszystko nieustannie do niej wracało.
Ale to już nie był tylko film.
To było lustro.
Ona – rok starsza, mądrzejsza o kilka nieprzespanych nocy, o dziesiątki zapisanych stron dziennika i rysunków, których wstydziła się nawet przed sobą – patrzyła teraz inaczej.
Już nie marzyła, że mogłaby…
Teraz wiedziała, że chce.
Nie próbowała nikomu o tym mówić.
Nie miała komu.
To nie był temat do rozmów z Magdą, z koleżankami z treningów, ani nawet z bratem – choć Dawid miał w sobie najwięcej empatii.
Zresztą – to nie był temat, to była tożsamość.
Coś, co się rodziło, powoli, w ciszy, w ukryciu.
W nocy, gdy wszystko zasypiało, siadała przy biurku i zapisywała słowa.
Nazwy, które pojawiły się w programie. Słowa-klucze. Angielskie, obce, drżące.
Domina. Uległość. Rytuał. Dyscyplina. Control. Ritual. Bondage.
Wkrótce zaczęła śnić o tym.
Nie zawsze wyraźnie, nie zawsze jednoznacznie – ale sen był zawsze ten sam:
Ona stoi. Ktoś klęczy.
I czeka. Na nią. Na ból.
---
Szła przez korytarz, lekko zgarbiona. Plecak wydawał się cięższy niż zwykle, a dźwięki szkolnego gwaru – ostrzejsze, bardziej drażniące. Zęby pulsowały bólem po wizycie u ortodonty a w dodatku zbliżał jej się okres. Miała ochotę odwrócić się i wrócić do domu. Albo najlepiej zniknąć. Gdzieś daleko.
Ale nie mogła. Biologia, pieprzona biologia.
Klasa stała już pod salą. Kilka osób gadało, ktoś się śmiał głośno, ktoś pokazywał jakiś artykuł w gazecie. Paulina stanęła przy ścianie – zwyczajowe miejsce, milcząca, niewidzialna. Napięcie buzowało jej pod skórą, jak elektryczność przed burzą.
Wtedy to usłyszała.
Śmiech.
Jakieś półsłówka.
I ten głos. Zbyt głośny, zbyt pewny siebie.
– Ej, Paulina, czy ktoś cię kiedyś w końcu wydyma ?
Zamilkł na ułamek sekundy, ale już było za późno.
Słowo poleciało jak kamień. Brutalne.
Prostackie.
Czas się na chwilę zatrzymał.
Powietrze zgęstniało.
Kilka spojrzeń uniosło się w ich stronę.
Usłyszała jakieś śmiechy.
Odwróciła się powoli.
Nie od razu. Nie gwałtownie.
Jej twarz była nieruchoma. Oczy – zimne.
Zrobiła krok. Potem drugi. Stanęła blisko.
Był wyższy, silniejszy – ale nagle to nie miało znaczenia.
– Przeproś!
Głos brzmiał obco – niski, twardy.
Nie był krzykiem. Nie musiał być.
Był rozkazem.
Wokół zapadła cisza.
Chłopak stał z wciąż głupawym uśmiechem.
– Przeproś. – powtórzyła stanowczo, patrząc mu prosto w oczy.
Głos Pauliny był ostry jak cięcie nożem po szkle.
Korytarz znieruchomiał. Na moment ucichły rozmowy, śmiechy, stukot butów.
Daniel, klasowy błazen i samozwańczy król niewybrednych żartów, nadal się uśmiechał – nie złośliwie, raczej z automatu, jakby nie zdążył jeszcze pojąć, że sytuacja właśnie wymknęła się spod kontroli.
I wtedy to się stało.
Paulina kopnęła go.
Bez ostrzeżenia, bez zawahania.
Ruch był szybki, zamaszysty, wymierzony celnie i boleśnie.
Daniel jęknął i osunął się na kolana, obejmując się za krocze. Twarz miał wykrzywioną bólem i zaskoczeniem.
– Przeproś mnie. – powtórzyła.
Tym razem ciszej, ale z jeszcze większym ciężarem. Jak wyrok.
Z tyłu rozległ się przeszywający głos:
– Ritter! Czy ty oszalałaś?! Do końca odbiło ci głupia dziewucho?!
To była profesor Lewińska, ich wychowawczyni, kobieta postawna, w okularach z grubymi oprawkami, znana z braku poczucia humoru i wrednego charakteru. Jej głos niósł się przez korytarz jak syrena alarmowa.
Paulina nie odwróciła się.
Zamiast tego zrobiła krok w stronę Daniela, który nadal klęczał, ledwie łapiąc oddech.
Wyciągnęła nogę, jakby miała zamiar kopnąć go jeszcze raz.
Zanim jednak zdążyła to zrobić, jakieś ręce chwyciły ją od tyłu – zbyt silne, by się wyrwać, zbyt stanowcze, by zlekceważyć.
To byli koledzy Daniela – Bartek i Karol.
Nie szarpali jej brutalnie, raczej przytrzymali – zaskoczeni i trochę zdezorientowani.
– Puśćcie mnie. – syknęła, choć nie wyrywała się gwałtownie.
Patrzyła tylko na Jacka, wciąż powtarzając przez zaciśnięte zęby:
– Przeproś. Przeproś.
Wokół zrobił się gwar. Ktoś chichotał nerwowo. Ktoś tłumaczył coś nauczycielce.
Lewińska zbliżyła się szybkim krokiem, jej twarz była purpurowa z gniewu.
– Co tu się, do cholery, dzieje?! – zagrzmiała. – Paulina Ritter! Do dyrektora natychmiast! I twoi rodzice też się dowiedzą! Ty nie masz za grosz rozumu?!
Zwróciła się do chłopców: – A wy puśćcie już ją, nie jesteście policją.
Paulina stała nieruchomo.
Jej twarz była blada, tylko oczy – stalowe, wściekłe, nieugięte.
Nie płakała. Nie krzyczała.
Była lodowata.
W tym chaosie, z komentarzami klasy w tle – półgłośnymi, złośliwymi, szeptanymi – starała się zachować resztę godności.
Stała wyprostowana, oddychając nierówno, ale nie spuszczając wzroku.
Tylko spojrzenie rzuciła raz – krótko, z pogardą – w stronę pobitego chłopca, który nadal siedział skulony przy ścianie otoczony przez kolegów.
W tłumie narastającego zamieszania – nauczyciele, uczniowie, poruszeni świadkowie – Paulina nagle poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. Nie był to chwyt agresywny, nie było w nim gwałtowności. To było objęcie pełne spokoju, niemal ojcowskie.
Tuż za nią, lekko pochylony, stał profesor Kamiński – nauczyciel historii, zawsze w wełnianych marynarkach, z głosem głębokim i ciepłym, człowiek o oczach, które nigdy nie śmiały.
– Chodź, dziecko. – powiedział cicho, z nutą zatroskania.
Nie pytał. Nie oceniał. Po prostu delikatnie ją objął i odprowadził, osłaniając niejako swoim ciałem przed gwarem za ich plecami.
W korytarzu brzmiały głosy – przyciszone, ale okrutne.
– Furiatka...
– Wariatka...
– Siostra tych osiłków...
Paulina słyszała to wszystko, jakby zza szyby, przez grubą warstwę mgły. Nie odwróciła się. Jej twarz była nieruchoma. Wargi zaciśnięte. Oczy matowe, ale suche.
Profesor Kamiński zaprowadził ją do niewielkiego kantorka, tuż obok biblioteki – miejsca, które był jego azylem. Pachniało tam kurzem, herbatą i starym papierem. Ściany pokrywały półki z książkami, notatki, portrety historycznych postaci. Z boku stała kanapa z wyblakłym pledem i niewielki stolik z czajnikiem elektrycznym.
– Usiądź. – powiedział cicho, wskazując fotel obity szarą tkaniną.
Paulina usiadła ciężko, jakby cała siła, którą miała w korytarzu, odpłynęła z niej bezpowrotnie.
Westchnęła głęboko, opierając łokcie na kolanach.
Wciąż milczała.
Profesor odwrócił się i włączył czajnik.
Dźwięk gotującej się wody wypełnił przestrzeń, kojący w swojej codzienności.
Po chwili drzwi otworzyły się cicho. Weszła pani Jadzia, szkolna higienistka – kobieta w średnim wieku, z rudawymi włosami i wielkimi okularami, pachnąca apteką i ziołami.
– Dzień dobry... Co się dzieje, panie profesorze? – zapytała, spoglądając na Paulinę z niepokojem.
– Miała trudny moment. Już lepiej. – odpowiedział spokojnie Kamiński. - Prawda ? - zwrócił się do niej. Skinęła tylko głową.
– Dać coś? Krople? Melisę? Coś innego na uspokojenie? – zapytała z troską.
Spojrzała na Paulinę, ale ta nie odezwała się ani słowem.
– Nie trzeba. Poradzimy sobie. – odpowiedział stanowczo, ale łagodnie.
Jadzia skinęła głową i wyszła bez słowa, domykając cicho drzwi.
W kantorku zapanowała cisza.
Tylko delikatne bulgotanie czajnika i szelest parującej wody.
Kamiński wyjął z szuflady dwie szklanki i zaparzył herbatę – czarną, zwykłą, z łyżeczką miodu.
– Lubisz z cytryną? – zapytał.
Paulina skinęła głową. Nadal milczała.
Podał jej herbatę, a potem usiadł naprzeciwko, z filiżanką w dłoni.
Siedzieli tak przez chwilę.
W ciszy.
W zrozumieniu.
W milczeniu, które nie było puste, lecz pełne obecności.
Paulina oparła się plecami o fotel. Wzrok utkwiła w filiżance.
I po raz pierwszy od rana, jej oddech zaczął się uspokajać.
– Opowiesz mi, co się stało? – zapytał cicho Kamiński, nie nachalnie, raczej z troską.
Paulina uniosła na niego wzrok. W jej oczach było napięcie, zmęczenie, złość i coś jeszcze – może wstyd.
– Nie chcę… jeszcze nie teraz. – powiedziała po chwili, wzruszając ramionami. – Nie muszą mnie lubić, wiem… ale… niech chociaż trochę szanują – zawahała się. – Nie wiem, jak to się stało. To głupie...
Profesor nie skomentował od razu. Siedział spokojnie, dając jej przestrzeń. Dopiero po chwili zapytał:
– Biologia ? Na to czekaliście ?
– Tak. – potwierdziła. – Dwie godziny z panią…
– Profesor Lewińska. – dokończył z westchnieniem. Jego ton nie był złośliwy, ale wyrażał zrozumienie.
– Tak… – odpowiedziała Paulina, zaciskając dłonie na szklance.
– Nie lubi cię? – zapytał łagodnie.
Paulina spojrzała gdzieś w bok, w przestrzeń kantorka. Pokręciła głową.
– Nie wiem, o co tej babie chodzi… Mam same piątki i szóstki, a u niej zawsze musiałam walczyć o czwórkę, którą dostawałam z wielką łaską i koniecznością słuchania jej tyrad – Przechyliła głowę i powiedziała, parodiując szorstki ton Lewińskiej: – „Popraw się, Ritter.” – I choć próbowała to powiedzieć żartobliwie, głos jej się załamał.
Kamiński uśmiechnął się, ale krótko. Zmarszczył brwi.
– Cóż… ona zawsze musi kogoś nie lubić. Zawsze znajdzie jednego, którego będzie punktować, żeby udowodnić, że nawet najlepsi uczniowie nie są świetni ze wszystkiego.
Paulina odchyliła głowę do tyłu, patrząc w sufit. Cisza zawisła między nimi na kilka sekund, aż nagle powiedziała cicho, z wyraźną goryczą:
– Kurwa… a miałam zdawać maturę z biologii. – W jej głosie zabrzmiała bezsilność. – Chciałam iść na psychologię, a teraz…
Nie dokończyła. Zakryła twarz dłonią i przytrzymała ją tak przez chwilę, jakby chciała zniknąć. Nie płakała – była zbyt dumna, zbyt zacięta. Ale profesor widział, że coś w niej się kruszy. Nie pocieszał banalnie. Nie rzucał frazesami. Po prostu powiedział:
– Jeszcze wszystko może się ułożyć. Naprawdę. Ale nie musimy teraz tego rozstrzygać.
Paulina skinęła głową. W końcu spojrzała na niego. Po raz pierwszy od rana – bez złości.
– Dziękuję. Że mnie pan wyciągnął. Tam spod sali, zachowałam się jak furiatka – powiedziała cicho.
Kamiński wzruszył ramionami.
– Prawdę mówiąc… dobrze, że mu przyłożyłaś. Przynajmniej raz ktoś powiedział im „dość”. – Nachylił się ku niej i dodał konspiracyjnym tonem: – Nie cytuj mnie tylko, dobrze? I nie rób tego wiecej.
Paulina uśmiechnęła się półgębkiem.
– Ich błazenada często wyprowadzała mnie z równowagi podczas lekcji. – powiedział w końcu Kamiński, patrząc gdzieś ponad jej głową, jakby wspominał dziesiątki podobnych sytuacji.
– Nie było po Panu widać. Nigdy. – rzuciła Paulina, nie kryjąc podziwu.
– Wiem. Ale uwierz mi, zawsze głęboko to przeżywałem… tylko z wiekiem człowiek uczy się chować wszystko głęboko. Taka jest młodzież.
Zawiesił głos. Potem spojrzał na nią uważnie.
– A ty jesteś fajną, mądrą dziewczyną. Panuj nad sobą, bo wystarczy jedna chwila – i można zniszczyć coś, co budowało się przez lata.
Paulina pokiwała głową. Milczała. Czuła jeszcze napięcie w ramionach, jakby jej ciało wciąż nie mogło się rozluźnić.
– Idź teraz do domu. Twoi rodzice już pewnie wiedzą… będziesz miała problemy? – zapytał łagodnie.
Sięgnęła do plecaka, wyjęła telefon. Ekran rozświetlił się.
– Kilka nieodebranych od taty… – mruknęła.
– Tata? – uniósł brwi.
– Z nim będzie łatwo. Gorzej z mamą. Będzie się ciskała. – powiedziała z westchnieniem.
Wstała. On również się podniósł. Podał jej rękę – mocny, ciepły uścisk.
– Trzymaj się, Paulina. Dasz radę. Jesteś młoda, mądra, ładna… nie pozwól, żeby emocje grały pierwsze skrzypce. Ty masz być dyrygentką.
– Dziękuję, panie profesorze. Naprawdę. – powiedziała cicho, szczerze. I wyszła.
Wyszła ze szkoły. Wiatr poruszył kosmykami jej włosów. Było zimno, ale nie poczuła tego. Spojrzała gdzieś przed siebie, w stronę głównej bramy.
– A jebać to… – mruknęła pod nosem. – Pójdę na jakąś filologię. Nie będę się dłużej spinać z tą suką.
Jej głos brzmiał cicho, ale stanowczo.
Wybrała numer do taty. Telefon połączył się szybko.
– Cześć, tato… wiem, że dzwoniłeś. Tak, jestem już po wszystkim… Mogę wrócić sama. Nie, nic mi nie jest… Wracam szybciej do domu.
Ruszyła chodnikiem, tuląc telefon do ucha. Jej głos cichł wśród zgiełku miasta, a krok stawał się coraz bardziej pewny.
Weszła do domu, zamknęła za sobą drzwi z wyraźnym, głuchym kliknięciem i przez chwilę stała w korytarzu, nasłuchując – było cicho. Nikogo nie było. Buty zostawiła byle jak przy schodach, kurtkę rzuciła na poręcz. Nie miała ochoty niczego odwieszać ani tłumaczyć się nikomu. Przeszła korytarzem i otworzyła drzwi do swojego pokoju.
Zapach dobrze znany – lakierowanego drewna, nutka kadzidełek, które ostatnio często paliła, a pod tym wszystkim ten spokojny, cichy azyl, gdzie świat mógł się na chwilę zatrzymać.
Nie zdejmując nawet bluzy, podeszła do stojaka, sięgnęła po swój bas. Pogrubiony gryf, lekko zmatowiony na krawędziach, palce znały go na pamięć. Usiadła na krześle, opierając instrument na udzie. Założyła słuchawki, włączyła muzykę. Wzięła oddech, jakby miała zanurzyć się pod wodę, i zaczęła grać.
„The Rime of the Ancient Mariner” – utwór, który ćwiczyła już dziesiątki razy. Basowa linia Steve’a Harrisa – galopująca, niemal hipnotyczna, budująca napięcie i jednocześnie dająca coś w rodzaju transu. Rytm, który uderzał równo, mocno, ale z wyczuciem. Jej palce poruszały się płynnie, mimo że mięśnie dłoni były wciąż spięte po dzisiejszym dniu.
Przy każdej nutce czuła, jak coś z niej uchodzi – złość, napięcie, lęk przed tym, co powie matka, przed rozmową z dyrekcją, przed tym, że znowu coś przekreśli. Teraz liczyło się tylko to: pulsujący rytm, który wypełniał jej pokój i jej ciało, jakby wszystko inne miało zniknąć.
Jej głowa poruszała się lekko w rytmie muzyki, oczy wpatrzone gdzieś w dal – ale nie widziała już szkolnego korytarza, krzyku Lewińskiej, chłopaków śmiejących się pod ścianą. Widziała scenę, ciemność, reflektory i siebie – lekko nieśmiałą, ubraną w skórę, z basem w dłoniach. Inne życie. Inna wersja siebie.
Nie przestawała grać. Po kilkunastu utworach wyłączyła muzykę.
Kiedy zeszła na dół, ojciec już na nią czekał. Siedział przy stole w kuchni, jeszcze w koszuli i krawacie, z rękawami podwiniętymi do łokci. Na twarzy miał ten sam spokojny, lekko zmęczony wyraz, który nosił po długim dniu w pracy. W dłoni trzymał kubek kawy, z której unosiła się jeszcze para. Nie od razu spojrzał na Paulinę, dał jej chwilę. Dopiero gdy usiadła naprzeciwko, odezwał się spokojnie:
— Pogadajmy, zanim wróci mama.
Czuła, że to nie będzie ani lekka, ani błaha rozmowa.
— Dlaczego to zrobiłaś?
Pytanie padło spokojnie, bez oskarżenia, bez uniesienia głosu. Ale nie było w nim też taryfy ulgowej. To był głos ojca, który wymaga odpowiedzi. Prawdziwej.
Paulina nie odpowiedziała od razu. Przeniosła wzrok na blat stołu, na wzór drewna, który znała niemal na pamięć.
— Nie wiem. Po prostu... pękło mi coś w środku. To, co powiedział, jak się śmiali... To nie był pierwszy raz. Ale dzisiaj... nie mogłam tego przełknąć.
Ojciec pokiwał głową. Odstawił kubek z kawą na stół.
— Jutro spotykamy się z jego rodzicami. A potem z dyrektorem. Sprawa jest poważna, Paulina. Nie możesz udawać, że nic się nie stało.
Spojrzała mu prosto w oczy, pierwszy raz od początku rozmowy.
— Nie udaję. Ale nie przeproszę. Bo nie czuję, że powinnam. To on powinien przeprosić. Mnie.
Ojciec milczał przez długą chwilę. W jego spojrzeniu nie było gniewu, raczej powaga i skupienie.
— W takim razie załatw to inteligentnie. Bez zbędnych dramatów. Wiem, że potrafisz. Liczę na ciebie.
Uśmiech pojawił się na jej twarzy nieoczekiwanie. Rzadki u niej, ale szczery. Nie musiała się zgadzać ze wszystkim, co mówił, ale wiedziała, że ojciec traktuje ją poważnie.
Mama wróciła dwie godziny później. Już w przedpokoju słychać było stukot jej obcasów i długie, przeciągłe westchnienia.
— Paulina, na miłość boską... co ty zrobiłaś?! — Głos matki był bardziej teatralny niż wściekły.
Przez kilkanaście minut chodziła po domu, narzekając na brak rozsądku, odpowiedzialności, przyszłość Pauliny, reputację rodziny. Ale nie było karcenia, nie było groźb. Raczej zmęczenie i rozczarowanie, a może nawet pewien podziw, bardzo starannie ukryty.
Później, gdy zapadł wieczór, a dom już wyciszył się nieco, w drzwiach jej pokoju stanął Dawid. Bez pukania, jak zawsze. Mimo że był już na studiach i mieszkał osobno, wciąż często bywał w domu.
— Słyszałem, że Ritterowie znowu wdają się w bójki, postanowiłaś kontynuować rodzinną tradycję? — Uśmiechnął się, siadając bez pytania na jej łóżu.
Paulina skrzywiła się, ale już po chwili zaczęła mu wszystko opowiadać. Szczegółowo. Z emocjami. Dawid słuchał poważnie, nie przerywał. Dopiero gdy skończyła, odezwał się:
— Przecież mogłaś powiedzieć. Pogadałbym z tym gnojkiem. Albo Filip. Choć Filip to... no, raczej wolałbym nie być wtedy w skórze tego Daniela.
Paulina uśmiechnęła się blado.
— Nie wiem, jak to się stało. To był impuls. Jakby coś we mnie pękło. Jakby w środku siedziała wilczyca. I wreszcie mogła wyjść na świat.
Dawid spojrzał na nią z zaskoczeniem. Potem parsknął śmiechem.
— Wilczyca, co? Mocne. Ale wiesz co? Może czasem trzeba. Tylko teraz pilnuj, żeby ta bestia nie rozwaliła ci życia.
Nie odpowiedziała. Oparła się o niego, objął ją.
Zarówno Dawid, jak i Filip byli dla Pauliny kimś znacznie więcej niż tylko braćmi. Dawid, student prawa, był jej najbliższy emocjonalnie — rozumiał ją, miał dla niej cierpliwość i potrafił słuchać, nawet gdy nie potrafiła powiedzieć co czuje. Zwierzał jej się z różnych spraw, z pierwszych miłości, z wątpliwości i błędów. Paulina mu zazdrościła — łatwości, z jaką nawiązywał relacje, pewności siebie, której jej często brakowało.
Z kolei Filip, student medycyny, był bardziej powściągliwy, surowszy, czasem wręcz irytująco zasadniczy i pryncypialny. Ale była w nim też ogromna odpowiedzialność i troska, którą okazywał w sposób zawoalowany — podrzucając książki do nauki, komentując jej wyniki sportowe z techniczną precyzją, dbając, by nie przeciążała się na treningach.
Obaj otaczali ją niewidzialnym murem ochronnym. W szkole miała przez to opinię "nietykalnej". Żaden chłopak nie odważył się nawet zaprosić jej na randkę, co frustrowało ją. Protestowała czasem, gdy bracia zbyt jawnie ją "pilnowali", ale w głębi duszy czuła się dzięki temu bezpieczna. I samotna jednocześnie.
Około ósmej rano, przed głównym wejściem do liceum w Sopocie zebrali się rodzice Pauliny i Daniela. Powietrze było rześkie, zimowe, niebo pochmurne. Paulina stała z boku, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, z wyraźnie napiętymi rysami twarzy. Obok niej mama – ubrana w elegancki płaszcz, nerwowo poprawiająca szalik i co chwilę zerkająca na córkę z ukosa, jakby chciała coś powiedzieć, ale się powstrzymywała. Ojciec Pauliny milczał, trzymając się nieco z tyłu – z pozoru opanowany, ale uważnie obserwował przebieg sytuacji.
Z przeciwka szli rodzice Daniela – matka w długim płaszczu, chłodna i zdystansowana, a obok niej ojciec – korpulentny mężczyzna z przerzedzonymi włosami, w sportowej kurtce, który sprawiał wrażenie, jakby wcale nie był zainteresowany robieniem sceny. Gdy tylko podeszli bliżej, uśmiechnął się, uniósł rękę i z lekkim westchnieniem powiedział:
— Dzień dobry. No, niezłe to było... Wczoraj wieczorem mówię mu: "Daniel, ty pipo, dałeś się pobić dziewczynie?" — roześmiał się bez cienia złośliwości. — A on tylko spuścił wzrok i mruknął, że zaskoczyła go. Cóż, przynajmniej się czegoś nauczył.
Matka Daniela odchrząknęła znacząco, ale nie powiedziała nic. W tym momencie ojciec poklepał syna po plecach. Chłopak – wyraźnie skruszony, ale wciąż z cieniem własnego ego w oczach – zrobił krok naprzód. Miał podkrążone oczy, nieco zmiętą kurtkę i poruszał się z lekkim wahaniem. Popatrzył na Paulinę, która nie mrugnęła nawet okiem. Czekała.
— Przepraszam, Paulina. Nie powinienem był tego mówić. To było głupie z mojej strony — powiedział zaskakująco spokojnie i szczerze. Wyciągnął rękę.
Paulina spojrzała na jego dłoń przez ułamek sekundy, po czym podała mu swoją. Nie mocno, nie ostentacyjnie – po prostu, z mechaniczną neutralnością. Nie powiedziała jednak ani słowa. Wciąż patrzyła mu w oczy – chłodno, uważnie, niemal bez emocji. Dłonie się rozłączyły. Cisza między nimi trwała jeszcze moment, aż w końcu ktoś się odchrząknął i zaczęli powoli kierować się w stronę wejścia.
Mama Pauliny spojrzała na nią z ulgą, jakby oczekiwała burzy, która jednak nie nadeszła. Paulina milczała. Miała w sobie coś nieprzeniknionego – postawę, która nie wymagała triumfu, ale też nie uznawała kapitulacji.
Weszli do szkoły. Czekało ich jeszcze spotkanie z dyrektorem. Ale najgorsze – ten pierwszy moment konfrontacji – już minęło.
Spotkanie okazało się znacznie trudniejsze, niż wszyscy się spodziewali. Chociaż rodzice chłopca nie zamierzali wnosić skargi — wręcz przeciwnie, ich ton był pełen zakłopotania, a większe pretensje mieli do własnego syna niż do Pauliny — dyrektor szkoły przyjął zupełnie inny ton. Mężczyzna o surowym, urzędowym wyrazie twarzy zasiadł za biurkiem i po krótkim powitaniu rozpoczął swoje wystąpienie. Przemawiał długo, starannie dobierając słowa, jakby każde z nich miało wagę. Mówił o konieczności zachowania dyscypliny, o zasadach współżycia społecznego, o tym, że szkoła nie może tolerować przemocy w żadnej formie. Wskazywał, że niezależnie od okoliczności, agresja fizyczna jest naruszeniem regulaminu i daje zły przykład innym uczniom.
Paulina słuchała w milczeniu. Siedziała wyprostowana, ręce trzymała splecione na kolanach. Odpowiadała na pytania rzeczowo, nie zaprzeczała, nie próbowała się wybielać. Powiedziała, że żałuje, że straciła panowanie nad sobą. Ale ani razu nie powiedziała, że przeprasza.
Ojciec Pauliny próbował łagodzić sytuację. Przedstawił córkę jako wzorową uczennicę, odpowiedzialną i dojrzałą, która znalazła się w emocjonalnie trudnym momencie. Mówił z opanowaniem, ale jego twarz zdradzała napięcie. Matka milczała.
Profesor Lewińska, która również brała udział w spotkaniu, siedziała bokiem przy stole, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. W jej postawie była wyraźna rezerwa, wręcz chłodna pogarda. Kiedy przemówiła, jej ton był ostry, jakby każde słowo miało wbić się jak igła.
— Uczennica Ritter od początku roku sprawia wrażenie osoby, która uważa się za lepszą od innych. Moim zdaniem powinna udowodnić, że potrafi nie tylko się uczyć, ale też ponosić konsekwencje. Jak dotąd, mnie na razie nie przekonała a to już klasa maturalna — powiedziała, nie patrząc nawet w stronę Pauliny.
Wydawało się, że sytuacja zmierza ku znacznemu obniżeniu oceny z zachowania. Dyrektor był bliski decyzji, ale wtedy ojciec Pauliny znalazł alternatywę. Zaproponował, by jego córka — w ramach rekompensaty — zaangażowała się w pomoc uczniom mającym trudności w nauce. Zaoferował, że będzie udzielać korepetycji z języka polskiego i matematyki chetnym kolegom i koleżankom.
Po krótkim milczeniu, Lewińska skinęła głową.
— Niech będzie. Skoro jest podobno taka zdolna, niech pokaże, co potrafi.
Gdy wyszli z gabinetu, Paulina poczuła, jak schodzi z niej napięcie, choć wciąż ściskało ją w żołądku. Ojciec spojrzał na nią, lekko przekrzywił głowę i rzucił półgłosem:
— Co za wstrętna baba... Wytrzymaj jeszcze te kilka miesięcy, Paulina. Kochała go za ten dystans.
---
We wtorek szkoła pustoszała szybciej niż zwykle. Większość uczniów, zmęczona całym dniem lekcji, spieszyła się do domu albo na zajęcia dodatkowe. Korytarze przycichły, światła w części sal były już zgaszone. Paulina szła powoli w stronę wyznaczonej klasy na drugim piętrze. Torba z książkami ciążyła jej lekko na ramieniu, a serce biło nieco szybciej. Wiedziała, że dziś pierwszy raz ma poprowadzić pomoc koleżeńską. Obowiązek narzucony w ramach pokuty.
Kiedy weszła do klasy, było pusto. Rozejrzała się, podeszła do biurka i wyjęła przygotowane wcześniej materiały — zbiory zadań, arkusze maturalne, antologię literatury, swój zeszyt z notatkami. Po kilku minutach drzwi otworzyły się bez pukania i do środka weszły trzy znajome sylwetki. Wszystkie z jej klasy. Mikołaj — wysoki, chudy chłopak z lekką grzywką opadającą na czoło, siedzący zazwyczaj dwa rzędy za nią. Iza — nieśmiała, szczupła dziewczyna z wiecznie spiętym w warkocz brązowym włosami. Trzeci był Andrzej — klasowy luzak, zawsze z jakimś ironicznym komentarzem, ale dziś zaskakująco poważny.
— Cześć — rzucił Mikołaj, siadając w ławce najbliżej okna.
— Hej — odpowiedziała Paulina, siadając naprzeciwko. — Fajnie, że przyszliście.
Usiedli, otworzyli zeszyty. Na początek zaproponowała wspólne przejrzenie zadania z analizy tekstu publicystycznego. Tłumaczyła spokojnie, czasem coś dopisywała na tablicy. Nie narzucała się, nie grała mentorki. Raczej była jedną z nich — tylko że z odrobinę lepszymi ocenami i większym porządkiem w notatkach.
W trakcie rozmowy atmosfera zaczęła się rozluźniać. Iza, która dotąd rzadko odzywała się na lekcjach, zadała kilka trafnych pytań. Mikołaj westchnął i rzucił półżartem, że „chyba nie zda bez niej”. Nawet Andrzej był spokojniejszy niż zwykle — dopisał własny komentarz do analizy „Procesu” Kafki, który Paulina autentycznie uznała za błyskotliwy.
Po niecałych dwóch godzinach wszyscy zaczęli zbierać rzeczy. Było już późno, za oknami niebo zabarwiło się odcieniem fioletu i różu. Paulina wstała i zaczęła wkładać papiery do teczki, gdy nagle usłyszała:
— Wiesz co, Ritter... — to był Andrzej, już w drzwiach — przy bliższym poznaniu jesteś całkiem spoko.
Powiedział to z uśmiechem, ale bez ironii. Zamilkli na moment. Paulina spojrzała na niego, nieco zaskoczona. W pierwszej chwili nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc tylko skinęła głową i powiedziała:
— Dzięki.
Została w klasie jeszcze chwilę sama, patrząc na porządek na biurku i równe stosy papieru. Czuła w sobie dziwne ciepło, nieznane dotąd uczucie — jakby po raz pierwszy w tej szkole coś drgnęło. Jakby ktoś spojrzał na nią inaczej.
Czwartkowe popołudnie miało zupełnie inny ton. Już kiedy Paulina przechodziła przez pusty korytarz w stronę tej samej sali, w której we wtorek udzielała pomocy z polskiego, czuła inny rodzaj napięcia. Lekkie pulsowanie pod skórą. Tym razem miało być trudniej — matematyka była dla wielu piętą achillesową, a dla niej… tylko wyćwiczonym mechanizmem. Nie kochała jej, ale rozumiała dobrze.
Zeszła schodami, stukając obcasami swoich czarnych martensów — tego dnia założyła je zamiast sportowych butów. Do tego proste dżinsy, bluza z zamkiem, włosy związane ciasno. Na pierwszy rzut oka — zupełnie zwyczajna, niemal niewidzialna.
W klasie już ktoś był. Iza siedziała w tym samym miejscu co ostatnio, obok niej Krzysiek z końca klasy — pulchny chłopak z nieodłącznym plecakiem Adidasa i miną wiecznie zaspanej foki. W kącie rozmawiali Mikołaj i Andrzej, jak zawsze półszeptem i z ironicznymi uśmiechami.
I wtedy drzwi otworzyły się po raz kolejny.
Rafał.
Wysoki, pewny siebie, z lekko potarganą grzywką i kurtką przerzuconą przez ramię. Na plecach czarny plecak, w ręce butelka wody. Jego obecność wypełniła pomieszczenie od razu — nie musiał nic mówić. Paulina poczuła ściśnięcie w żołądku. To było niemal fizyczne. Jakby zrobiło się ciaśniej, duszniej.
Rafał rozejrzał się, jakby trochę zdziwiony, że właśnie właśnie widzi Paulinę Ritter — kujonkę z aparatem na zebach choć przecież wiedział, że to ona ma prowadzić coś, czego on sam nie ogarnia. Podszedł powoli, powiedział tylko krótkie:
— Cześć.
Skinęła głową. Czuła, że nie może dopuścić, by trema ją zjadła.
— Siadajcie. Spróbujmy ogarnąć te nierówności z wartością bezwzględną — powiedziała spokojnie, otwierając zeszyt.
Usiadł w drugiej ławce, skrzyżował ręce. Słuchał. Z początku bez entuzjazmu, ale nie przerywał.
Paulina mówiła spokojnie, rysowała wykresy na tablicy, zadawała pytania. Starała się nie patrzeć na niego za często, ale widziała kątem oka, że coś zapisuje, podąża za tokiem rozumowania.
— Ej, to nawet ma sens — rzucił nagle Andrzej po którymś przykładzie. — Serio, Ritter, ty chyba masz talent do tłumaczenia.
— Może powinnaś zostać nauczycielką — dodał Mikołaj, zerkając na nią z uśmiechem.
Paulina tylko wzruszyła ramionami. Uśmiechnęła się lekko, choć w głowie miała zupełnie inny hałas — rytmiczne echo własnego serca i to dziwne uczucie, gdy Rafał uniósł głowę znad kartki i spojrzał jej prosto w oczy.
Nic nie powiedział. Ale patrzył chwilę dłużej, niż powinien.
— Ja, nauczycielką? — Paulina uniosła brwi i spojrzała kątem oka na Mikołaja, który wciąż się uśmiechał. — Uczenie innych to chyba ostatnia rzecz, jaką będę robiła w życiu. Uwierz mi.
W klasie rozległ się cichy śmiech, ale nikt nie zareagował złośliwie. Nawet Rafał. Ona też się lekko uśmiechnęła, jakby chciała zdjąć z tej sytuacji zbytni ciężar.
— Ale… jest jak jest — dodała już spokojniej, zerkając na otwarte zeszyty przed nimi. — Mam nadzieję, że skorzystacie na mojej pokucie.
Spojrzała na nich wszystkich z nieco przekornym błyskiem w oku, choć serce biło jej odrobinę szybciej. W tej dziwnej grupce, przy szkolnej tablicy, w obliczu tych, którzy jeszcze tydzień temu śmiali się za jej plecami, poczuła… coś nowego. Czułość? Dumę? Władzę? Trudno było nazwać to uczucie, ale z każdą chwilą czuła się pewniej. Jakby to było właśnie jej miejsce — choć przecież zupełnie nie takie, jakiego kiedykolwiek chciała.
Dzięki prowadzonym przez siebie zajęciom wyrównawczym Paulina zaczęła być inaczej postrzegana przez klasę. Dotąd funkcjonowała gdzieś z boku – zawsze poprawna, cicha, bez wyraźnych emocji. Teraz coś w niej pękło, coś się ujawniło. Ludzie, którzy wcześniej przechodzili obok niej bez słowa, zaczęli się zatrzymywać. Mówili „cześć”, zadawali pytania – początkowo nieśmiało, z dystansem, jakby sprawdzali, czy to na pewno bezpieczne.
Nawet Rafał – ten sam Rafał, którego obserwowała ukradkiem z ławki, o którym czasem myślała późnymi wieczorami – w końcu do niej zagadał. Złapał ją na korytarzu między lekcjami, krzyżując z nią spojrzenie z wyraźnym półuśmiechem. „Wiesz... dobrze, że usadziłaś Daniela. Trochę przesadził. A i ja na tym skorzystam” – powiedział niby od niechcenia, ale Paulina poczuła, jak coś w niej mięknie. Uśmiechnęła się lekko, bez słowa, z pewnym dystansem – jakby broniąc się przed nadzieją, która mogłaby w niej niepotrzebnie wykiełkować.
Kiedy odszedł, kątem oka zauważyła Agatę. Stała kilka metrów dalej, z założonymi rękami i miną lodowatej królowej. Paulina dostrzegła potem jeszcze scenę – typową, teatralną. Agata kłóciła się z Rafałem, żywo gestykulując, szepcząc zbyt głośno, by to uznać za prywatne. Ich związek przypominał nieustanny rollercoaster, który żywił się emocjonalną nadprodukcją.
Paulina nie była sentymentalna, ale przez chwilę poczuła coś... dziwnego. Nie była to zazdrość – raczej lekkie uniesienie. Poczuła, że jest dostrzegana. Po raz pierwszy.
Na studniówkę nie chciała iść. Tłumaczyła się, że nie ma z kim, że nie ma sukienki, że nie lubi takich imprez – choć w gruncie rzeczy chodziło o to, że nie czuła się częścią tamtego świata. Ale presja ze strony rodziców – a przede wszystkim braci – zrobiła swoje. W końcu się ugięła.
Na partnera wybrali jej Staszka – kolegę z zespołu metalowego, w którym od kilku miesięcy wspólnie grali. Staszek był zupełnie spoza szkolnego kręgu. Student informatyki, z długimi włosami i duszą rockandrollowca, który traktował wszystko z lekkim dystansem. Grał na gitarze, pisał teksty, muzykę, czasem nawet coś śpiewał. W zespole pasował idealnie, ale w garniturze... wyglądał tak nie na miejscu, że Paulina przez chwilę nie była w stanie powstrzymać śmiechu. Mimo starannie związanych włosów i białej koszuli, wyglądał jak chłopak, którego ktoś siłą zaciągnął do opery. Nerwowo poprawiał kołnierzyk, a buty wyraźnie go uwierały.
Bracia, rzecz jasna, nie mogli sobie odmówić kilku teatralnych gestów. Dawid, z rozbrajającym uśmiechem, rzucił Staszkowi rękę na ramię i szepnął: „Tylko pamiętaj, kto to jest.” Filip był bardziej bezpośredni. „Pilnuj jej. Serio.” – rzucił, patrząc Staszkowi prosto w oczy. Paulina westchnęła, ale wiedziała, że w ich języku to znaczyło: „Dbaj o nią.”
Staszek nie miał wobec niej żadnych zamiarów. Jego dziewczyna, Jola, znała Paulinę – bywała na próbach, kiedyś nawet usiadły razem z piwem i gadały pół godziny o Motorhead. To była jasna sytuacja, przyjacielska, czysta.
Na samej studniówce Paulina poczuła się zaskakująco dobrze. Sukienka była prosta – ciemnogranatowa, do połowy łydki, z zabudowanym dekoltem. Włosy upięte nisko, makijaż zrobiony przez koleżankę mamy. Czuła się... naturalna. Nie próbowała udawać kogoś innego.
Z dala widziała Agatę, przylepioną do ramienia Rafała. Przez chwilę złapała jego spojrzenie – krótkie, neutralne, ale wystarczające. Poczuła, że już nie musi się więcej starać. Że jest jaka jest. I że może nie każdy musi ją lubić, ale na pewno każdy ją zapamięta.
Po studniówce nie zostali z innymi, którzy planowali wspólne wyjście „na miasto”, do jakiegoś klubu albo chociaż baru z muzyką. Paulina z ulgą przyjęła, że Staszek również nie miał na to ochoty. Gdy tylko rozbrzmiały ostatnie dźwięki muzyki, a parkiet zaczął się powoli opróżniać, podszedł do niej z lekkim uśmiechem i zapytał:
— Wracamy?
Skinęła głową. Taksówka czekała już pod szkołą, zamówiona wcześniej przez Staszka z rozsądnym wyprzedzeniem. W aucie panowała przyjemna cisza, przerywana jedynie szumem mijanych ulic. Paulina patrzyła przez szybę na nocne Trójmiasto — znajome, a jednocześnie jakby odrobinę inne w świetle świateł latarni i odbić w wilgotnym asfalcie.
Pod domem Staszek wysiadł, żeby otworzyć jej drzwi. Był nieco sztywny w ruchach — nie z powodu formalności, ale zmęczenia i nieprzyzwyczajenia do garnituru, który wyraźnie krępował jego naturalną, luźną postawę. Paulina zatrzymała się na chwilę na schodkach, odwróciła się i powiedziała cicho, z lekkością w głosie:
— Dzięki, Staszek. Naprawdę… nie było źle. I choć tańczysz jak metalowy robot, to wybawiłam się jak nigdy.
Zaśmiali się oboje. On odparł z udawaną powagą:
— Tylko jak robot z duszą.
— Z duszą i riffami — dodała.
Jeszcze chwilę stali w milczeniu, jakby nie chcąc psuć tej spokojnej chwili słowami. Potem skinęli sobie głową i każde poszło w swoją stronę — Paulina do swojego pokoju, Staszek z powrotem do taksówki, odjeżdżając w noc.
Wchodząc po schodach, zdjęła buty w przedpokoju i rzuciła je niedbale w kąt. Było po drugiej w nocy, ale nie czuła zmęczenia. Usiadła na łóżku, spojrzała w lustro — lekko rozmazany makijaż, rozsypane kosmyki włosów. A mimo to wyglądała inaczej. Dojrzalej. Lżej. Jak ktoś, kto choć na chwilę przestał być tą wiecznie spiętą prymuską z końskim ogonem.
---
Po kilku kolejnych zajęciach dodatkowych, które Paulina poprowadziła zgodnie z ustaleniami, jej kara formalnie dobiegła końca. W sumie pięć spotkań z matematyki i pięć z języka polskiego – każde po szkole, w pustej sali, z grupką tych samych twarzy. Paulina potrafiła tłumaczyć rzeczy prosto i logicznie, miała dobry kontakt i – ku zaskoczeniu niektórych – była cierpliwa i rzeczowa. Pod koniec niektóre osoby z klasy zaczęły ją traktować zupełnie inaczej – z jakimś cieniem szacunku, którego dotąd brakowało.
Po ostatnich zajęciach z matematyki sala szybko opustoszała. Został tylko Rafał, który jakby czekał na odpowiedni moment. Stał przy parapecie, patrząc przez okno na boisko. Kiedy Paulina zaczęła zbierać swoje rzeczy do torby, podszedł do niej i odezwał się nieco ciszej niż zwykle:
— Słuchaj, Paulina... Chciałem ci podziękować. Chodzę na korki od września, ale dopiero teraz, po tych twoich zajęciach, zaczynam coś naprawdę łapać. Serio.
Zerknęła na niego, zaskoczona szczerością jego tonu.
— Dostałem cztery plus z ostatniej klasówki — dodał z lekkim uśmiechem — ale i tak jestem w ciemnej dupie. No wiesz, przed maturą.
Zamilkł na chwilę, jakby się wahał, a potem zapytał:
— Czy... zgodziłabyś się trochę mnie pouczyć? Tak już prywatnie. Normalnie jak korki. Za kasę, oczywiście.
Paulina spojrzała mu w oczy, przez moment w milczeniu, z powagą. A potem odparła:
— Umówmy się tak: jak dostaniesz osiemdziesiąt procent na maturze, to nie płacisz.
— Serio? — uniósł brwi. — Ale poświęcisz mi czas?
Po raz pierwszy odważyła się powiedzieć jego imię bez skrępowania:
— Rafał... Ja też na tym skorzystam. Powtarzam materiał. Wiesz w ogóle, gdzie mieszkam?
Pokręcił głową.
— Mieszkam blisko stadionu lekkoatletycznego. Mogę w piątki po południu. Wyślę ci dokładny adres.
— Jasne. — Skinął głową. — Pasuje mi.
Zeszli razem na dół, schodami, w ciszy, której towarzyszył jedynie rytm ich kroków i stłumione dźwięki dobiegające z parteru szkoły. Przy głównym wejściu zatrzymali się na moment.
— Paulina... Dzięki... Spoko z ciebie dziewczyna— powiedział, odwracając się jeszcze, zanim wyszedł.
Nie odpowiedziała. Tylko patrzyła za nim przez kilka sekund, aż zniknął za drzwiami. W jej twarzy nie było uśmiechu, ale gdzieś pod powierzchnią zagościło dziwne, delikatne ciepło, jakby po raz pierwszy coś naprawdę się zmieniało.
Jeśli chcesz, możemy kontynuować tę linię — przygotowania do pierwszych korepetycji, jak Paulina się do nich psychicznie nastawia, jak wygląda ich pierwsze spotkanie, co czuje Rafał — i jak powoli zmienia się dynamika między nimi.
❤️❤️❤️❤️❤️
OdpowiedzUsuń