Wilczyca 83
Rozdział 83
Trójmiasto, jesień 2023
Dom po dziadku stał na lekkim wzniesieniu, otoczony starymi świerkami i niskim kamiennym ogrodzeniem, które pamiętało jeszcze czasy, gdy ulica była cicha, a po drugiej stronie szumiało pole. Teraz otoczenie się zmieniło – domy stały gęściej, ale jego posesja wciąż sprawiała wrażenie osobnej enklawy. Solidna willa z czasów późnego PRL, o surowej, geometrycznej bryle, wysokim parterze i dużym tarasie wychodzącym na ogród. Podczas remontu trzy lata temu elewacja zyskała nowoczesny odcień grafitowej szarości, kontrastujący z bielą okien i podświetlanym wieczorami podjazdem.
Paulina stała przez chwilę przy swoim Audi RS4, patrząc na dom. Klucze zawisły jej na palcu. Nie wiedziała dokładnie, dlaczego wtedy, trzy lata temu, zdecydowała się zatrzymać to miejsce. Zainwestować niemałe pieniądze w remont, wymienić wszystko – instalacje, podłogi, okna, ogrzewanie. Ale coś ją tu trzymało. Może duchy dzieciństwa? Może obraz dziadka, który palił papierosa na tym właśnie tarasie i stawiał przed nią filiżankę herbaty, kiedy była jeszcze nastolatką w różowym dresie Pumy?
Teraz dom, przez większość czasu pusty, znów miał ją przyjąć. Przyjechała tu sama. W bagażniku miała trochę rzeczy, które pozwolą jej przetrwać kolejne dni: laptop, parę książek, ubrana, z których większość to luźne bluzy, legginsy, miękkie swetry. Potrzebowała oddechu. Potrzebowała milczenia. Choć na wszelki wypadek zabrała też elegancką bieliznę i coś na bardziej szczególne okazje. Dla samej siebie, bo co miałoby się wydarzyć? Od dawna nie utrzymywała z nikim spoza rodziny kontaktu. Jedynym wyjątkiem była Olga.
Weszła do środka. Zapach wnętrza był czysty, suchy, lekko przełamany aromatem drewna z rustykalnych belek pod sufitem. Meble były nowoczesne – projektował je architekt wnętrz z Trójmiasta, młody chłopak, którego wizja połączyła PRL-owski minimalizm z japońską surowością. Salon w odcieniach beżu, otwarta kuchnia, z czarnym blatem z konglomeratu i szafkami bez uchwytów. W łazience czekała wanna wolnostojąca, a sypialnia na piętrze miała widok na las.
Usiadła na kanapie, przetarła twarz dłońmi. Wiedziała, że to była właściwa decyzja. Potrzebowała się na chwilę wyłączyć z Berlina, z uniwersytetu, z DSB... z Jonasa.
Nie mogła przestać o tym myśleć. Nie o samym szantażu, nie o groźbie – ale o tym, że to wszystko się wydało. Że ktoś połączył fakty. Że Torben Flachwitz, ten zadufany we własną przenikliwość dziennikarzyna, wyczuł coś, pogrzebał i – mimo wszelkich starań – szybko znalazł jej trop.
A przecież była ostrożna. Od samego początku budowała Fenriss z chirurgiczną precyzją. Nigdy nie publikowała zdjęcia, na którym widać byłoby jej twarz. Zawsze w masce, w cieniu, tyłem. Nie istniała też żadna filmowa dokumentacja, która łączyłaby ją z postacią Lady Fenriss.
A jednak...
Flachwitz znalazł ją. I tylko błyskawiczna reakcja Jonasa, jego chłodna kalkulacja i bezwzględna decyzja – oraz Karen Blitz, której Paulina nie mogła się nachwalić – sprawiły, że sprawę udało się uciszyć. Skutecznie. Brutalnie. Na zawsze.
Uśmiechnęła się mimowolnie, przypominając sobie raport Karen: „kran naprawiony”. Tylko tyle, ale w ustach Frau Blitz to znaczyło dokładnie tyle, ile trzeba. Nikt już nie będzie drążył. Nie teraz. Nie tak.
Spojrzała w okno. Na zewnątrz rozciągał się ogród, z idealnym trawnikiem, po bokach zarastający dzikim winem i malinami, których krzewy przetrwały jeszcze z czasów dziadka. Pomyślała, że wbrew wszystkiemu... to miejsce, ten czas, ta cisza — przyda jej się. Już od dawna czuła, że potrzebuje zwolnić. Nieco wyhamować. Dać sobie trochę oddechu.
Ten dom... kiedyś był symbolem dzieciństwa. Teraz stawał się jej kryjówką. Twierdzą.
Wstała i poszła w stronę kuchni. Przez chwilę rozważała, czy nie zaparzyć herbaty, ale zamiast tego weszła na taras i oparła się o poręcz. Ciepły wrześniowy wiatr poruszał liśćmi. Patrzyła w zieleń, oddychając głęboko. Na razie – nic nie musiała robić. Po prostu być.
Przez kolejne dni niemal całkowicie oddała się pracy. Rano zasiadała przy masywnym, orzechowym biurku w swoim gabinecie na piętrze — dawnym pokoju dziadka — z którego okien rozciągał się widok na ogród i linię drzew za ogrodzeniem. Światło poranka wpadało przez duże okna, tworząc miękkie refleksy na białej filiżance z herbatą i jej srebrnym laptopie.
Pisała dużo — z intensywnością, jaką rzadko sobie wcześniej pozwalała. Jej teksty były analityczne, a zarazem pełne głębi — kilka artykułów do prasy fachowej poświęconych psychologii. Przygotowywała też rozdział do książki pod redakcją profesora Schneidera, wymagający nie tylko merytorycznej dyscypliny, ale i literackiej elegancji. Pisała szybko, a zarazem z rozmysłem, często poprawiając jeden akapit kilka razy, zanim uznała go za wystarczająco dobry. Praca koiła ją. Nadawała rytm dniom, porządkowała myśli.
Z Jonasem ustalili wspólnie, że przez jakiś czas nie będą się widywać publicznie. Nie chodziło tylko o bezpieczeństwo – Paulina wiedziała, że po wszystkim, co się wydarzyło, ostrożność miała teraz znaczenie. A i tak byli w stałym kontakcie. Codziennie wieczorem — zawsze punktualnie — Jonas dzwonił przez Skype. Siedział wtedy jeszcze w swoim gabinecie, ale najczęściej już bez krawata, z lekko rozchełstanym kołnierzykiem koszuli. Ona — zwykle już w miękkim, domowym swetrze, z nogami podwiniętymi na fotelu — odbierała połączenie z uśmiechem.
Rozmawiali długo. O jego dniu — o spotkaniach w firmie, planach ekspansji na rynki skandynawskie, drobnych absurdach rynku farmaceutycznego. O jej pracy — tekstach, badaniach, myślach krążących wokół teorii wpływu społecznego. Potem rozmowa schodziła na inne tory. Coraz bardziej intymne. Coraz bardziej ich.
Jonas opowiadał, czego pragnie, jak bardzo tęskni. Mówił o jej zapachu, o ciepłym dotyku dłoni, o dreszczu, jaki przechodził mu przez kark, gdy słyszał jej rozkazującą nutę w głosie. Mówił, że brakuje mu nie tylko jej obecności, ale i jej władzy nad nim — tego stanu, w którym znikał cały świat, zostawała tylko ona. Nawet ból — zwłaszcza ból — był dla niego wspomnieniem ulgi. Czułości ukrytej w dominacji.
Paulina słuchała go uważnie, raz po raz wtrącając coś krótkiego, celnego. Jej głos był spokojny, miękki, ale pewny. Wiedziała, jak wpływała na niego nawet przez ekran. Czasami kończyli rozmowę, zostawiając go w stanie napięcia, z głową pochyloną, z westchnieniem niemego posłuszeństwa. A czasami przeciągała go jeszcze trochę. Grała nim. Prowadziła.
Ale zawsze, zawsze, na koniec Jonas pytał cicho, niemal szeptem:
– Czy masz wszystko, czego potrzebujesz? Czy ciepło się ubierasz, Paulina?
To pytanie, powtarzane codziennie, stało się małym rytuałem. Jej odpowiedź nie zmieniała się:
– Mam wszystko pod kontrolą, kochanie. Jak zawsze.
Z początkiem października Paulina wróciła do rytmu pracy akademickiej. Prowadzenie zajęć online nie było dla niej ulubioną formą dydaktyki — ceniła sobie kontakt z salą, wyraz twarzy studentów, drobne niuanse ich reakcji. Przez ekran wszystko było bardziej płaskie, bezbarwne, pozbawione tej gęstej atmosfery skupienia, którą potrafiła wytworzyć w auli. Jej wykłady, choć precyzyjne i ciekawe, wydawały się teraz mniej namacalne. A jednak grupa była liczna choć niektórym — zwłaszcza męskiej części — wyraźnie doskwierała nieobecność doktor Ritter na kampusie. Pojawiły się nawet żartobliwe komentarze na czacie, że „kamera to za mało”, że „pani doktor powinna zrezygnować z online dla dobra uniwersyteckiej estetyki”. Ignorowała je z lekkim uśmiechem.
W długie, jesienne wieczory często towarzyszyła jej Olga. Wpadała z wielką torbą zakupów, kasztanami w kieszeni i nowym pomysłem do przegadania. Rozmawiały godzinami przy kuchennym stole, otulone ciepłym światłem lampy, a każdą rozmowę rozgrzewały kieliszki dobrego wina. Paulina, myśląc zawczasu o takim czasie, zabrała ze sobą z Berlina dwa kartony wybornego Bordeaux. Jej piwniczka była mała, ale wystarczająca. Wśród jej skarbów znalazło się: Château Margaux 2015, Pétrus 2010, Château Palmer 2016, Léoville Las Cases 2012. Jej oddani ulegli wiedzieli, ze butelka dobrego wina to dobry prezent dla ich pani, przy okazji sesji w studio.
— Całe szczęście, że kupiłam kombi — zażartowała któregoś wieczoru, sięgając po kolejną butelkę. Śmiała się z tego sama do siebie, siedząc przy kominku, gdy w tle leciała muzyka - jedna ze starszych płyt Depeche Mode.
W połowie października odwiedziła ją Bella. Wyszła z terminala na lotnisku z tym swoim zmysłowym uśmiechem, który potrafił złamać każdy lód. Paulina nie kryła radości. Bella zostawiła Thomasa z ich czteroletnim synkiem — "świetnie się dogadują, Thomas sobie na pewno poradzi", rzuciła lekko, z tym swoim nieodgadnionym błyskiem w oku.
Mimo wszystko, co wieczór, gdy Paulina łączyła się z Jonasem na Skype, Bella siadała w pokoju gościnnym z laptopem i dzwoniła do swojego małego świata mężczyzn — upewniała się, że wszystko w porządku, rozmawiała chwilę z dzieckiem, sprawdzała, czy Thomas dał radę z kolacją i bajką na dobranoc.
Pierwszej nocy po przyjeździe stanęła w drzwiach sypialni Pauliny w cienkiej, długiej koszulce i szeptem zapytała:
— Śpię u ciebie od razu, czy mam przyjść później pod jakimś pretekstem? Wiesz… u mnie w pokoju nie działa ogrzewanie.
Paulina tylko uniosła kąciki ust. Tylko tyle. Ale Bella zrozumiała doskonale. To był ich kod.
I tak każda noc należała do nich. Czasami wtulone w siebie jak siostry, czasami... z ogniem i namiętnością, której nie musiały nazywać. Paulina kochała ją. Pragnęła jej. Z nikim — ani z mężczyzną, ani z kobietą — nie czuła takiej bliskości. I choć wszystko było tylko tymczasowe, jak zawsze z Bellą, ten czas był intensywny, pełen szeptów, spojrzeń i dotyków, które zostawały pod powiekami przez resztę dnia.
Jesień przyniosła Paulinie spokój, którego potrzebowała. Zmieszany z winem, ciepłem, kobiecym ciałem i… delikatnym, ale nieustającym wspomnieniem Jonasa.
---
Pod koniec października, w chłodny, ale słoneczny poranek, wpadła do jednego z większych sopockich supermarketów. Miała do kupienia kilka drobiazgów. Miała na sobie lekki puchowy płaszcz, jeansy, botki na niskim obcasie i skórzane rękawiczki. Przechodziła właśnie obok półki z warzywami, wybierając winogrona, gdy poczuła na sobie czyjś wzrok. Nie był natarczywy, ale wyraźnie obecny.
Odwróciła się powoli.
— Paulina? — rozległ się kobiecy głos, z lekką nutą niedowierzania.
Zamarła na ułamek sekundy. Przed nią stała wysoka, lekko zaokrąglona kobieta w kremowej kurtce i szaliku w kolorowe paski. Szeroki, autentyczny uśmiech rozjaśniał jej twarz. Brązowe włosy, lekko potargane, i duże, jasne oczy…
Paulina natychmiast zaczęła przewijać obrazy w głowie.
— Magda? — zapytała z wahaniem, marszcząc brwi, jakby sama nie mogła uwierzyć.
— No a kto! — roześmiała się kobieta i od razu przyciągnęła ją do siebie w serdecznym uścisku.
Magda. Magda Rogowska, z równoległej klasy w liceum. Nie były nigdy najlepszymi przyjaciółkami, ale mieszkały w tej samej dzielnicy, czasem wracały razem ze szkoły i prowadziły te pełne nastoletnich uniesień rozmowy o wszystkim i o niczym. Magda była wtedy duszą towarzystwa – lubiana, wygadana, trochę roztrzepana, ale urocza. Miała dar nawiązywania kontaktów i pielęgnowania ich z wytrwałością, której Paulina nigdy nie miała, zwłaszcza wtedy.
— Boże, ile to lat… — powiedziała Paulina, naprawdę zaskoczona, a nawet lekko poruszona tym niespodziewanym spotkaniem.
Chwilę rozmawiały między alejkami, dzieląc się powierzchownymi szczegółami: „co robisz?”, „gdzie teraz mieszkasz?”, „przyjechałaś na długo?”. W Magdzie nic się nie zmieniło – mówiła szybko, gestykulując, z tą samą pogodą ducha, która dawniej przyciągała do niej ludzi. Paulina natomiast była bardziej stonowana, ale z przyjemnością słuchała.
— Słuchaj, muszę lecieć, mam za chwilę wizytę u dentysty, ale spotkajmy się na kawie. Pogadamy porządnie. — Magda wyciągnęła telefon i od razu wpisała numer Pauliny. — Niech ci tylko nie przyjdzie do głowy wymigać się!
— Obiecuję — Paulina uśmiechnęła się ciepło.
Dwa dni później spotkały się w jednej z klimatycznych kawiarni przy sopockim Monciaku. W środku pachniało kawą, cynamonem i czymś domowym. Paulina wybrała miejsce przy oknie, z widokiem na deptak, i zamówiła czarną kawę z odrobiną mleka owsianego. Magda przyszła z lekkim opóźnieniem, w rozpiętym płaszczu, z rozpromienioną twarzą. Od razu rzuciła się na kanapę naprzeciwko, jakby spotkały się wczoraj. Opowiadała o swojej pracy w aptece – mówiła z pasją, choć narzekała na niektórych klientów. Potem zeszły na temat jej niedawnego rozwodu.
— To była dobra decyzja, serio. I dobrze, że nie mamy dzieci. Byłoby trudniej. Miałam wrażenie, że po prostu... żyjemy obok siebie. Każdy z nas gdzie indziej. Ja się śmieję, on milczy. Ja chcę do ludzi, on na kanapę. I tak przez lata...
Paulina słuchała uważnie, z empatią, ale bez przesadnego wchodzenia w rolę powierniczki. Magda najwyraźniej potrzebowała się wygadać i robiła to z właściwym sobie temperamentem. Opowiadała też, kto z klasy z kim się widuje, kto się rozwiódł, kto wyjechał. Wymieniała nazwiska, które Paulina pamiętała jak przez mgłę – zaskoczona, że niektórych zupełnie wyrzuciła z pamięci. Ale nie mówiła tego złośliwie – raczej z dystansem i uśmiechem. Magda po prostu znała wszystkich. I choć to Magda mówiła najwięcej, Paulina wychodziła z tej kawiarni z poczuciem, że było to naprawdę przyjemne spotkanie. Takie... normalne. Bez masek, bez roli. Bez Fenriss, bez doktor Ritter. Tylko Paulina — ta, która kiedyś chodziła do liceum, wracała z Magdą na piechotę do domu i marzyła o świecie większym niż jej ulica.
Czasem dobrze było przypomnieć sobie, że to wszystko nadal gdzieś w niej jest.
---
Było późne popołudnie, kiedy Paulina odebrała telefon od Magdy. Miała go wyciszony, a kiedy zobaczyła jej imię na ekranie, zdziwiła się, że ledwo widziały się a ona już dzwoni.
– Paulina… hej. Mam kiepską wiadomość – zaczęła bez zbędnych wstępów. – Zmarł prof. Kamiński. Historia, liceum… pewnie pamiętasz.
Paulina zamilkła na chwilę, czując, jak coś ściska jej gardło.
– Pamiętam – powiedziała cicho. – Był... był naprawdę fajny. Lubiłam go.
– Wszyscy go lubili. Pogrzeb jest trzeciego listopada, w Sopocie, na cmentarzu katolickim – powiedziała Magda. – Pomyślałam, że skoro jesteś w Polsce… Może byś przyszła? Ja niestety nie dam rady. Mam dyżur w aptece i wygląda na to, że nie znajdę nikogo na zastępstwo. Trochę mnie to zżera, ale no… nie da się.
Paulina skinęła głową, choć Magda nie mogła tego zobaczyć.
– Oczywiście. Pójdę. W jego przypadku... wypada. Nawet więcej niż wypada – odpowiedziała spokojnie.
– Dzięki. Jakoś mi lżej, że ktoś od nas tam będzie. – Magda zawahała się. – Daj znać potem, jak było, dobrze?
– Jasne – odparła Paulina, czując, jak melancholia zaczyna w niej narastać. – Trzymaj się.
– Ty też. Ściskam.
Rozłączyły się. Paulina na chwilę została w milczeniu, siedząc na kanapie z telefonem w dłoni. W domu panowała cisza, a zza okna dobiegał odgłos wiatru szarpiącego gałęzie drzew. Pogrzeb. Profesor Kamiński… wspomnienia wróciły jak z zamkniętej szkatułki – jasne dni liceum, zapach kredy, jego charakterystyczny głos i płyn na zgagę, który nosił w małej buteleczce, obiekt licznych żartów. Zamknęła oczy i westchnęła cicho. Wstała, żeby zaparzyć sobie ziołową herbatę. Już wiedziała, że ten wieczór będzie cichy i długi.
Obudziła się wcześnie, jeszcze zanim szarówka listopadowego poranka na dobre opadła na światło dzienne. W oknach jej domu wciąż panował mrok, ale ona już siedziała przy toaletce, popijając pierwszą kawę i powoli przygotowując się na pogrzeb. Czuła się nieswojo — nie tylko dlatego, że nie lubiła takich uroczystości, ale też przez dziwny ciężar wspomnień, który zawisł nad nią od momentu, gdy Magda zadzwoniła i powiedziała o śmierci profesora Kamińskiego.
W łazience związała włosy w ciasny kok, gładko, elegancko, bez jednego kosmyka pozostawionego przypadkowi. Nie chciała wyglądać frywolnie. Twarz potraktowała z dużym umiarem — lekki podkład, podkreślone kości policzkowe i bardzo delikatnie zaznaczone oczy. Zrezygnowała ze szminki, wybierając neutralny balsam, który tylko lekko rozświetlał usta. Wciągnęła cienkie rajstopy, a na nie — czarne, wełniane, grubsze skarpetki, by mieć pewność, że nie zmarznie. Potem czarne, dopasowane spodnie, niemal opinające uda, na które naciągnęła czarny golf. Golf był z wełny, z lekko opadającym kołnierzem, ale wystarczająco ciasnym, by grzał. Gdy go zakładała, przez chwilę przymknęła oczy — miękkość materiału, znajomy zapach — wszystko to dawało jej poczucie bezpieczeństwa.
Sięgnęła po czarne, wysokie kozaki z cienkim obcasem i wsunęła w nie nogi, starannie wygładzając spodnie przy łydkach. Na końcu — długi, czarny płaszcz z wełny, z wąskim paskiem, który mocno zawiązała w talii. Gdy wyszła z domu, było zimno, jak tylko listopadowy poranek potrafi być zimny — mżawka, która nie była jeszcze deszczem, ale już przesiąkała kołnierze, i nieprzyjemny, wilgotny chłód, który wnikał przez mankiety. W ręku trzymała czarne, skórzane rękawiczki, które założyła od razu po wyjściu.
Na cmentarzu było sporo osób —ponad sto - stali rozproszeni w szarudze z pochylonymi głowami. Paulina zbliżyła się powoli, eleganckim, cichym krokiem, niemal bezszelestnym. W rękach trzymała nieduży bukiet białych róż przewiązany czarną wstążką. Jej twarz, choć spokojna, zdradzała zamyślenie. Stała z tyłu, nie narzucając się, ale też nie chowając. Jej obecność była wyczuwalna — jak zapach drogiego perfumu, który zostaje w powietrzu jeszcze długo po tym, jak ktoś przejdzie obok.
Przysłuchiwała się słowom księdza, patrzyła na mokrą ziemię i czarne wieko trumny. Myśli uciekały. Przypominała sobie profesora Kamińskiego — to, jak potrafił mówić o historii z pasją, jak nigdy nie podnosił głosu, a mimo to klasa go słuchała. Był jednym z tych nauczycieli, których się zapamiętuje, bo nie tylko uczyli — oni potrafili coś zasiać.
Stała oparta o chłodny kamień, lekko z boku zgromadzonego tłumu. Nie lubiła stać w pierwszym rzędzie. Przyszła tu z szacunku, nie po to, by się pokazywać. Wciągnęła głęboko wilgotne, pachnące mokrą ziemią powietrze i poprawiła dłonią miękki, czarny golf, który grzał ją od szyi po nadgarstki.
Kiedy jej wzrok bezwiednie przesuwał się po twarzach zebranych, nagle poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Nie od razu spojrzała w tamtą stronę, ale coś w niej drgnęło. W końcu uniosła głowę i przez ułamek sekundy jej spojrzenie zatrzymało się na mężczyźnie stojącym nieopodal. Patrzył na nią uważnie. Nie wyglądał znajomo — przynajmniej nie od razu. Może jakiś znajomy z dawnych lat? Mężczyzna o zmęczonej twarzy, może po przejściach. Nie wyglądał, jakby tu pasował. A jednak — coś w jego oczach przyciągało uwagę.
Paulina nie okazała zdziwienia. Nie było w niej nerwowości, tylko chłodna ciekawość. Uważnie obserwowała, jak rusza w jej stronę. Spojrzała na niego raz jeszcze, jakby chciała się upewnić, czy rzeczywiście podchodzi. Zatrzymał się blisko. Zbyt blisko jak na kogoś obcego.
— Paulina...? — zapytał niepewnie.
Zacisnęła usta. Z jej twarzy nie znikała elegancka obojętność.
— Skąd znasz moje imię? — zapytała bez uśmiechu, bez grzeczności, po prostu — rzeczowo.
Przez moment obserwowała jego reakcję. Widziała, jak walczy z własnym stresem, jak szuka słów. Rozpoznała ten mechanizm — wielu mężczyzn tak reagowało, kiedy musieli przełamać własne zahamowania. Ale jej to nie ruszało. Był dla niej nieznajomym. Jednym z tych, którzy coś pamiętają i chcieliby przywołać przeszłość, której tak naprawdę nie było.
— Chodziliśmy razem do liceum... — zaczął. — Byliśmy w różnych klasach, ale pamiętam cię. Trudno było cię nie zauważyć.
Zmrużyła lekko oczy. Próbowała go sobie przypomnieć — coś może mignęło jej w pamięci, jakieś echo twarzy z przeszłości, ale nic wyraźnego. Tylko rozmyty obraz chłopaka, który nie miał odwagi odezwać się wtedy, gdy jeszcze miałby to sens.
— Wiele osób mówi, że mnie pamięta — odparła chłodno. — Nie sądzę, żebyśmy wtedy rozmawiali, prawda?
Nie chciała być złośliwa. Po prostu nie lubiła udawać, że coś znaczącego łączyło ich w przeszłości. Obserwowała jego niepewność. Mężczyzna się zmieszał, ale próbował się jeszcze trzymać. Mówił coś o tym, że „zawsze ją zauważał”. Westchnęła lekko. Ile razy już to słyszała?
Poprawiła rękawiczkę na prawej dłoni — przeciągłym, kontrolowanym ruchem, jakby chciała odzyskać rytm rozmowy.
— A teraz, po tylu latach, zdecydowałeś się podejść... na pogrzebie? — rzuciła z odrobiną sarkazmu, ale bez złośliwości. .
Zobaczyła jego rumieniec i przez chwilę zrobiło jej się go nawet żal. Tylko przez chwilę.
— Może to nie najlepsze miejsce... ale kiedy cię zobaczyłem, pomyślałem, że to okazja, której nie powinienem przegapić — powiedział z cichą determinacją.
To ją zaciekawiło. W jego oczach było coś prawdziwego. Może nie groźnego. Może nawet nie głupiego.
— Doceniam odwagę — powiedziała spokojniej. — Niewielu mężczyzn ma śmiałość podejść do kobiety w takich okolicznościach.
Uśmiechnęła się bardzo lekko, z tym charakterystycznym półuśmiechem, który często mylono z łagodnością.
— Może masz rację — dodała po chwili. — Czasami niespodziewane spotkania prowadzą do interesujących znajomości....
Historia zatoczyła koło. Bardzo mi się podoba ta opowieść. Ave Fenriss;)
OdpowiedzUsuń❤️❤️❤️❤️❤️
OdpowiedzUsuń