Wilczyca 84

Rozdział 84

Adlerheim, sierpień / wrzesień 2018

Adlerheim – ukryty wśród falujących wzgórz, starych dębów i starannie wypielęgnowanych klombów – z każdym miesiącem coraz bardziej stawał się miejscem symbolicznym w życiu Pauliny. Rezydencja, której pierwotnie używała niemal wyłącznie do prywatnych spotkań i chwil oddechu od wielkomiejskiego Berlina, zyskała nowe znaczenie w oczach jej rodziny.

To matka zakochała się w tym miejscu bez pamięci. Gdy tylko Paulina zaproplonowała, by rodzice przyjechali tu na kilka dni latem, nie wahali się ani chwili. Już w pierwszych godzinach pobytu mama Pauliny przechadzała się po  ogrodzie z roześmianą twarzą, dotykając dłonią pni drzew, podziwiając róże i winorośle wijące się po pergolach. — To miejsce ma duszę, Jerzy — powiedziała któregoś ranka przy śniadaniu, siedząc z filiżanką herbaty na tarasie.

Ojciec, bardziej pragmatyczny, szybko poczuł znużenie ciszą i brakiem codziennego rytmu. Nie mógł wysiedzieć w miejscu. Przemierzał rowerem okoliczne wzgórza, fotografował zapomniane kapliczki i starą ceglaną zabudowę wioski leżącej kilka kilometrów dalej. Czasem znikał na pół dnia, wracając z lokalnym serem, winem, bukietem polnych kwiatów albo po prostu z garścią wrażeń. W końcu jednak i on zaczął dostrzegać urok spokoju tego miejsca — choć po swojemu.

Gdy opuszczali Adlerheim w połowie sierpnia, dom znów wpadł w znajomy rytm pustki. Zamknięte okna, przycięte żywopłoty, cisza w ogrodzie, której nikt nie przerywał. A jednak, mimo tego milczenia, nie było w tym smutku — raczej wyczekiwanie, jakby wiedział, że niedługo znów ożyje. I rzeczywiście, kilka dni później zjawił się tam najstarszy brat Pauliny, Filip, razem z żoną i dziećmi. Spędzili jak to nazwał idylliczny tydzień. W drodze powrotnej wpadli jeszcze do Berlina oddać Paulinie klucze. Zostali trzy dni. 

---

Pierwsza połowa września. Paulina przyjechała do Adlerheim w piątkowe popołudnie. Sama. Potrzebowała tej samotności, chociaż wiedziała, że nie potrwa długo. Już następnego dnia miał pojawić się Jonas.

W sobotni ranek, jeszcze w szlafroku, z filiżanką czarnej kawy w dłoni, stanęła przy jednym z okien wychodzących na podjazd. Promienie słońca przecinały mgiełkę unoszącą się nad trawnikiem. I wtedy go zobaczyła.

Wjeżdżał ostrożnie, jak zawsze. Ciężki Mercedes klasy G — antracytowy, z ciemnymi szybami, jego ulubiony — wtaczał się przez bramę z przyczepą typu laweta. Paulina spojrzała z zainteresowaniem. Przyczepa była duża, a na niej — coś przykrytego grubą, brezentową plandeką, solidnie przypięte pasami transportowymi.

Serce zabiło jej szybciej.

Nie musiała się domyślać. Wiedziała, co to jest. Wiedziała, że Jonas spełnił jej prośbę. Od miesięcy mówili o tym projekcie. Teraz był tu. Czekał pod tą szarą plandeką jak prezent, którego jeszcze nie wypada otworzyć — ale którego kształt zna się niemal na pamięć.

Paulina odstawiła filiżankę i wolnym krokiem ruszyła do drzwi. Wiedziała, że za chwilę znowu go zobaczy. Jego — i to, co przywiózł.

Silnik zgasł. Na chwilę zapanowała całkowita cisza. Potem drzwi się otworzyły.

Jonas wysiadł i przez moment w ogóle się nie ruszał. Stał obok samochodu, jakby musiał upewnić się, że naprawdę ją widzi. Wreszcie ruszył przed siebie, szybkim, zdecydowanym krokiem. Miał na sobie białą koszulę, lekko rozpiętą pod szyją, ciemne spodnie. Był opalony, włosy jaśniejsze niż zwykle od słońca, kilka dni zarostu na szczęce. W jego spojrzeniu było zmęczenie podróżą, ale i to ciepło, które widziała tylko ona.

Trzy tygodnie. Tyle minęło.

Był w tym czasie ze swoimi dziećmi – Klausem Wilhelmem i Lilianą – na wakacjach. Płynęli jachtem po Morzu Śródziemnym. Przesyłał zdjęcia, filmiki, czasem krótkie wiadomości. Czuła jego obecność, ale teraz dopiero naprawdę wrócił. Do niej.

Podszedł i objął ją bez słowa. Otuliła go ramionami, opierając głowę o jego ramię. Pachniał słoną wodą, słońcem i czymś znajomym, co zawsze kojarzyło jej się z nim. Jego usta dotknęły jej skroni.

— Moja piękna Lady… — wyszeptał, a jego głos był niższy niż zwykle, lekko chropowaty.

Paulina uśmiechnęła się cicho. Nie musiała odpowiadać. Jej dłonie, lekki nacisk palców na jego plecach, wystarczyły.

Po chwili spojrzała mu w oczy i powiedziała tylko jedno:

— Chodź.

Odwróciła się spokojnie i ruszyła w stronę samochodu.

— No dobrze, Lady — powiedział Jonas z uśmiechem — Chcesz zobaczyć?

Paulina skinęła głową. Nie musiała nic mówić — jej spojrzenie mówiło wszystko. Była ciekawa, podekscytowana, poruszona.

Jonas podszedł do przyczepy i zaczął odpinać pasy mocujące plandekę. Zatrzaski puściły z lekkim metalicznym trzaskiem, potem zwinął materiał i ostrożnie odsunął go na bok.

Plandeka opadła.

Na lawecie stała smukła, dwukołowa bryczka, lśniąca w słońcu jak wyjęta z innej epoki. Cała konstrukcja była z ciemnego, niemal hebanowego drewna — perfekcyjnie wypolerowanego, ze szlachetnym, głębokim połyskiem. Na bokach znajdowały się misterne, ręcznie rzeźbione zdobienia — liście akantu, wijące się linie, dyskretny herb. Czysta, klasyczna elegancja bez zbędnego przepychu.

Koła — wysokie, lekkie — były również drewniane, ale obręcze zabezpieczono cienką warstwą metalu. Szprychy zwężające się ku środkom dodawały konstrukcji smukłości. Całość stała idealnie równo, jakby zawieszona w powietrzu.

Dwuosobowa kanapa, umieszczona na delikatnie wygiętym zawieszeniu resorowym, była obita głęboką, czarną skórą. Matowa, miękka w dotyku, z dyskretnymi przeszyciami. Z przodu zamontowano dwa wygodne podnóżki, a od spodu — elegancki, błyszczący stopień ułatwiający wsiadanie.

— To oryginalna bryczka z końca XIX wieku — wyjaśnił Jonas, kładąc dłoń na lakierowanym oparciu. — Tylko przerobiona, na bardzo lekkiej, nowoczesnej ramie. Ma wzmocnienia ze stali nierdzewnej, ukryte w konstrukcji, ale całe drewno to ręczna robota. 

Paulina zbliżyła się bez słowa. Przesunęła palcami po rzeźbionym boczku. Drewno było chłodne i gładkie jak jedwab. Jej dłoń spoczęła na krawędzi siedzenia — czuła miękkość skóry, jakość, jaką rozpoznawała natychmiast.

— Zobacz, tu pod siedzeniem jest mała szufladka. Na rękawiczki... albo telefon — Jonas pociągnął za dyskretny uchwyt, a z wnętrza wysunął się schowek wyłożony czarnym aksamitem.

Paulina uniosła brew, uśmiechając się nieznacznie.

— Wiedziałem, że ci się spodoba. 

— Jonas… — powiedziała tylko cicho, poruszona bardziej, niż chciała to okazać.

Mężczyzna zeskoczył z przyczepy i stanął obok niej.

— Wiesz, że Adlerheim prosił się o coś takiego. Brakowało tu właśnie tego. Ciebie. I tej bryczki.

Stała jeszcze przez chwilę w milczeniu, patrząc na pojazd jak na dzieło sztuki. Pasował do niej. Do tego miejsca. Był elegancki, klasyczny, ponadczasowy. Jak wszystko, co ceniła.

Potem odwróciła się i powiedziała cicho:

— Tak. Jest idealna.

Jonas z wprawą podczepił stalowe najazdy do przyczepy i powoli, ostrożnie, lecz z wyczuwalną determinacją zsunął bryczkę na podjazd. Koła stuknęły lekko o stal, a potem potoczyły się po płytach brukowych, aż lekka konstrukcja stanęła elegancko przy wejściu do garażu.

Paulina podeszła i otworzyła ciężką, podwójną bramę. Metal zazgrzytał, drewno skrzypnęło cicho, ukazując wnętrze. Garaż był przestronny, z miejscem na dwa auta, ale nie przypominał już pustej hali. Wzdłuż ścian stały stare komody, taborety, nawet stara maszyna do szycia z żeliwną podstawą, a także kilka kartonów z podpisami po niemiecku i francusku. Z boku leżały składane krzesła ogrodowe, jakieś narzędzia ogrodnicze oraz kilka zwiniętych dywanów.

— Musisz to wszystko uprzątnąć — powiedziała rzeczowo Paulina, mierząc go wzrokiem  — Nie możemy trzymać tej bryczki na widoku.

Jonas westchnął teatralnie, ale kiwnął głową bez sprzeciwu.

— Daj mi godzinę — rzucił przez ramię, idąc do domu się przebrać.

Paulina w tym czasie przebrała się w sportowy strój: ciemne, przylegające legginsy, czarny top i jasnoszarą, miękką bluzę. Wróciła na podjazd i z wdziękiem wspięła się na bryczkę, siadając na skórzanej kanapie jak na tronie. Oparła łokcie na kolanach i przez chwilę rozglądała się wokół, a potem uśmiechnęła się pod nosem.

— Całkiem tu wygodnie, muszę przyznać — powiedziała cicho, bardziej do siebie niż do niego.

W słońcu drewno bryczki błyszczało szlachetnym połyskiem. Paulina, siedząc wyprostowana, z nieskrywaną satysfakcją obserwowała, jak Jonas wraca już przebrany w dżinsy i koszulę roboczą, z rękawami podwiniętymi do łokci. Przystanął na chwilę, by spojrzeć na nią i uśmiechnął się — ciepło, z podziwem.

— Wiesz, wyglądasz tam, jakbyś miała zaraz wydać jakiś rozkaz — rzucił z rozbawieniem.

Paulina nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się tylko lekko i poprawiła się na siedzeniu. W tej chwili była zadowolona. U siebie. W Adlerheim. Tam, gdzie wszystko było dokładnie takie, jak powinno.

Jonas zsunął większość gratów na jedną stronę garażu — stare meble, pudła, narzędzia — tworząc po prawej stronie prowizoryczną wolną przestrzeń. Otarł czoło, rzucił spojrzenie w stronę bryczki, potem na Paulinę.

— Chyba zmieści się — powiedział z lekkim zmęczeniem, ale i satysfakcją.

Chwycił za dyszle, zanim Paulina zdążyła cokolwiek powiedzieć. Bryczka zaskrzypiała cicho, gdy lekko nią poruszył. Paulina zapiszczała jak podekscytowana dziewczynka i zaczęła się śmiać, przysiadając lekko, jakby już czuła wiatr we włosach.

— Nie mogę się doczekać — powiedziała z błyskiem w oku. — Kiedy będzie gotowa ta uprząż?

— Myślę, że jakieś dwa tygodnie. Wrócimy z wakacji i…

— Będzie bosko — dokończyła za niego z westchnieniem, wodząc dłonią po krawędzi drewnianego oparcia.

Zapadło na chwilę przyjemne milczenie. Jonas przyglądał się jej uważnie, jak siedziała tam — w sportowym stroju, a jednak promieniująca elegancją i siłą. Po chwili spojrzał na nią i uśmiechnął się zaczepnie.

— A czy ty… masz już odpowiedni bat, moja Lady?

Paulina popatrzyła przeciągle, po czym przymrużyła oczy z tym swoim charakterystycznym uśmieszkiem.

— Jonas… — odparła miękko, ale z nutą ostrzeżenia. — Czy to była sugestia… czy prośba?

Jonas uniósł dłonie w geście kapitulacji, ale nie mógł się powstrzymać od uśmiechu.

— Pytanie retoryczne, pani.

Paulina zaśmiała się cicho i odchyliła głowę, spoglądając na dach garażu.

— To będzie cudowna jesień — szepnęła.

Paulina zeskoczyła z gracją z bryczki, jej sportowe buty miękko dotknęły betonowej posadzki garażu. Ruszyła zdecydowanym krokiem w stronę starej, lekko nadgryzionej zębem czasu szafy stojącej w rogu. Otworzyła ją z lekkim skrzypnięciem zawiasów. W środku, pośród kilku skórzanych akcesoriów i złożonych koców, znajdował się elegancki bat do jazdy bryczką.

Był to bat elastyczny, około metrowej długości, wykonany z ciemnej skóry splecionej w cienki, regularny warkocz. Wyróżniał się niezwykłą jakością wykonania — skóra lśniła jakby dopiero co została wypolerowana, a jej powierzchnię zdobiły subtelne tłoczenia w motywy roślinne. Rękojeść była gładka, idealnie wyważona, zrobiona z hebanu, zakończona kulką z polerowanego mosiądzu. Tuż przy uchwycie znajdowała się misternie opleciona złotą nicią owijka — nie tylko dekoracyjna, ale też funkcjonalna, zapewniająca pewny chwyt.

Sam bat zakończony był cienką, długą ciemną rzemienną końcówką splecioną z jaśniejszej skóry kangurzej. Była ona lekka, ale niezwykle skuteczna, zaprojektowana tak, by przy minimalnym wysiłku wydawać charakterystyczny, suchy trzask, który mógłby posłużyć zarówno jako sygnał dźwiękowy, jak i narzędzie precyzyjnej kontroli.

Paulina ujęła go z pewnością, obracając kilka razy w dłoni.

— Mam — powiedziała, odwracając się do Jonasa. — I nawet więcej niż jeden. Ale ten… ten będzie najlepszy.

Paulina z uśmiechem odwiesiła bat na specjalny hak przy wewnętrznej ścianie szafy, zamknęła drzwi i odwróciła się w stronę Jonasa. Ten patrzył jeszcze przez chwilę na szafę, jakby zapamiętywał miejsce.

— Wygląda… boleśnie — rzucił z lekkim wahaniem, choć w jego głosie pobrzmiewała nuta fascynacji.

Paulina podeszła bliżej, niespiesznie, pewna siebie, z rękami splecionymi za plecami. Kiedy była już na wyciągnięcie ręki, spojrzała mu prosto w oczy.

— Bo taki jest — powiedziała z łagodnym uśmiechem, który nie sięgał do oczu. — Ale jestem pewna, że będziesz się bardzo starał… prawda?

Jonas przeniósł wzrok z jej twarzy na zamkniętą szafę, potem znów na nią. Nie odpowiedział od razu. Z jego twarzy zniknęło rozbawienie — była w niej teraz mieszanka uznania, ekscytacji i lekkiego niepokoju.

— Lepszą motywację trudno sobie wyobrazić — przyznał cicho, z nutą podziwu.

Paulina obróciła się na pięcie i skinęła głową.

— Chodź. Idziemy na spacer. Zrobimy rekonesans.

Wyszli przez boczne drzwi garażu. Powietrze było już rześkie, choć wciąż letnie. Wokół rozciągał się teren Adlerheim — przystrzyżony trawnik, stara altana z porośniętym bluszczem dachem, a za nią — gęstszy, porośnięty krzewami teren przechodzący łagodnie w podnóże zalesionego wzgórza.

Przeszli obok domu, którego jasna elewacja odbijała światło wczesnego popołudnia. Ogród z tyłu wciąż pachniał ziołami i świeżo przyciętą lawendą. Paulina szła szybkim krokiem, z kapturem bluzy niedbale narzuconym na głowę. Jonas szedł obok, raz po raz zerkając na nią ukradkiem. 

Ścieżka ogrodowa przeszła w wąską leśną drogę, wysypaną drobnym żwirem i liśćmi. Gdzieniegdzie spod ziemi przebijały się korzenie drzew, a delikatne nachylenie wprowadzało ich powoli na wzgórze porośnięte starodrzewiem — bukami, grabami i sędziwymi sosnami, przez które sączyły się promienie słońca. W oddali śpiewał ptak, a wiatr poruszał lekko liśćmi, tworząc szelest przypominający szmer rozmów.

— Tu byłaby dobra trasa dla bryczki — powiedziała Paulina, wskazując miejsce, gdzie ścieżka rozwidlała się w dwóch kierunkach — jeden prowadził w dół ku polanie, drugi wspinał się jeszcze wyżej między drzewa.

Jonas tylko kiwnął głową, zachowując milczenie. Czuł, jak w Adlerheim znów wraca inna wersja ich relacji — pełniejsza, głębsza, bardziej pierwotna. A każde słowo Pauliny, każdy jej gest tylko to potęgował.

— I jak? Wjedziemy tu bryczką? — zapytała Paulina, zatrzymując się i odwracając lekko głowę w stronę Jonasa.

Ten rozejrzał się uważnie. Droga rzeczywiście była dobrze utrzymana — równa, o stabilnym podłożu, z wystarczającą ilością miejsca na manewry. Złapał ją spojrzeniem, w którym pojawił się cień wyzwania, i odpowiedział:

— Moja Lady, oczywiście. Droga jest równa i szeroka… a z górką poradzę sobie — zawiesił głos na moment — pewnie z pomocą twojego bata.

Paulina zaśmiała się cicho, bez cienia litości.

— Ooo tak… obiecuję, że będę cię wspierała — powiedziała z aksamitną nutą ironii.

Oboje wybuchnęli śmiechem. To był ten rodzaj śmiechu, który nie potrzebuje słów — zawieszony gdzieś pomiędzy przyjaźnią, zaufaniem, a napięciem, które tylko oni potrafili rozgrywać między sobą z taką finezją.

Jonas zerknął na nią. Stała na lekkim wzniesieniu, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, z twarzą lekko uniesioną ku światłu. Nawet w tym zwykłym, sportowym stroju — ciemnych legginsach i bluzie z kapturem — wyglądała nieziemsko. A może właśnie dlatego. Bo nie musiała się starać, by przyciągać uwagę. Jej obecność wystarczała.

Zamknął oczy na ułamek sekundy, jakby próbował zapisać w pamięci ten obraz. A potem znów na nią spojrzał — spokojnie, ciepło, z lekkim niedowierzaniem, że naprawdę za kilka dni znów będą tylko we dwoje. Dwa tygodnie w Ameryce Południowej. Daleko od wszystkiego — od Berlina, od jego pracy, od jej studentów, od świata.

Tylko on i jego Pani. Jak anonimowi turyści. Ale w jego sercu — jak w świecie, który miał tylko jedną oś: Paulinę.

---

Ten weekend w Adlerheim był jak misterne przedstawienie wystawione wyłącznie dla dwojga — z Pauliną w roli reżyserki, scenarzystki i gwiazdy. Żadnych improwizacji, żadnych przypadków. Każdy gest, każde spojrzenie, każde słowo były przemyślane, jakby wpisane w partyturę namiętnej, perwersyjnej opery, gdzie cisza miała większą moc niż krzyk, a oczekiwanie bardziej bolało niż chłosta.

Przechadzała się po domu wolnym krokiem, jak królowa po swoich komnatach. Po powrocie ze spaceru przebrała się w  długą sukienkę z czarnej skóry. Materiał połyskiwał subtelnie w świetle wpadającym przez duże okna, podkreślając linię bioder i talii. Na stopach — klasyczne, czarne szpilki od Gianvito Rossi, które wydłużały jej sylwetkę, dodając krokom miękkiej, ale bezdyskusyjnej pewności.

Paulina nie potrzebowała podnosić głosu. Wystarczyło, że pojawiała się w drzwiach, opierając się ramieniem o framugę i patrząc — raz leniwie, raz z ironicznym uśmieszkiem. Jej obecność była jak dotyk zimnego metalu na nagiej skórze: wywoływała dreszcz zanim padło jakiekolwiek słowo.

To był weekend intensywnego napięcia. Nie było w nim brutalności. Zabawa kontrastem między delikatnością a dominacją. Paulina przez wiele godzin prowadziła grę polegającą na tym, jak długo można kogoś trzymać na krawędzi — fizycznie, psychicznie, emocjonalnie. Jej kreacja nie była tylko ubraniem — była narzędziem, manifestem estetyki i władzy. 

Dla niego była próbą: zbyt piękna, by oderwać wzrok, zbyt wyniosła, by dotknąć. Paulina była nieosiągalna, nawet kiedy stawała o krok bliżej.

W Adlerheim panowała cisza. Taka, która nie była pusta — ale gęsta, nabrzmiała znaczeniami. Każdy dźwięk stawał się przez to wyraźniejszy, bardziej znaczący. Tykanie zegara, szelest materiału, odległe skrzypienie deski w podłodze. I od czasu do czasu — cichy, stłumiony jęk. Jonas był gdzieś w jednym z pokoi. W stanie zawieszenia. Czekający. Zmuszony do czekania. Tak, jak ona lubiła najbardziej.

To był również weekend tease and denial w najczystszej formie — ale na jej zasadach, z jej estetyką. Nie chodziło o fizyczność. Chodziło o napięcie. O to, jak daleko można kogoś popchnąć, zanim ten się złamie. O to, jak długo mężczyzna, silny, dojrzały, może błagać wzrokiem o uwagę kobiety, która tylko czasem rzuca mu krótkie spojrzenie — jakby przypominała sobie o jego istnieniu.

W salonie, kiedy zaszło słońce, zapaliła tylko jedną lampę. Usiadła na akanapie. Przed nią, w odpowiedniej odległości, Jonas klęczał. Rozebrany. Milczący. Wciąż poddawany jej obecności. Jej zapachowi. Jej wyrafinowanemu milczeniu.

Spojrzała na niego znad kieliszka z czerwonym winem. Oparła dłonią policzek. Czekała. Aż się poruszy. Aż coś powie. Aż zadrży. Nie musiała nic robić — wystarczało, że była.

W niedzielny  poranek światło wpadające przez okna sypialni było miękkie, blade. Czas jakby zwolnił — a może po prostu nie miał już znaczenia. Jonas siedział, lekko pochylony, wciąż jakby zanurzony w myślach. Nie powiedziała nic, kiedy weszła do pokoju. Miała na sobie tylko jedwabny szlafrok, związany  w talii.

Podeszła. Stanęła przed nim. Patrzył na nią w milczeniu — w tych oczach była wdzięczność, podziw, bezradność. I wtedy Paulina nachyliła się. Wbiła się w niego ustami, mocno, głęboko, tak, jakby chciała zostawić w tym pocałunku coś więcej niż tylko pragnienie. Dłonie oparła na jego twarzy, przytrzymała go lekko. Pocałunek był namiętny, ale nie gwałtowny. Raczej pewny. Decydujący. Jak pieczęć. Jak przyjęcie czegoś do wewnętrznego kręgu.

Nie powiedziała nic. I nie musiała.

---

Kilka dni później byli już w samolocie.  Lecieli do Buenos Aires.

Te dwa tygodnie w Ameryce Południowej były dla niej chwilą odpoczynku. W Argentynie, w cieniu kolonialnych balkonów i brukowanych uliczek San Telmo, wśród tanga i wieczornego czerwonego wina. W Brazylii – pośród tropikalnego gorąca i zapachu owoców, których nazw nie dało się wymówić. W Chile – na tle lodowców i surowych przestrzeni południa. W Urugwaju – gdzie zachody słońca nad oceanem były jak cisza po uderzeniu.

---

Po powrocie z intensywnych, pełnych światła tygodni w Ameryce Południowej, Paulina Ritter wkroczyła w berliński październik z lekkością i pełnią energii. Jesień dopiero nieśmiało zaglądała w progi miasta — powietrze było jeszcze ciepłe, pachniało suchymi liśćmi i rozgrzaną cegłą. Nie było jeszcze potrzeby wkładać płaszcza — Paulina miała na sobie dopasowaną, kremową koszulę z delikatnie połyskującego jedwabiu z krótkim rękawem, zapiętą pod samą szyję, i  jasnobeżowe spodnie, lekko rozszerzane ku dołowi. Do tego cieliste czółenka na niewysokim obcasie, w uszach subtelne perłowe kolczyki, a włosy spięte w precyzyjny, nienaganny kok. Całość uzupełniały ciemne okulary przeciwsłoneczne, które zdjęła dopiero wchodząc do budynku Uniwersytetu.

Tego dnia prowadziła pierwsze w semestrze zajęcia z Psychologii przekonań i procesów wpływu społecznego dla pierwszego roku studiów magisterskich. Grupa liczyła dwadzieścia osób. Głównie mężczyźni — trochę wystraszonych, trochę zafascynowanych. Wiedzieli, kim jest ich wykładowczyni. Jej reputacja wykraczała daleko poza ramy zwyczajnych akademickich opowieści. Część z nich znała ją ze studiów licencjackich lub seminarium. Nowi pytali o co tyle hałasu,  słyszac w odlowiedzi: "zobaczysz".

Była też ona.

Mila.

Siedziała w trzecim rzędzie, lekko niedbale, ale z wyraźną świadomością tego, jak wygląda. Paulina zauważyła to od razu. Zmiana była uderzająca.

Miała na sobie dopasowane spodnie ze skóry — matowej, czarnej, miękko opiętej na biodrach. Do tego krótki, dopasowany top w odcieniu głębokiego burgunda, zarzuconą na ramiona czarną marynarkę z lśniącą podszewką i botki na wysokim obcasie. Usta pomalowane na wiśniowo, oczy podkreślone ciemnym cieniem i eyelinerem. Na palcu srebrny pierścionek. Torba — minimalistyczna, skórzana, z dyskretnym emblematem. I zegarek, pamiątka z wakacji w Adlerheim.

Paulina nie dała po sobie poznać nawet cienia zaskoczenia, ale zanotowała wszystko. Uśmiech Mili był równie pewny siebie, co spokojny. Żadnego "dzień dobry", żadnego ukłonu głowy. Tylko wyprostowana sylwetka i spojrzenie — wprost, nieco dłużej niż wypadało.

Z tyłu sali dało się słyszeć kilka szeptów, ciche przesunięcia krzeseł. Paulina stanęła przy biurku, spojrzała na grupę i jednym spojrzeniem uciszyła przestrzeń. Zapanowała niemal absolutna cisza.

Zajęcia rozpoczęły się — prowadziła je z elegancją i intelektualną dyscypliną. Była w tym mistrzynią. Ale gdzieś pod warstwą akademickiego tonu — zawieszonego głosu, starannie dobranych cytatów i definicji — między dwiema kobietami toczyła się inna gra. Subtelna, cicha, ale nie do przeoczenia.

Zajęcia dobiegły końca. Studenci zbierali się powoli, niektórzy jeszcze zadawali pytania, inni wymieniali między sobą komentarze, półgłosem komentując prowadzącą. Paulina jak zawsze z klasą kończyła wykład — spokojnym tonem, z lekkim uśmiechem i wyprostowaną sylwetką. Jej jedwabna bluzka lśniła miękko w popołudniowym świetle. Włożyła notes do skórzanej teczki i już miała wychodzić, kiedy podeszła do niej Mila.

— Pani doktor — odezwała się cicho, ale pewnie.

Paulina uniosła wzrok, spojrzała na nią z uśmiechem i podała dłoń. Mila ujęła ją delikatnie — gest bardziej intymny niż formalny. Ich spojrzenia przecięły się na dłuższą chwilę.

— Szybka kawa? — zapytała Paulina - Mam dwie godziny do kolejnych zajęć.

— Chętnie — Mili nie trzeba było namawiać.

Wyszły razem z gmachu i przeszły boczną uliczką do niedużej kawiarni, którą Paulina lubiła — z dobrą kawą, miękkimi kanapami i wyważonym dystansem obsługi. Usiały w rogu sali, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchać.

Paulina zdążyła już zauważyć zmianę, jaka zaszła w Mili. Dziewczyna, którą znała z lipcowego pobytu w Adlerheim, wyglądała teraz jak ktoś, kto nie tylko wie, czego chce — ale umie to pokazać. W ciemnych spodniach z matowej skóry i lekko przydymionym makijażu wyglądała dojrzalej, bardziej pewnie niż kilka miesięcy wcześniej w Adlerheim.

Paulina uniosła filiżankę i spojrzała na nią z zainteresowaniem.

— Mila, świetnie wyglądasz. Naprawdę. Skąd taka zmiana? Porzuciłaś swoje kwieciste sukienki?

Mila lekko się uśmiechnęła, ale nie odpowiedziała od razu. Przez chwilę mieszała łyżeczką w kawie, jakby porządkując myśli.

— Dużo myślałam… nad tym wszystkim. — Jej głos był spokojny, ale w tle słychać było emocje. — W Adlerheim czułam się tak bardzo… na miejscu. Tak, jakby wszystko wreszcie było właściwe. I chyba nie potrafiłabym ulec już nikomu innemu. Tylko pani. I zawsze pani. Ale…

Paulina uniosła brew.

— Ale?

— Ale chcę też spróbować czegoś innego. Nie czuję się już jak uległa dziewczyna. Nie do końca wiem, czego chcę, ale… może coś więcej. Inaczej.

Paulina uśmiechnęła się i spojrzała na nią z lekkim błyskiem w oku.

— Mila, czyżbyś rozważała zostanie… switchem? Wredna sucz na co dzień, moja niewolnica w lipcu? To całkiem interesujące połączenie.

Dziewczyna zaśmiała się cicho, ale było w tym również coś z zawahania. Przez moment wpatrywała się w swoją filiżankę, jakby chciała z niej wyczytać odpowiedź.

— Coś w tym jest… — mruknęła. — Nie wiem jeszcze, czy to moja droga. Ale czuję, że coś się we mnie przesuwa. Pęka jakaś powłoka.

Paulina pochyliła się lekko przez stolik.

— Jeśli naprawdę chcesz to sprawdzić, mogę dać ci kontakt do jednej z moich współpracowniczek. Słyszałaś o Sklavenkamp?

Mila uniosła głowę i jej oczy rozszerzyły się w zdumieniu.

— To… To jest to, o czym myślę? 

Paulina pokiwała głową.

— Obóz dla… tych, którzy chcą przekroczyć swoje granice. Dobrze kombinujesz. Tam zaczynało wiele dziewczyn. W tym ja.

— Nie wiem, czy to dla mnie.

— Nie będziesz wiedziała, póki się nie przekonasz — powiedziała Paulina spokojnie. — Przemyśl to. To nie miejsce dla każdego, ale dla niektórych to przełom. Albo koniec złudzeń.

Zapadła chwila ciszy. Dwie kobiety siedziały naprzeciwko siebie. Jedna — doświadczona, świadoma, spokojna. Druga — z pytaniami w oczach i nieokreśloną iskrą pod powiekami.

Paulina upiła łyk kawy. Rozmawiały jeszcze prawie godzinę. 

---

Wróciła na uczelnię, zostawiając za sobą cichą intensywność rozmowy z Milą. W korytarzach uczelni panował  gwar – studenci tłoczyli się przy tablicach ogłoszeń, słychać było rozmowy w różnych językach. Paulina przeszła przez hol z charakterystycznym spokojem i pewnością siebie, elegancka, dyskretna, ale nie do pomylenia z nikim innym.

Pierwsze seminarium z osobami piszącymi prace licencjackie miało odbyć się w jednym z kameralnych, wysokich pomieszczeń z widokiem na wewnętrzny dziedziniec uczelni. Sala była już częściowo zapełniona, kiedy weszła. Kilka osób momentalnie się wyprostowało – legenda pani dr Ritter nie gasła od lat. Jej styl pracy był wymagający, ale fascynujący. Słynęła z bezwzględnej precyzji, intelektualnego chłodu i błyskotliwej  inteligencji.

Paulina rozpoczęła zajęcia bez zbędnych wstępów. Omówiła strukturę pracy licencjackiej, najczęstsze błędy metodologiczne, oczekiwania co do oryginalności podejścia i krytycznej argumentacji. Każde zdanie wypowiadane spokojnym, głębokim głosem trafiało w punkt. Studenci notowali w skupieniu, niektórzy z widoczną tremą – Paulina nie pozwalała na przeciętność.

Zadała pytania dotyczące tematów, nad którymi pracowali. Podchodziła do każdego indywidualnie, krótko komentując, czasem z lekkim uśmiechem, czasem z ironią, która jednak nigdy nie była złośliwa – raczej podkreślała różnicę między byciem przygotowanym a improwizacją.

Na koniec zaznaczyła, że liczy na samodzielność i terminowość. – „Praca naukowa to nie tylko systematyczność. To też odwaga, żeby pomyśleć coś własnego i umieć to obronić. I tego właśnie od was oczekuję. Nawet przy licencjacie” – powiedziała, spoglądając kolejno w oczy każdego z obecnych.

Zajęcia dobiegły końca. Paulina zebrała swoje rzeczy z biurka i wyszła jako ostatnia. Jej obcasy odbijały się od marmurowej posadzki, kiedy kierowała się w stronę swojego gabinetu. Jesień w Berlinie miała swoje rytmy – a Paulina Ritter była z powrotem w centrum tego wszystkiego. A już niedługo miała spełnić jedno ze swoich marzeń. Przed nią był kolejny weekend w Adlerheim.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wilczyca 1

Wilczyca 11

Wilczyca 2