Wilczyca 82

Rozdział 82

Berlin / Spreewald, wrzesień 2023

Torben Flachwitz od rana promieniował dobrym nastrojem. Zjadł śniadanie w swojej ulubionej ceramicznej miseczce z napisem "Anarchia to stan umysłu", wypił kawę z plantacji prowadzonej przez jakąś afrykańską kooperatywę, przekomarzał się z Malin, która akurat przygotowywała nową partię bezglutenowych croissantów z batatów, i czując się wyjątkowo lekko – ubrał się w swój ulubiony outfit: lniana koszula z krótkim rękawem w kolorze wyblakłej szałwii, spodnie typu „urban explorer” z wieloma kieszeniami i sandały z grubą podeszwą, które dumnie nosił nawet jesienią.

Od rana w jego głowie brzmiała jedna myśl: To dziś. Wreszcie dostanę to, na co zasługuję.

Nie musiał już nikogo prosić. Żadnych rozmów z ojcem, o dorosłości i braniu odpowiedzialności. Żadnych kpiących spojrzeń matki-prawniczki. Żadnego ukrywania frustracji, gdy Malin raz na jakiś czas mówiła, że może warto jednak poszukać jakiejś stałej współpracy.

Po dziś – bo jego życie miało się zmienić.

Wsiadł do Volkswagena ID.3 – elektrycznego symbolu kompromisu, który nienawidził.

– Pieprzony samochód – mruknął sam do siebie, zamykając lekkie, plastikowe drzwi i stukając palcem w ekran dotykowy, który uparcie nie chciał połączyć się z telefonem.

Ten samochód to był pomysł Malin. „Zrób coś dla planety, Torben. Nie możesz cały czas mówić o systemie, a potem jeździć starym dieslem.”

A on? Uległ, choć nigdy nie czuł się komfortowo, jadąc tym dziwnym pojazdem, który przypominał mu lodówkę na kołach. Każdy dłuższy dystans wiązał się ze stresem – a co jeśli nie znajdzie ładowarki? A jeśli aplikacja znów się zawiesi? A jeśli w połowie drogi bateria nagle zacznie spadać szybciej niż powinna?

Zerknął na wskaźnik – 82%.  Do Spreewaldu i z powrotem – powinno starczyć, jeśli nie będzie korków.

Tym razem to Otto, ten cholerny sługus w garniturze, zaproponował inne miejsce – mały parking nad jeziorem w Spreewaldzie, w lesie, z dala od ludzi. Dyskrecja przede wszystkim. Tak mówił. Niech mu będzie.

Torben włączył nawigację, ustawiając trasę.

Droga miała zająć około 50 minut. Idealnie. Lubił ten region, kiedyś nawet pisał artykuł o przemianie krajobrazu wokół kanałów i jezior.

Tym razem nie był to jednak wyjazd sentymentalny. Dziś odbierze cztery miliony euro.

Zasłużyłem na to. Wreszcie ktoś zapłacił za prawdę. I niech nie myślą, że to koniec. Jak tylko zobaczę gotówkę, znikam. Camper, może dom w Portugalii. Mam wszystko przemyślane.

Zerknął jeszcze raz na mapę i ruszył. Cichy, bezduszny ID.3 sunął przez ulice Berlina, z jego wnętrza płynęły echa lofi hip-hopu, a w duszy Torbena panowało poczucie triumfu.

Zjechał powoli na parking, sunąc wąską drogą otoczoną sosnowym lasem. Poranne światło wrześniowego słońca przefiltrowane przez gałęzie tworzyło poświatę. 
– To dobrze. Bardzo dobrze. – mruknął do siebie, zerkając na zegarek na ekranie. 9:50. Dziesięć minut przed czasem.

Parking był niemal pusty, tak jak się spodziewał. Mały plac tuż przy jeziorze, z wyjeżdżoną trawą po bokach. Dwa stare samochody – Dacia Logan i srebrna Skoda Octavia – stały z tyłu, przy samym lesie. Torben parsknął cicho.
– Wędkarze. Jakieś brandeburskie kmiotki, albo resortowi emeryci – pomyślał z lekkim pobłażaniem, dostrzegając wystające z bagażnika wędki i krzesełko turystyczne.

Niedaleko, przy czarnym Volkswagenie Transporterze, krzątała się para ubrana w sportowe ciuchy. Mężczyzna w obcisłej bluzie i legginsach właśnie próbował zmienić przebitą oponę w rowerze, klęcząc na kolanach i nerwowo zerkając na telefon, gdzie wyświetlał się poradnik z YouTube’a.
– Nieudacznik. – pomyślał Torben z nutką wyższości, obserwując jak kobieta – zgrabna blondynka w fluorescencyjnej kurtce – co chwila podnosi głos, gestykulując gniewnie.
– Mówiłam ci, że trzeba było sprawdzić wczoraj! – jej głos niósł się echem po cichym parkingu.

Nagle jego uwagę przyciągnął znajomy dźwięk – niski pomruk silnika o dużej pojemności. Czarny Maybach sunął majestatycznie w stronę środka parkingu, światła drogowe zamrugały raz, drugi, a potem pojazd zatrzymał się w najprzestronniejszym miejscu, z klasą ignorując wyznaczone linie.

Torben poczuł dziwne ukłucie nerwowości, ale szybko je stłumił.
– Dobrze, jesteś górą. To ty rozdajesz karty. – przypomniał sobie, prostując się i wysiadając z auta.

Z trzaskiem zamknął drzwi ID.3 i ruszył pewnym krokiem w stronę Maybacha.
Otto wysiadł z przodu, ubrany w czarną marynarkę i białą koszulę, w której nie rozpiął ani jednego guzika. Wyglądał jak manekin z wystawy luksusowego sklepu, ale z czymś niepokojąco zimnym w spojrzeniu.

– Co jest, nie możesz podjechać bliżej? – rzucił Torben zaczepnie.
– Parking jest nierówny. Nie chciałem ryzykować uszkodzenia podwozia. Ten samochochód jest za długi – odpowiedział Otto spokojnie, jakby recytował z podręcznika.

– Daj spokój, ja tym lodówkowym trupem tu wjechałem, to ty też byś dał radę. – burknął Torben, zniecierpliwiony i zły, że nie udało się go sprowokować.

Otto skinął głową, nie wchodząc w polemikę.
– Ma pan wszystko?
– Tak. W aucie. Ale najpierw... pokaż pieniądze.

Otto nie odzywał się więcej. Odwrócił się i ruszył w stronę bagażnika Maybacha, a Torben podążył za nim, czując narastające napięcie. 
Cichy szelest liści i stuk kroków na asfalcie.
Gładka karoseria Maybacha błyszczała w porannym świetle, gdy Otto sięgnął po kluczyk i nacisnął przycisk otwierający bagażnik...

Zanim Torben zdążył zareagować, wszystko zadziało się błyskawicznie — jakby nagle świat się zawęził, spłynął w jeden punkt i zgasł.

Ciemność.

Jeden moment.

Z tyłu, za jego plecami, Martin odrzucił rower z impetem, jeszcze toczące się koło zatrzymało się o błotnik Transportera. W trzech długich krokach był przy kierownicy. Rzucił okiem na parking – pusto, nikt nie patrzył. Wcisnął przycisk i uruchomił silnik. Z piskiem opon cofnął, zatrzymując się tuż obok nieprzytomnego Torbena, który osuwał się bezwładnie na kolana, jak marionetka z przeciętymi sznurkami.

Otto chwycił go za ramiona i sprawnie wepchnął przez tylne drzwi Transportera. W środku było pusto – dwa rzędy siedzeń wcześniej zostały wymontowane. Na podłodze leżał gruby, czarny koc.

Torben jęknął ledwo słyszalnie, ale nie odzyskiwał przytomności.

Karen, która do tej pory udawała zirytowaną partnerkę rowerzysty, wskoczyła do wnętrza z precyzją wytrenowanego operatora. W jednej ręce miała plastikowe opaski zaciskowe. W drugiej – czarny worek. Nie wypowiedziała ani słowa.

Jednym ruchem zaciągnęła Torbenowi ręce za plecy i zacisnęła opaski – raz, dwa – nie miał żadnej szansy. Potem worek. Gruby, materiałowy, wylądował na jego głowie.

Głowa Torbena zniknęła, ciało bezwładnie poruszyło się jeszcze w konwulsji. Otto zamknął drzwi i stuknął dłonią w blachę. Martin już był gotów.

– Jedziemy – rzuciła Karen z chłodną precyzją, siadając na fotelu pasażera i zapinając pas.

Transporter wystrzelił spod parkingu, zawracając jednym płynnym manewrem i wjeżdżając w las, w kierunku lokalnej drogi.

Otto nie został długo. Spokojnie przeszedł do stojącego nieopodal Volkswagena ID.3, otworzył drzwi, nachylił się i ze spokojem wyjął dużą, grubą kopertę ze schowka pasażera – tę samą, która miała zawierać dane logowania, dokumenty, kompromitujące zdjęcia. Sprawdził zawartość przez moment, po czym zatrzasnął drzwi i bez pośpiechu wsiadł do Maybacha.

Silnik zamruczał miękko i cicho. Maybach ruszył.

Na parkingu zostały tylko zdeptane liście, ślad opon i stojące samochody wędkarzy, którzy wciąż patrzyli na taflę jeziora, nieświadomi, że kilkadziesiąt metrów za nimi właśnie coś wydarzyło się.

---

Oczy Torbena otworzyły się nagle, jakby ktoś odciął go od ciemności, która zdawała się trwać wieczność. Powietrze było chłodne i suche, a światło – przytłumione, jakby pomieszczenie znajdowało się gdzieś głęboko pod ziemią lub za grubymi zasłonami. Mimo zamkniętych ust, jego oddech był przyspieszony, serce waliło jak młot. Głowa pulsowała tępym bólem.

– Hej – odezwał się męski głos, spokojny, niemal znudzony. – On się chyba budzi.

– Zdejmij mu ten worek – dodał kobiecy głos, chłodny i rzeczowy.

Torbena oślepił blady blask jarzeniówki pod sufitem. Kiedy materiał zniknął z jego głowy, zobaczył rozmazane sylwetki – trzy osoby. Dwie stały tuż przed nim. Mieli na sobie ciemne ubrania i kominiarki. Trzeci, z tyłu, nie odzywał się – tylko obserwował.

– No i co, Torben? – odezwał się znów mężczyzna, robiąc krok do przodu. – Warto było igrać z ogniem? Z panem von Hagen?

Torben próbował coś powiedzieć, ale zanim wydał z siebie dźwięk, jeden z mężczyzn wykonał błyskawiczny ruch. Nie był to cios zadany z furią, raczej precyzyjne uderzenie otwartą dłonią, dokładnie tam, gdzie trzeba – między mostkiem a żebrami. Powietrze momentalnie uciekło mu z płuc. Zgiął się, kaszląc, całkowicie bezsilny.

– Wiesz, nie lubimy, kiedy ktoś zmienia warunki umowy. – Kobieta podeszła bliżej, jej głos brzmiał z zaskakującą nutą... profesjonalizmu. Jakby mówiła do nieposłusznego ucznia.

Wciąż oszołomiony, Torben zorientował się, że znajduje się w czymś, co przypomina warsztat lub garaż – bez okien, z betonową podłogą i gołymi ścianami. Leżał na czymś twardym – stole lub platformie. Był nagi. Ramiona i nogi miał przyciśnięte pasami do boków.

Nie było żadnych krzyków, żadnych emocji. Tylko ten surowy spokój, cisza przerywana oddechami i odgłosem kroków.

– Widzisz, potrzebujemy od ciebie tylko jednej rzeczy – odezwał się ponownie mężczyzna. – I to nie są pieniądze.

Torben zacisnął powieki. W tym momencie zrozumiał: nie chodzi już o żadne negocjacje. Stracił kontrolę. Ktoś wyłączył mu mikrofon. Ktoś właśnie wyreżyserował jego upadek.

Kobieta skinęła głową do jednej z pozostałych osób.

– Dokumentacja. Zaczynamy. Jeden z mężczyzn, ten milczący odbezpieczył broń. 

- Nie próbuj numerów bo... - kobieta spojrzała w stronę broni.

I wtedy usłyszał pierwsze pstryknięcie aparatu.

Po kilkunastu minutach wszystko było gotowe. Migawka aparatu milczała, światło zostało przygaszone. W pomieszczeniu panowała gęsta cisza, przerywana jedynie oddechem Torbena – szybkim, urywanym, podszytym paniką. Był zlany potem, jego włosy przylgnęły do czoła, a klatka piersiowa unosiła się nerwowo przy każdym oddechu.

Kobieta, wciąż w kominiarce, podeszła do niego z tabletem. Usiadła na krawędzi stołu. Przesunęła palcem po ekranie, po czym odwróciła go w jego stronę.

– Spójrz – powiedziała chłodno.

Na wyświetlaczu pojawiły się zdjęcia. Torben spojrzał z przerazeniem– jedno, gdy leżał z uniesionymi kolanami, drugie, gdy trzymał w ustach sztucznego penisa, jeszcze inne, gdy ten penis był w nim.

– Możemy jeszcze coś dodać – powiedziała z uśmiechem. – Zmontować. Na przykład… kilka młodych twarzy, nieletnich... Podłożyć czaty. Myślisz, że ktoś będzie sprawdzać?

Jej głos był spokojny, wyćwiczony – jakby prowadziła wykład.

– Albo może inaczej – dodała po chwili. – Może wolałbyś, żeby to trafiło do twojej redakcji? Do Malin? Powiesimy to na oknie tej jej hipsterskiej piekarni. A może do przedszkola, gdzie chodzą twoje dzieci? Do taty burmistrza? Mamy?

Torben zbladł. Jego twarz wykrzywiła się w grymasie przerażenia.

– Nie! – krzyknął, próbując się unieść, ale pasy trzymały go mocno. – Proszę… nie róbcie tego! To wszystko było nieporozumienie!

Kobieta odłożyła tablet i nachyliła się nad nim.

– Słuchaj uważnie. Teraz sprawdzimy, co przywiozłeś. Jeśli w tej pieprzonej kopercie nie ma dokładnie tego, czego chcieliśmy…

– Jest! – wrzasnął, przerywając jej. – Przysięgam, że jest! Wszystko tam jest! Hasła, kopie, wszystko! Błagam… nie róbcie mi krzywdy… nie publikujcie tych zdjęć.

Kobieta patrzyła na niego przez chwilę bez słowa, po czym skinęła głową w stronę jednego z mężczyzn. Ten bez słowa opuścił pomieszczenie. Torben zadrżał. Teraz wiedział, że już nigdy nie będzie wolny – nie naprawdę.

Pomieszczenie było ciche. Tylko szmer wentylatora w laptopie przecinał napięcie unoszące się w powietrzu. Jeden z mężczyzn siedział skoncentrowany przy ekranie. Uniósł głowę a jego palce przestały wystukiwać komendy. Spojrzał na kobietę i skinął głową.

– Mamy to. Wszystko się zgadza. Hasła działają. Kopie się otwierają. Cały materiał na serwerze – powiedział spokojnie, jakby referował raport z pola walki.

Kobieta uśmiechnęła się krótko, wręcz złośliwie. Bez słowa podeszła znów do Torbena, który leżał wciąż nagi.  Nagle, szybkim ruchem, chwyciła go za nadgarstek i wykręciła rękę do tyłu – z pozoru lekko, ale ból był ostry, natychmiastowy.

Torben zawył i wygiął się w łuk.

– Auuu! Na litość, proszę! To boli! – jęknął.

– To tylko lekka korekta postawy – rzuciła chłodno. – Byś nie pomyślał, że wszystko ci wolno.

Otto patrzył z boku, oparty o ścianę, z niemym uznaniem. Jej ruchy były precyzyjne, brutalne, skuteczne. Karen – bo to ona trzymała dziennikarza – była dokładnie tym typem człowieka, którego Otto szanował: twardym, wyszkolonym, bez wahania. Jak żeńska wersja jego samego, może nawet... doskonalsza.

Karen puściła jego rękę.

– Ten milion, który już dostałeś – możesz zatrzymać – powiedziała spokojnie, jakby oferowała premię. – Pan von Hagen daruje ci go. Powiedział, że zarobiłeś. Ja miałam inne zdanie... ale cóż. Ciesz się jego wspaniałomyślnością.

Torben leżał, łapiąc oddech. Cały drżał – nie tylko z bólu, ale z upokorzenia.

– Ale jeśli... – kontynuowała Karen – jeśli napiszesz kilka entuzjastycznych artykułów o Hagen Pharma – może nawet o innowacjach, etycznym podejściu, zaangażowaniu społecznym... – jej głos stał się słodki, niemal miękki – wówczas... możemy zapomnieć o wszystkim. Ja nie zapomnę ale pan prezes... być może.

Torben pokiwał szybko głową.

– Tak! Oczywiście! To było... to było jedno wielkie nieporozumienie! – sapnął. – Naprawdę, ja...

– I...? – przerwała mu Karen, unosząc brew.

– I chciałem przeprosić... za wszystko.

– Dobrze – uśmiechnęła się – włącz kamerę.


Spojrzała na Otto, który włączał kamerę w telefonie. 

– Mów. I nie kombinuj. Myśl jasno. Każde słowo będzie wysłuchane z wielką uwagą.

Torben masował obolałe nadgarstki. Jego ręce drżały. Ale spojrzał do kamery i zaczął mówić.

Nie było już w nim żadnego buntu.

Zdania były składne. Mówił krótko, bez ozdobników .


„Pani Ritter, panie prezesie, przepraszam. Przekroczyłem granicę. Popełniłem błąd, za który szczerze żałuję. Proszę o wybaczenie... Wkroczyłem brutalnie w waszą prywatność szukając taniej sensacji...

Karen, stojąca tuż obok Otto wzięła telefon. Obejrzała film bez cienia emocji.

Bez słowa sięgnęła po czarny materiałowy worek i narzuciła go na głowę Torbena. Zapięła z tyłu na rzep i pociągnęła go do góry.

– Wstawaj. – jej głos nie znosił sprzeciwu.

Torben, potulny jak pies, podniósł się z trudem. Popchnęła go w stronę wyjścia. Martin, czekający już przy drzwiach, otworzył je szeroko. Razem doprowadzili go do Volkswagena Transportera. Torben znów wpadł na podłogę między rzucone na bok rowery.

Drzwi się zatrzasnęły, a Martin ruszył z impetem. Jego twarz była nieruchoma, skupiona. Wiedział, co robić.

---

W tym czasie, gdy samochód oddalał się bocznymi drogami Spreewaldu, Karen i Otto zostali sami w pomieszczeniu. Cisza była gęsta, przerywana tylko odgłosem wentylatora z laptopa i brzękiem kubków, które kobieta wyjęła z szafki.

Byli w jednym z budynków starego gospodarstwa. Niepozorne miejsce, od lat wykorzystywane przez DSB do różnych „specjalnych projektów”, zwłaszcza jako część infrastruktury Sklavenkamp. Karen znała to miejsce jak własną kieszeń – udział w takich imprezach był jej specjalnością a ulegli tytułowali ją jako pani komendant bo to ona dowodziła brutalnymi strażniczkami.

– Kawa? – zapytała spokojnie, jakby całe porwanie i zastraszenie były tylko przerywnikiem w codziennym rytmie dnia.

Otto skinął głową. Usiadł przy masywnym stole z surowego drewna. Karen podała mu kubek i przysiadła naprzeciw. Mimo że bez makijażu wyglądała pięknie i promiennie. Skóra muśnięta opalenizną, silne przedramiona, spojrzenie jak laser.

Otto nie spuszczał z niej wzroku. Milczeli chwilę, popijając gorący napój. W końcu to on się odezwał pierwszy.

– Która jednostka? – zapytał spokojnie, z nutą szacunku.

Karen spojrzała na niego przez krawędź kubka. Uśmiechnęła się nieco złośliwie, ale nie zlekceważyła pytania.

– Kommando Spezialkräfte. KSK. – powiedziała cicho, niemal jakby odczytywała zaklęcie. – Nazywali mnie Blitz.

– Pasuje do ciebie – mruknął Otto. – Precyzyjna. Szybka. Bezwzględna.

Karen uniosła brew.

– A ty?

– Fallschirmjäger, Saarlouis. Spadochroniarze. – odpowiedział bez cienia dumy, ale i bez fałszywej skromności. – W Iraku... i trochę dalej.

Karen uniosła lekko kubek.

– To by wiele tłumaczyło. – rzuciła. – Nie tylko skuteczność. To spojrzenie. Jakbyś skanował cały teren, nawet gdy siedzisz.

Otto uśmiechnął się tylko jednym kącikiem ust.

– Ty też tak masz.

Siedzieli jeszcze przez chwilę w ciszy, jakby analizując się nawzajem jak żołnierze spotkani po latach. W ich rozmowie nie było flirty – była chemia. Surowa i pełna szacunku.

Karen w końcu odchyliła się na krześle.

– Wiesz, Otto... – zaczęła powoli – gdybyśmy się poznali wcześniej, może razem byśmy gdzieś działali, może rozwalali jakąś jaskinię w Hindukuszu.

Otto spojrzał na nią uważnie.

– Może... – powiedział tylko.

I napił się kawy.

Karen siedziała wygodnie oparta,  jej smukłe, umięśnione przedramię rozluźnione, ale oczy nie traciły czujności. Gdy Otto wspomniał o Fallschirmjägerach, natychmiast rozpoznała w nim ten typ — twardziela z zasadami, kogoś, kto nie rzuca słów na wiatr. Mężczyznę, który nie musi udawać siły, bo ją po prostu ma.

Sama też nie potrzebowała niczego udowadniać. Ale teraz… poczuła coś dziwnego. Coś, co zaskoczyło ją bardziej niż cała akcja z porwaniem dziennikarza.

– Zafascynowała mnie historia twojej rodziny. – powiedziała nagle, patrząc w jego oczy z lekkim uśmiechem, jakby właśnie przestała go testować. – Te wasze przysięgi. Wierność przez pokolenia.

Otto skinął głową.

– To nie legenda. U mnie w rodzinie to się naprawdę dzieje. Ojciec służył najpierw w Bundeswehrze, potem przy Hagenach. Dziadek jeszcze u ojca Jonasa… i u Skorzenego. Pokazał mi kiedyś mundur i stare zdjęcia z wojny – jego głos był spokojny, bez patosu. A moje imię, to był pomysł dziadka, aby uhonorować jego dowódcę. Każdy mężczyzna u nas wie, że najpierw wojsko, potem von Hagenowie. I tak będzie zawsze.

Karen przez moment milczała. Mrużyła oczy, jakby chciała coś ocenić.

Otto odchylił się nieco na krześle, opróżnił kubek i odstawił go na stół z głuchym stukiem. Spojrzał na nią bez uśmiechu, poważnie, prosto.

– Słuchaj, Blitz... – zaczął i pierwszy raz użył jej pseudonimu z takim ciepłem, że aż jej kark pokrył się gęsią skórką. – Nie będę owijał w bawełnę. Za prosty jestem na takie rzeczy. Pójdziesz ze mną na kolację?

Karen uniosła brwi, lekko przekrzywiła głowę. Jej blond włosy, krótkie i równo przystrzyżone, zadrżały na skroniach.

– Nie przeszkadza ci kim jestem? Co robię? – zapytała, cicho, prawie niedowierzająco. Jej głos był spokojny, ale coś w środku lekko zadrżało.

Otto spojrzał jej prosto w oczy. Nie uśmiechał się. Po prostu mówił prawdę.

– Jesteś wojowniczką. – powiedział bez wahania. – Piękną wojowniczką. 

I wtedy stało się coś, co Blitz z trudem mogła sama przed sobą przyznać. Rumieniec. Pojawił się na jej policzkach z taką siłą, jakby właśnie dostała komplement od samego kanclerza. Spuściła na moment wzrok, uśmiechając się z zakłopotaniem – coś, czego nie czuła od czasów, gdy miała siedemnaście lat.

Wzięła łyk kawy, jakby chciała ukryć emocje za ścianką kubka.

– No dobra, Otto  – powiedziała cicho, niemal rozbawiona, ale z nutą czegoś poważniejszego. – Ale tylko jeśli ty wybierzesz miejsce. I… niech to nie będzie coś pretensjonalnego.

Otto uśmiechnął się, tym razem naprawdę, głęboko i lekko zadziornie.

– Dobrze Blitz, będziesz zadowolona – powiedział i wstał, żeby wyjrzeć przez okno.

Na zewnątrz nie było widać niczego szczególnego. Zwykła wiejska droga, poranna mgła i gdzieś w oddali zaparkowany Maybach. Ale w środku — coś się zmieniło.

Po kilkunastu minutach drzwi skrzypnęły i do wnętrza wszedł energicznym krokiem Martin.

— Gotowe, Blitz. — rzucił z satysfakcją, poprawiając kurtkę.

Karen podeszła do niego z uśmiechem. Z jej twarzy zniknęła wojskowa surowość, pojawiło się coś cieplejszego, bardziej siostrzanego.

— Dzięki, Martin. Świetnie się spisałeś. — powiedziała i bez cienia skrępowania pocałowała go w policzek.

Otto, stojąc przy stole, uniósł brew z udawaną zazdrością.

— A ja? Ja nie spisałem się świetnie? — zapytał, siląc się na poważny ton, choć w kącikach ust czaił się uśmiech.

Karen odwróciła się, zrobiła dwa kroki w jego stronę, uniosła twarz i również pocałowała go lekko w policzek — z nieco innym akcentem, bardziej świadomym. Jej oczy przez sekundę zawisły na jego twarzy. Otto poczuł, jakby coś w nim lekko zadrżało.

— Ty też. — powiedziała tylko, z tym samym półuśmiechem, i odwróciła się, biorąc torbę z podłogi.

— Zostawmy tu Volkswagena na jakiś czas. — rzuciła do obu mężczyzn — Zbyt gorący, nie ma sensu nim jechać.

— Ja zajmuję miejsce na tylnej kanapie Maybacha. Chcę poczuć się jak prezes — powiedział Martin i już wychodził z budynku.

— To ja idę do przodu. — dodała Karen, poprawiając rękawy lekkiej sportowej kurtki. Podeszła do drzwi, odwróciła się jeszcze na chwilę w stronę Ottona, ale nic nie powiedziała. 

Maybach cicho zaryczał i ruszył spod starego gospodarstwa. Otto prowadził pewnie, jego dłonie pewnie spoczywały na kierownicy, a spojrzenie miało chłodną koncentrację. Ale co chwila zerkał na swoją pasażerkę. Karen siedziała wygodnie, wpatrując się w drogę, z profilem wyraźnie zarysowanym w świetle dnia. Cisza między nimi była... naturalna.

Po kilkunastu minutach jazdy, Otto sięgnął po telefon i jednym ruchem kciuka wysłał zaszyfrowaną wiadomość do Jonasa:

„Zadanie wykonane. Pakiet zabezpieczony. Wracamy.”

Karen, nie odwracając się do niego, też wyjęła telefon. W jej wiadomości do Pauliny było tylko jedno zdanie:

„Kran naprawiony. Miłego pobytu w Polsce, Lady Fenriss.”

---

Maybach wjechał w granice Berlina, sunąc przez coraz gęstszy ruch uliczny. Martin poprosił o wysadzenie go na Kreuzbergu. Otto zaparkował na chwilę przy jednej z bocznych uliczek. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie — mocno, krótko, po żołniersku. Żaden z nich nie potrzebował wielu słów.

— Zgłoś się, jakby coś było. — rzucił Martin.

— Zawsze. — odpowiedział Otto. Martin pożegn się z Karen i poszedł, nie oglądając się za siebie.

Kiedy ruszyli dalej, zapadła chwila milczenia, aż w końcu Otto zerknął na Karen.

— A ciebie gdzie podrzucić, Blitz? — zapytał, jego głos brzmiał spokojnie, ale z nutą czegoś głębszego.

Karen spojrzała na niego uważnie, jakby chciała zinterpretować nie tylko słowa, ale i ich intencję. Przez moment wyglądała, jakby miała rzucić adres i odejść. Ale nie zrobiła tego od razu.

Zamiast odpowiedzieć, odchyliła lekko głowę, uśmiechnęła się nieznacznie i powiedziała:

— A może... zajedziemy gdzieś na jakieś jedzenie? Zgłodniałam po tej akcji. 

Otto spojrzał na nią dłużej, jego twarz rozjaśniła się lekkim, szelmowskim uśmiechem.

— Z przyjemnością, Blitz.

Maybach skręcił w boczną uliczkę. Ramiona Karen niemal niezauważalnie rozluźniły się. Po raz pierwszy od bardzo dawna....


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wilczyca 1

Wilczyca 11

Wilczyca 2