Wilczyca 80
Rozdział 80
Trójmiasto, kwiecień 2024
Paulina zamknęła za sobą drzwi i przez chwilę stała w milczeniu, wdychając zapach wczesnowiosennego powietrza. Było ciepło jak na koniec kwietnia, słońce łagodnie oświetlało opustoszałe podwórze, a drzewa wokół domu dopiero zaczynały się zielenić. Zdecydowała kilka dni temu – dom po dziadku miał pójść na sprzedaż. Definitywnie.
W środku wszystko wydawało się znajome, lecz martwe, w salonie nie było nic, co by ją poruszyło. Trochę książek, parę obrazów. Paulina nie była sentymentalna. Jej spojrzenie powędrowało w stronę drzwi prowadzących do piwnicy.
Zeszła schodami w dół. Zapach wilgoci był intensywny, metalowy chłód dotykał skóry jak znajoma ręka. Przekręciła klucz w zamku i otworzyła drzwi. Światło dzienne nie docierało tu nigdy – tylko surowe, punktowe lampy pod sufitem. Sprzęty stały nietknięte. Ciężki stół z pasami, hak w suficie, stalowa rama z karabińczykami. Każdy element miał swoją historię, której nie sposób było wyjaśnić obcemu.
Westchnęła cicho i wyszła na zewnątrz, kierując się do starej szopy przy ogrodzeniu. Otworzyła skrzypiące drzwi. W kącie nadal stały solidne drewniane dyby, lekko przykurzone, ale wciąż sprawne. Dotknęła ich dłonią, przez chwilę wpatrzona w ciemne drewno.
Zrobiło się cicho. Paulina uświadomiła sobie, że nie przewidziała tego aspektu sprzedaży. Dom może sprzedać każdemu, ale tego nie mogła tak po prostu pokazać światu. Zanim ktoś zrobi zdjęcia nieruchomości musi się tego pozbyć.
Sięgnęła po telefon, przeczesała kontakty i wybrała numer.
– Cześć, przepraszam, że tak niespodziewanie, ale… mam pewien problem...
---
Biały Renault Master z logo wypożyczalni powoli wtoczył się na podjazd starego domu Pauliny. Koła zaskrzypiały cicho na nierównej nawierzchni, a popołudniowe słońce odbiło się od przedniej szyby, rzucając na elewację jasny refleks. Powietrze było rześkie, pachniało wiosną.
Paulina stała w otwartych drzwiach, opierając się niedbale o framugę. Jej sylwetka rysowała się ostro na tle wnętrza domu – miała na sobie czarne, skórzane spodnie, miękko opinające biodra i uda oraz czarny, dopasowany golf. Prosto, wygodnie, ale z charakterystycznym dla niej wyczuciem – czarna, czysta linia, od stóp do szyi, bez jednej zbędnej rzeczy.
Z samochodu wysiadł Marcin – wysoki, o luźnej, swobodnej postawie. Miał na sobie ciemne dżinsy i grafitową bluzę z kapturem, której rękawy były lekko podciągnięte na przedramionach. Jego ciemne, nieco dłuższe włosy były potargane od jazdy z otwartym oknem. Mimo prostego stroju, wyglądał pewnie – był typem mężczyzny, którego obecność zawsze robiła wrażenie, choć sam wydawał się tego nie zauważać.
Zatrzymał się dwa kroki przed Pauliną i uśmiechnął się ciepło. Następnie, z szacunkiem i bez cienia ironii, pochylił się i ujął jej dłoń, całując delikatnie jej wierzch. Ten stary, niemal zapomniany gest nie wydał się teatralny – raczej jakby to była ich własna forma powitania.
Paulina odwzajemniła uśmiech, a potem, z lekkim rozbawieniem pocałowała go w policzek.
– Dzień dobry, moja Pani – powiedział z półuśmiechem.
– Marcin, przestań. – Pokręciła głową. – Mówiłam ci już… dziękuję, że przyjechałeś. Wiem, że to było na ostatnią chwilę i mogło ci zburzyć inne plany.
– Dla ciebie wszystko. Przecież wiesz.
– Wiem. Ale i tak dziękuję. Jesteś kochany. Chodź, pokażę ci, o co chodzi.
Odwróciła się, nie czekając, aż ją dogoni. Marcin ruszył za nią bez wahania.
Wewnątrz domu panował chłód i lekka woń starych desek Wnętrze było już niemal puste – została tylko część mebli, jakieś dekoracje. Żadnych zdjęć, żadnych książek.
Paulina weszła do kuchni, uchyliła drzwiczki lodówki i zerknęła przez ramię.
– Napijesz się czegoś? Mam colę, wodę kokosową albo sok pomarańczowy. Bez alkoholu – dziś pracujemy.
– To może colę? – odpowiedział, siadając przy blacie. – Bez lodu.
Paulina sięgnęła po butelkę i szklankę. Napełniła ją spokojnie i postawiła przed Marcinem. Następnie nalała sobie szklankę soku.
– Więc tak… – zaczęła, opierając się biodrem o stół. – Mam tu trochę rzeczy, których nie mogę zostawić. Trzeba je zdemontować i zapakować do auta. Dyby są w szopie, a w piwnicy – trochę bardziej skomplikowane rzeczy. Metalowe mocowania, rama....
Marcin skinął głową bez cienia zaskoczenia.
– Zobaczymy, co i jak. Mam ze sobą wszystko – wkrętarki, pasy, rękawice. Najpierw obejrzymy, potem zdecydujemy, jak to wyciągnąć.
Usiedli.
W salonie panowała cisza, przerywana jedynie odgłosami dochodzącymi zza lekko uchylonego okna – gdzieś w oddali słychać było śpiew ptaków i szum przejeżdżającego samochodu. Światło popołudnia sączyło się przez firanki, miękko rozlewając się po drewnianej podłodze i jasnym dywanie.
Paulina siedziała w fotelu, z jedną nogą założoną na drugą, całkowicie spokojna i świadoma swojego wyglądu. Czarne skórzane spodnie idealnie opinały jej nogi a czarny golf podkreślał linię ramion i szyi. Jej długie włosy były luźno spięte, odsłaniając wyraźne kości policzkowe i szyję. Każdy jej ruch był spokojny, dokładny – jakby nic w niej nie było przypadkowe.
Marcin usiadł naprzeciw niej, w fotelu obok, przez chwilę nie odzywał się, po prostu patrzył. Jego twarz rozluźniła się w miękkim, nieco bezbronnym wyrazie zachwytu. Wreszcie odezwał się cicho, jakby bardziej do siebie niż do niej:
– Boże… jaka ty piękna jesteś. Za każdym razem gdy cię widzę wydajesz mi się jeszcze doskonalsza.
Paulina spojrzała na niego z lekkim uśmiechem. Jej spojrzenie było ciepłe, ale zawierało też znajomą nutę dystansu i pewności siebie. Nic nie musiała dodawać. Komplement wybrzmiał i został przyjęty.
---
Zeszli do piwnicy po wąskich, starych schodach – drewno skrzypiało pod ich krokami, a chłód uderzał od kamiennych ścian. Gdy tylko Marcin przekroczył próg, jego kroki nieco zwolniły. Przestrzeń przed nim była jak scena z teatralnego snu – dokładna, przemyślana, surowa i niepokojąco piękna.
To była prawdziwa izba tortur. Solidna ławka do spankingu stała w centralnym miejscu – skórzana tapicerka lekko połyskiwała w świetle industrialnej lampy zawieszonej pod sufitem. Obok niej, oparty o ścianę krzyż św. Andrzeja, z ciemnego drewna, z szerokimi pasami i stalowymi mocowaniami. W rogu – metalowa klatka, solidna, niska, ze śladami używania, pokryta cieniem pajęczyny.
Paulina stanęła w progu, jakby dobrze znała ten widok, ale nie miała wobec niego żadnych emocji. Odwróciła się do Marcina:
– To wszystko trzeba rozłożyć i zapakować do auta. Myślisz, że damy radę?
Marcin podrapał się po karku, przyglądając się sprzętom z profesjonalnym spokojem.
– Zobaczę po łączeniach... Ale wygląda na to, że wszystko jest przemyślane. Jakby ktoś już kiedyś planował przeprowadzkę. – Uśmiechnął się półgębkiem i ruszył po skrzynkę z narzędziami i wkrętarkę, które zostawił w samochodzie.
Gdy wrócił, Paulina już siedziała. Nie na zwykłym krześle, ale na tronie – ciężkim, drewnianym, ze skórzanym siedziskiem i wysokim oparciem. Jej postawa była zrelaksowana, niemal nonszalancka, a jednak każda linia ciała mówiła o sile i kontroli. Nogi skrzyżowane, dłonie oparte na podłokietnikach, spojrzenie skupione na Marcinie.
Zaczął od ławki. Wkrętarka cicho brzęczała w rytmie odkręcanych śrub. Co jakiś czas zerkał na Paulinę – ona nie odrywała od niego wzroku, ale nie było w nim presji, raczej ciekawość. Rozmawiali luźno, jakby robili coś zupełnie codziennego. O trasie, którą jechał, o tym, że majówka zapowiada się ciepło, że jej brat pisał do niej w sprawie sprzedaży książek z biblioteki po dziadku.
Marcin nachylił się nad elementem stelaża i spojrzał z ukosa, półżartem, ale z autentycznym podziwem:
– Jesteś jak królowa. Zupełnie na swoim miejscu.
Paulina uśmiechnęła się powoli, głęboko. Przechyliła głowę i przez chwilę nic nie odpowiedziała – jej spojrzenie było spokojne, ale widać było, że przyjęła ten komentarz z zadowoleniem.
– Nie każdemu pasuje tron – Jej głos był miękki, ale w słowach brzmiał metaliczny rdzeń pewności.
Wkrętarka zawyła cicho raz jeszcze, a pierwsze elementy ławki zaczęły lądować obok, gotowe do wyniesienia. W powietrzu unosił się zapach metalu i skóry. Marcin pracował szybko i sprawnie, jak ktoś, kto zna swoje narzędzia – ale cały czas był świadomy jej obecności. Wiedział, że ta kobieta, siedząca z pozornym spokojem w sali przypominającej podziemia zamku, patrzy na niego uważnie – i że ta chwila znaczy więcej, niż mogłoby się wydawać.
W ciszy piwnicy słychać było jedynie jego oddech, brzęczenie wkrętarki i ciche skrzypienie skóry, gdy Paulina zakładała nogę na nogę.
Przeciągnęła palcami po podłokietniku tronu, spoglądając na niego z góry, choć jej ton był niemal czuły:
— Marcin... co ja bym bez ciebie zrobiła? — powiedziała wolno. — Jesteś naprawdę kochany. A ja... wiem, że potrafiłam być wobec ciebie bardzo surowa.
Marcin zatrzymał się w pół ruchu. Wkrętarka opadła na kolano, a on spojrzał na nią uważnie. Jego oczy zaiskrzyły się emocją, z jakąś dziwną mieszanką wzruszenia i oddania.
— Błagam... nigdy się nie zmieniaj — powiedział z cichym naciskiem. — Jesteś najcudowniejszą kobietą na świecie. Moją Panią. Nawet nie wiesz, ile ci zawdzięczam. Dzięki tobie ogarnąłem się. Bo kazałaś mi być najlepszym. Bo nigdy nie pozwalałaś mi spocząć na laurach.
Paulina uśmiechnęła się lekko, z cieniem ironii i dystansu do samej siebie:
— Tak wysoki sądzie — rzuciła z teatralnym tonem, mrużąc oczy i przyglądając mu się z figlarnym błyskiem w spojrzeniu. — I dobrze na tym wyszedłeś? Jesteś zadowolony ?
— Zostałem sędzią, to znacznie więcej niż mogłoby się wydawać na początku studiów — potwierdził z dumą, ale bez przesady. — Można tak powiedzieć... choć na razie tylko sądu rejonowego.
— Tylko? — uniosła brwi z lekkim rozbawieniem.
Marcin rozłożył ręce w geście pokory, a potem podniósł wzrok, patrząc jej prosto w oczy.
— A przez dwa tygodnie urlopu... co roku — jego głos nieco zmiękł — jestem twoim lokajem. I nie chcę być nikim innym.
Paulina uśmiechnęła się szerzej, nieco cieplej, ale wciąż z tą samą arystokratyczną nutą obecnej w każdym jej geście.
— Tradycyjnie – lipiec? — zapytała, opierając łokieć na podłokietniku i wspierając brodę na dłoni. — Aaa czy... - zawahała się - nie będziesz miał problemów z....
Marcin skinął głową natychmiast, niemal instynktownie:
— Zawsze. Wiesz, że niczego nie planuję w tym czasie bez twojej zgody.
— Dobrze. — Spojrzała na niego z góry. — A czy... - zawahała się - nie będziesz miał problemów z....
— Biorę to na siebie, proszę, to mój ból głowy.
— Rozumiem, a teraz... kończ z tym krzyżem.
— Tak jest, pani doktor — Uśmiechnął się i sięgnął znów po wkrętarkę, a jego ruchy nabrały nowej energii.
Z dołu spojrzał na nią raz jeszcze, jakby upewniał się, że to naprawdę się dzieje. A potem zajął się pracą z taką precyzją i starannością, jakby demontował dzieło sztuki.
Pracował sprawnie i metodycznie. Po niespełna godzinie na betonowej podłodze piwnicy leżały rozmontowane elementy krzyża, ławy, klatki i stojaków. Starannie poukładane, czekały tylko na wyniesienie. Marcin wziął się za przenoszenie wszystkiego do vana — kawałek po kawałku, ostrożnie, jakby przenosił coś znacznie bardziej osobistego niż tylko metal i drewno.
Zostały jeszcze dyby. Paulina narzuciła na siebie czarną ramoneskę z połyskującej skóry i wsunęła na nogi ciężkie motocyklowe botki na płaskim obcasie, z suwakami po bokach i stalowymi klamrami. Zeszli razem do szopy. Pachniało tam drewnem i chłodnym kurzem.
Dyby stały pośrodku, stabilne, masywne — z wyraźnymi śladami używania. Marcin przesunął dłonią po ich powierzchni, jakby z pewną dozą szacunku, po czym ukląkł i wziął się do odkręcania śrub. Paulina oparła się o framugę, ramiona skrzyżowane, obserwując go w milczeniu. Jej mina była spokojna, ale uważna.
Po niespełna trzydziestu minutach dyby były już rozłożone, a Marcin wyniósł ostatnie części do vana.
— I co teraz? — spytał, zacierając ręce, lekko zdyszany.
— Wynajęłam mały magazyn, — odparła Paulina spokojnie. — Musimy to tam przewieźć.
— Teraz? — podniósł brwi, jakby zaskoczony.
— Tak. Miejmy to już za sobą.
Zamknęła dom — ostrożnie, z pewnym namysłem. Klucz przekręcił się w zamku z metalicznym kliknięciem, a Paulina odwróciła się w stronę auta. Bez słowa zajęła miejsce na fotelu pasażera, zarzucając nogę na nogę. Jej ramoneska skrzypnęła delikatnie, gdy poprawiła się w fotelu. Z kabiny roztaczał się znajomy, lekko przemysłowy zapach wypożyczonego auta.
Bez słowa wbiła palcem adres do nawigacji, ekran zabłysnął: „Gdańsk — Park Magazynowy, Modrzewiowa 3”.
— Jedź.
Po trzydziestu minutach jazdy, już na obrzeżach Trójmiasta, wjechali na teren jednego z parków magazynowych. Blaszane hale ciągnęły się wzdłuż asfaltowych alejek, każda z numerem i szarą roletą.
Marcin zaparkował pod jednostką oznaczoną „C79”. Wysiadł pierwszy, otworzył przestrzeń ładunkową i wyciągnął metalowy wózek transportowy. Potem, sprawnie, bez zbędnych pytań, zaczął przewozić ciężkie elementy do środka — jeden po drugim, układając je w sposób uporządkowany, choć nieco tymczasowy.
Paulina przez cały czas stała przy drzwiach magazynu. Czasem rzucała krótkie spojrzenie to na wózek to na Marcina.
W ciszy, przerwanej tylko stukotem metalu i kółek wózka, zakończyli transport.
Wsiedli do vana. Drzwi zatrzasnęły się z głuchym dźwiękiem, silnik zamruczał, gdy Marcin przekręcił kluczyk. Kabina rozgrzanego Renaulta wypełniła się znajomym zapachem skóry, kurzu i lekkiego zmęczenia.
Paulina oparła się wygodnie, nogi skrzyżowała w kostkach, a dłonie spoczęły na udach. Spojrzała na niego spod lekko zmrużonych powiek — spokojnie, ale z tą charakterystyczną, lodowatą precyzją.
— Jak mogę ci się odwdzięczyć? — zapytała bez emocji, niemal sucho.
Marcin tylko uśmiechnął się pod nosem, nie odrywając wzroku od drogi.
— No co ty... jesteś moją Panią.
Paulina przesunęła na niego wzrok. Jej spojrzenie stało się ostrzejsze.
— Marcin, nie wkurzaj mnie. Zapytałam poważnie. Na co masz ochotę?
W kabinie zapadła cisza. Marcin puścił kierownicę jedną ręką, potarł kark, po czym zerknął na nią kątem oka. Jej twarz była nieruchoma, ale oczy... były czujne. Czekała na prawdziwą odpowiedź, nie grzecznościową formułkę.
— Dobrze. Chciałbym... — zaczął, zawahał się, ale dokończył. — Chciałbym po prostu spędzić z tobą trochę czasu. Tak po prostu. Bez żadnych masek. Przy tobie... czuję się najlepiej.
Paulina milczała przez moment. Patrzyła na niego uważnie, analizując. Jej dłoń przesunęła się po udzie, powoli, z zamyśleniem.
— Bez masek... ciekawe życzenie, jak na kogoś, kto mnie zna od tylu lat. Dobrze. Dziś wieczorem będę miła. Zasłużyłeś.
Marcin uśmiechnął się lekko, ale nie odpowiedział. Znał ją na tyle, by wiedzieć, że nie trzeba dziękować. Nie za to.
Van sunął dalej przez przemysłowe przedmieścia, a cisza między nimi była spokojna — gęsta, ale bez napięcia.
Wieczór spędzili naprawdę fajnie — tak, jakby świat na chwilę przestał istnieć. W restauracji Paulina zamówiła tatara z jajkiem przepiórczym i kieliszek wody gazowanej z cytryną. Marcin — makaron z sosem truflowym, nieco speszony jej obecnością, ale wyraźnie szczęśliwy. Rozmawiali swobodnie, z uśmiechami, bez ciężaru dawnych ról, choć napięcie między nimi wciąż gdzieś cicho pulsowało pod powierzchnią.
Po kolacji pojechali do kina. Paulina zaproponowała coś lekkiego — inteligentną komedię z europejskim sznytem. Usiadła po jego lewej stronie, nogę założyła na nogę, dłonie złożyła w cienką linię na kolanach. Gdy sala pociemniała, przez moment Marcin spojrzał na jej profil — smukły nos, nieruchome usta, doskonale ułożone włosy. Pomyślał tylko jedno: czy ona naprawdę wie, jak wygląda, jak działa na ludzi...?
Po filmie podjechali pod jej dom. Marcin już chciał się pożegnać…
— Nigdzie nie jedziesz. — Jej głos był spokojny, ale nie znosił sprzeciwu.
Zatrzymał się.
— Nocujesz u mnie. I nawet nie próbuj dyskutować — dodała z uśmiechem.
Weszli do domu, sięgnęła po niewielką paczkę z apteczki.
— Co to?
— Jednorazowa szczoteczka. Z pastą w środku. — podała mu ją.
Poprowadziła go korytarzem, wskazując łazienkę. Marcin wykąpał się, przebrał w przygotowany wcześniej T-shirt i dresowe spodnie. Czuł się, jakby wrócił do czasów studenckich — tylko że tym razem to nie był akademik, a dom Pauliny Ritter. Przeszedł do pokoju gościnnego — schludnego, chłodnego, z minimalistycznym wystrojem.
Paulina weszła za nim. W rękach miała stalowe kajdanki.
— Sam rozumiesz, — rzuciła z rozbawieniem i zanim zdążył zaprotestować, z wprawą zapięła je mu na nadgarstkach, z tyłu.
— Serio...? — zapytał półgłosem, nie bardzo wiedząc, czy żartuje.
— Dobranoc, Marcin. — powiedziała, gasząc światło. Zanim wyszła, zatrzymała się w drzwiach i rzuciła mu przez ramię: — Nie chrap. Mam czujnik dźwięku w systemie alarmowym.
Zamknęła za sobą drzwi. Marcin został sam — w ciemności, z rękami skutymi z tyłu, na wąskim łóżku gościnnego pokoju.
I choć nie powiedział tego na głos, na jego twarzy pojawił się cichy uśmiech.
---
Poranek był chłodny, słońce jeszcze leniwie wspinało się ponad linię drzew, rzucając przez okna długie pasma światła. W pokoju gościnnym panował półmrok. Marcin leżał na boku, z rękami nadal skutymi z tyłu. Spał czujnie, niespokojnie, jak zawsze, gdy był u niej.
Usłyszał dźwięk otwieranych drzwi, a potem delikatny szelest kroków na drewnianej podłodze. Nie musiał się odwracać. Poznał ją po sposobie, w jaki się poruszała.
Paulina miała na sobie dopasowane legginsy w kolorze granatowym i sportowy, szary top. Na nadgarstkach cienkie, czarne opaski z wełny merino, włosy związane w wysoki koński ogon. Twarz świeża, czysta, lekko zarumieniona — już po biegu. Równy oddech i wilgotna skóra świadczyły o zakończonym treningu.
— Poranna rutyna… — pomyślał Marcin. Ona nigdy nie odpuszcza.
Paulina nachyliła się nad nim i bez słowa sięgnęła do kajdanek. Wsunęła klucz, usłyszał charakterystyczne klik. Dłonie miał zesztywniałe, ale nie zareagował — tylko uniósł głowę i spojrzał na nią z tym swoim znanym, cichym uśmiechem.
— Wygodnie się spało? — zapytała tonem zbliżonym do szyderstwa, ale w oczach tliło się coś miękkiego, niemal ciepłego.
Marcin przeciągnął się ostrożnie, poruszając ramionami, jakby sprawdzał, czy wszystko działa. Nie odpowiedział słowami — tylko pokiwał lekko głową i uśmiechnął się szerzej, znacząco.
— No tak — rzuciła półgłosem. — Chodź. Owsianka czeka.
W kuchni pachniało wanilią i orzechami. Paulina nalała do dwóch misek owsianki z dodatkiem kremu z nerkowców i syropu z daktyli. Do tego kawa z ekspresu, dokładnie tak, jak lubiła.
Usiedli naprzeciwko siebie. Przez kilka minut jedli w ciszy, która nie była niezręczna — raczej znajoma, domowa.
— Mogę ci zaproponować tylko tę owsiankę z kremem z nerkowców — powiedziała, odkładając łyżkę.
— Jest idealna — odpowiedział z uśmiechem Marcin. — Wiesz, że lubię.
Przez chwilę rozmawiali o błahostkach — o samochodzie, o kinie, o książkach, które czytali. Było lekko, niemal zwyczajnie. I wtedy Paulina odchyliła się w krześle, założyła nogę na nogę, przechyliła lekko głowę i zapytała z pozorną obojętnością:
— A jak twoja… dziewczyna? Patrycja, dobrze pamiętam?
Marcin uniósł głowę, a jego twarz momentalnie się rozjaśniła.
— No właśnie, jest taka sprawa… — zaczął, jakby nie mógł się zdecydować, czy powiedzieć to od razu. — We wrześniu bierzemy ślub.
Paulina zamarła. Jej brew uniosła się lekko, spojrzenie stało się czujniejsze. Przez sekundę nic nie mówiła. Potem wzięła łyk kawy i odstawiła filiżankę na spodek.
— I mimo tego… przyjedziesz do mnie w lipcu? Marcin… nie chcę abyś miał problemy — wypowiedziała jego imię cicho, niemal bez nacisku, ale ciężar tych słów zawisł w powietrzu.
Marcin spojrzał na nią z mieszaniną pokory i bezbronnej determinacji.
— Tak. Mimo tego. — powiedział spokojnie. — Nigdy jej o tym nie powiem. Ona tego nie zrozumie. Tego kawałka mnie... Powiedziałem jej, że jadę z wujkiem popracować, że to taka tradycja z czasów studenckich. Darek wie, że ma mnie kryć jak coś.
— A przede mną też ukrywasz coś? — zapytała, przesuwając spojrzeniem po jego twarzy. Nie było w jej głosie złości, tylko chłodna analiza.
— Nie. — odpowiedział od razu. — Ty wiesz wszystko. Tylko... Patrycja nie zna tego świata. Dla niej jestem prawnikiem, sędzią, kimś poważnym. Gdyby wiedziała, że co roku, od siedmiu lat, przez dwa tygodnie w lipcu jestem...
— Lokajem, — dokończyła za niego, prawie bez uśmiechu.
— Tak — potwierdził cicho. — Twoim lokajem. I nie chcę być nikim innym. To, co mamy... to, co było między nami... jest częścią mnie. Bez tego byłbym tylko pustą skorupą. Paulina, powiedz sama — co miałbym zrobić?
Paulina patrzyła na niego długo. W jej spojrzeniu było coś niewypowiedzianego — rodzaj chłodnej czułości, przelotnego wzruszenia, które nie znalazło ujścia. A potem tylko skinęła głową.
— Tradycyjnie, lipiec? — zapytała, powracając do wcześniejszego tonu.
— Tradycyjnie — odparł, a jego głos zabrzmiał niemal jak przysięga.
W kuchni zapanowała cisza, która była inna niż wcześniejsze — cięższa, jakby w powietrzu zawisło coś, co czekało, by się wydarzyć. Paulina siedziała oparta o oparcie krzesła, lekko przekrzywiła głowę, patrząc na Marcina. Wciąż obracała w palcach filiżankę, której porcelana wyraźnie kontrastowała z czernią jej lakierowanych paznokci.
— A ślady? — zapytała cicho — Jak je wyjaśnisz?
— Poradzę sobie, naprawdę, proszę nie martw się. To mój problem.
Paulina przytaknęła, chociaż w jej oczach był cień wątpliwości.
Marcin milczał przez moment, po czym powoli wstał. Podszedł do swojej torby, która leżała przy drzwiach, i bez pośpiechu rozpiął zamek. Jego ruchy były spokojne, jakby to, co miał zrobić, było przemyślane i ważne. Wewnątrz torby znajdowała się płaska, kremowa koperta przewiązana granatową wstążką.
Wrócił do stołu i położył ją przed Pauliną. Spojrzał na nią z lekko uniesionymi brwiami — niepewnie, ale z nadzieją.
— Paulina... jest jeszcze jedna sprawa. — Jego głos był cichy, jakby obawiał się jej reakcji. — To dla ciebie.
Paulina spojrzała na kopertę, a potem na niego. Przesunęła ją w swoją stronę jednym, płynnym ruchem. Przez chwilę patrzyła na nią w milczeniu, jakby sama obecność tego zaproszenia miała moc cofnięcia czasu. Jej palce delikatnie rozwiązały wstążkę, a potem otworzyła kopertę.
W środku znajdowało się elegancko wykonane zaproszenie. Gruby, kremowy papier, subtelne liternictwo, bez zbędnych ozdobników. Treść była prosta: zaproszenie na ślub i wesele Patrycji i Marcina, we wrześniu, w pałacyku pod Poznaniem.
Paulina spojrzała na kartkę, a potem uniosła wzrok. W jej oczach nie było już tego chłodu sprzed chwili, ale coś bardziej nieuchwytnego — mieszanina wzruszenia, zaskoczenia i czegoś, czego sama nie potrafiła nazwać.
— Dziękuję, — powiedziała cicho, odkładając zaproszenie na stół. — To miłe z twojej strony, ale...
— Proszę, Paulina, — przerwał jej Marcin, robiąc krok bliżej. W jego głosie słychać było autentyczne wzruszenie. — Zależy mi na twojej obecności. Twojej... i Jonasa. Naprawdę. Proszę.
Spojrzała na niego uważnie. W jego oczach nie było ani śladu gry — tylko szczerość i pokora, która uderzyła ją znienacka.
Westchnęła, odchylając się lekko na krześle.
— Potwierdzę ci jeszcze, dobrze? — powiedziała z lekkim uśmiechem. — Ale... dziękuję. Jest mi naprawdę miło. Strasznie miło, Marcin.
Zapanowała chwila ciszy. On uśmiechnął się — delikatnie, z ulgą. Patrzyła na niego, jakby widziała go na nowo — mężczyznę, który wciąż w niej coś widzi, mimo że tyle razy był przez nią łamany i składany od nowa.
Zaproszenie leżało na stole. Skromne, piękne. Jakby symbolicznie zamykało pewien rozdział — albo otwierało nowy.
---
Słońce w końcu przebiło się przez poranną mgłę nad Trójmiastem, gdy Paulina zaparkowała swoje białe Audi RS4 Avant pod nowoczesnym budynkiem w Dolnym Sopocie. Auto lśniło czystością i dyskretnym prestiżem — nisko zawieszone, na czarnych felgach, z ciemnymi szybami i subtelnym rykiem silnika, który zgasł, gdy tylko wyłączyła zapłon. Wysiadła, poprawiła długi, beżowy płaszcz, który otulał jej sylwetkę i ruszyła w stronę wejścia, gdzie czekała już pośredniczka.
Młoda kobieta, szczupła, w klasycznym, grafitowym garniturze, z uśmiechem i teczką dokumentów przywitała ją energicznie.
— Dzień dobry, pani Ritter. Dziękuję za punktualność. Apartament czeka.
Paulina skinęła głową z lekkim uśmiechem, nie potrzebowała zbędnych uprzejmości. Weszły do środka — przeszklony hol pachniał nowością, delikatnym aromatem cytrusowego odświeżacza i świeżego betonu. Cicho sączyła się muzyka z niewidocznych głośników. Na ścianach wisiały czarno-białe fotografie o tematyce morskiej.
Winda była szybka i bezgłośna. Gdy drzwi rozsunęły się na najwyższym, czwartym piętrze, korytarz z miękkim, szarym dywanem zaprowadził je do mieszkania. Apartament miał 128 metrów kwadratowych i rozkład, który od razu przypadł Paulinie do gustu: czysty, funkcjonalny, bez zbędnych przejść i ciemnych kątów.
Po wejściu do środka z miejsca uderzyła ją przestrzeń — duży salon z panoramicznymi oknami wychodził wprost na linię horyzontu. Morze lśniło w oddali, a za szybą na ogromny taras wychodziły przesuwne drzwi. Taras otaczał niemal cały salon — wyłożony deską kompozytową, osłonięty szklanymi barierkami. W narożniku stały już technorattanowe meble i obietnica letnich wieczorów z kieliszkiem białego wina.
— Wschód słońca widać stąd idealnie — powiedziała pośredniczka z dumą.
Paulina przeszła dalej. Salon przechodził płynnie w kuchnię z wyspą — jasny marmur, stalowe sprzęty, minimalistyczne szafki bez uchwytów, wszystko zintegrowane. Trzy pozostałe pomieszczenia — dwie sypialnie i gabinet — były równie spójne: duże, jasne, z wysokimi oknami. W jednej z sypialni była garderoba i prywatna łazienka z wolnostojącą wanną pod oknem. Druga łazienka była dostępna z korytarza.
Wszystko urządzone oszczędnie, ale z wyczuciem. Biel, drewno, szarość i czarne akcenty. Cisza, światło, i morze, które wydawało się być niemal częścią wnętrza.
Paulina powoli przeszła się po całym mieszkaniu, przyglądając się detalom — spoinom kafli, krawędziom blatów, fakturze podłogi. Zatrzymała się przy drzwiach tarasowych, oparła dłoń o szybę i przez chwilę patrzyła na taflę wody w oddali.
Odwróciła się w końcu i powiedziała krótko, ale pewnie:
— Podoba mi się. Jestem zdecydowana.
Pośredniczka skinęła głową, lekko zaskoczona ale wyraźnie zadowolona. — Świetnie. Mamy jeszcze dzisiaj możliwość podpisania wstępnej umowy rezerwacyjnej. Chciałaby pani się tym zająć od razu?
Paulina tylko kiwnęła głową. — Tak. Proszę przygotować dokumenty. Chcę to mieć za sobą.
Apartament był doskonałym tłem — miejscem, gdzie mogłaby zniknąć na tydzień lub miesiąc, bez konieczności tłumaczenia się komukolwiek. Wszystko było sterylne, jak lubiła.
Po potwierdzeniu decyzji Paulina i pośredniczka usiadły przy eleganckim, minimalistycznym stoliku ustawionym w rogu salonu — tuż przy oknie. Blat ze szkła opierał się na metalowej konstrukcji w kolorze szczotkowanego metalu, a obok stały dwa lekkie krzesła z jasnoszarej tapicerki.
Paulina wyjęła z torebki dokument tożsamości w eleganckim etui i bez słowa podała go agentce nieruchomości.
— Proszę mi dać tylko kilka dni na przelanie zadatku i głównej kwoty. Ale zależy mi na szybkiej finalizacji.
Pośredniczka przytaknęła, notując coś szybko w swoim laptopie. — Oczywiście. Poproszę notariusza o projekt umowy przedwstępnej. Czy przesłać go jeszcze dziś?
— Tak, proszę.
Agentka zaczęła spisywać dane z dokumentu, jej paznokcie stukały cicho o klawiaturę. Zapanowała przez chwilę cisza, którą pośredniczka w końcu przełamała bardziej swobodnym tonem:
— Proszę wybaczyć, że zapytam, ale… to inwestycja? Czy planuje Pani mieszkać tu na stałe?
Paulina uśmiechnęła się, nie odrywając wzroku od panoramicznego widoku na taras. — Mieszkanie na weekendy, raczej... Nie będę tu mieszkała na stałe. Mam inne życie, gdzie indziej. Ale zależy mi na czasie. I jeszcze jedno...
Spojrzała na nią uważnie. — Proszę sprzedać mój dom. Prześlę pani mailem wstępną wycenę, numer księgi wieczystej i kilka zdjęć. Liczę na panią.
— Dziękuję za zaufanie, pani Ritter. Postaram się — powiedziała agentka z wyczuwalną satysfakcją, jakby właśnie udało jej się złapać jednocześnie dwie sroki za ogony.
Paulina nie odpowiedziała. Wstała i przeszła jeszcze raz przez apartament, tym razem spokojnie, uważnie. Zatrzymała się w kuchni, przesunęła dłonią po chłodnym marmurze wyspy, dotknęła chromowanego uchwytu baterii, sprawdziła fakturę szafek.
W sypialni zrobiła kilka dyskretnych zdjęć telefonem — ujęcie tarasu przez szybę, szerokiego łóżka z miękką narzutą, detalu lampy przy lustrze. Wszystko w dobrym smaku, nieprzeładowane. Wróciła na taras, gdzie przez chwilę patrzyła w morze. Wyciągnęła telefon i wybrała trzy kontakty: Jonas, Mama, Tata.
Do każdego z nich wysłała to samo zdjęcie — widok z tarasu z linią morza, jasnym niebem i subtelną nutą luksusu.
Do Jonasa dodała wiadomość:
„Moje nowe miejsce w Trójmieście. Minimalizm, przestrzeń i cisza. Myślisz, że ci się spodoba?”
Do rodziców tylko:
„Zdecydowałam się”.
Schowała telefon do kieszeni płaszcza. Odwróciła się jeszcze raz w stronę wnętrza, jakby zapamiętując każdy szczegół.
Pośredniczka podeszła do niej z uśmiechem.
— Będzie Pani zadowolona. To naprawdę piękne miejsce — powiedziała z przekonaniem, spoglądając na przestronny salon, do którego wlewało się światło. — O szesnastej notariusz będzie na Panią czekał. Wyślę zaraz dokładny adres i numer kancelarii. Wszystko zgodnie z planem.
— Dziękuję. Cenię sobie pani profesjonalizm — odparła Paulina spokojnie, wyciągając dłoń w geście krótkiego, ale uprzejmego pożegnania. — I proszę nie zapomnieć o tym domu. Chciałabym to mieć zamknięte w najbliższych tygodniach.
— Oczywiście, zajmę się tym od razu. Czekam na maila z wyceną i zdjęciami.
— Wyślę jeszcze dziś. Do zobaczenia o szesnastej.
Paulina odwróciła się powoli i ruszyła w stronę drzwi. Jej obcasy cicho stukały o jasną dębową podłogę, a powiew wiatru z tarasu na chwilę uniósł połę jej płaszcza. Zatrzymała się na progu, rzuciła jeszcze jedno spojrzenie w głąb apartamentu — chłodne, profesjonalne, ale podszyte czymś bardziej osobistym.
---
Paulina przyjechała późnym popołudniem. Słońce chyliło się ku zachodowi, odbijając się w wielkich, panoramicznych oknach apartamentowca, który teraz należał do niej. W bagażniku jej Audi RS4 leżała starannie zapakowana pościel, dwa komplety ręczników, kosmetyczka, walizka i kilka niezbędnych drobiazgów. Zamierzała spędzić pierwszą noc w swoim nowym mieszkaniu — zupełnie sama, bez żadnych zobowiązań, bez nikogo.
Zjechała ostrożnie do podziemnego garażu. Automatyczna brama rozsunęła się bezszelestnie po zeskanowaniu rejestracji. Jej miejsce miało numer 27 — narożne, wygodne, z dużą przestrzenią z jednej strony. Ale kiedy skręciła w odpowiedni rząd i podjechała bliżej, zmarszczyła brwi. Miejsce było już zajęte.
Stała tam czarna Toyota RAV4, nowy model, jeszcze błyszczący, z przyciemnionymi szybami i rejestracją z Warszawy. Paulina przełączyła samochód na P, z niedowierzaniem zerknęła jeszcze raz na numer namalowany na ścianie. 27. Jej miejsce. Sprawdziła dokumenty od dewelopera, dla pewności. Nie było wątpliwości.
Westchnęła cicho, niemal bezgłośnie, z irytacją ukrytą za chłodną fasadą. Delikatnie przejechała językiem po wewnętrznej stronie policzka, włączyła D i skręciła kierownicę, zjeżdżając na miejsce przy ścianie, tuż obok wyjścia z windy. Wyłączyła silnik. Wzięła torebkę, klucze i torbę z pościelą, zamknęła auto, a jej obcasy wydały czysty stukot na betonowej posadzce garażu.
Winda zawiozła ją prosto na czwarte piętro. W apartamencie panowała cisza i pachniało świeżością – jeszcze nie do końca zamieszkany, ale już w pełni urządzony. Paulina rozpakowała się szybko i metodycznie: pościel trafiła na łóżko w głównej sypialni, ręczniki złożyła starannie w łazience. Butelka białego wina i kieliszek stały już na kuchennym blacie, gotowe na wieczór.
Po kwadransie chwyciła telefon i zadzwoniła na recepcję. Jej głos był spokojny, ale chłodny i wyraźnie zdystansowany.
— Dzień dobry, tu Paulina Ritter z czwartego piętra, apartament 16. Moje miejsce parkingowe było dziś zajęte — numer 27. Czy mogliby państwo coś z tym zrobić?
Recepcjonista przekierował ją do ochrony. Po kilku minutach zapukał do drzwi ochroniarz — mężczyzna po czterdziestce, w ciemnogranatowym uniformie z firmowym logo.
— Dobry wieczór. Otrzymaliśmy zgłoszenie. Czy może mi pani pokazać numer miejsca?
Paulina podała mu zwięźle szczegóły.
— To musi być ktoś z mieszkania numer 14 — powiedział po chwili namysłu, zerkając na notatnik w telefonie. — Zaraz tam pójdę i zwrócę uwagę.
— Dziękuję — odparła Paulina chłodno, ale grzecznie.
Skinęła mu głową i zamknęła drzwi. Po chwili zdjęła marynarkę, nalała sobie wina i usiadła na tarasie, patrząc na coraz ciemniejsze niebo i linię Bałtyku w oddali.
Ledwie zdążyła wypić kilka łyków białego wina na tarasie, rozległo się pukanie do drzwi. Dźwięk był zdecydowany, ale nie natarczywy. Wstała spokojnie, poprawiając mankiet cienkiego swetra w kolorze kości słoniowej, i otworzyła.
Przed nią stał wysoki mężczyzna – miał może trzydzieści kilka lat, wysportowaną sylwetkę i przyjemną, nieco szlachetną twarz. Jego krótkie, ciemne włosy były starannie uczesane. Był ubrany w grafitową bluzę i sportowe spodnie. W dłoni trzymał kluczyki do auta, a jego postawa zdradzała zakłopotanie.
— Dobry wieczór... bardzo przepraszam — zaczął od razu, niemal z miejsca. — To pewnie pani miejsce. Mieszkam tu z narzeczoną, pod czternastką i odkąd się wprowadziłem, to miejsce zawsze było puste, więc... zacząłem tam po prostu parkować. Nie wiedziałem, że ktoś już je wykupił.
Mówił szybko, z lekkim rumieńcem na policzkach, z wyraźnym dyskomfortem. Paulina przyjrzała mu się uważnie — nie wyglądał na bezczelnego typa, raczej na kogoś, kto naprawdę nie wiedział.
— Dobrze — odpowiedziała spokojnie, nieco chłodno, ale bez ostentacji. — Proszę dzisiaj zrobić mi miejsce. Jutro może pan tam znowu parkować. Mieszkanie będzie puste przez większość czasu. Jeśli zostawi mi pan jakiś namiar, uprzedzę o kolejnych przyjazdach.
Mężczyzna rozjaśnił się natychmiast. — Oczywiście! Dziękuję pani bardzo. I jeszcze raz przepraszam. Właśnie wyjeżdżamy, więc już schodzę do garażu — dodał, cofając się o krok.
Paulina wzięła klucze i razem zjechali windą. Atmosfera była już luźniejsza. Mężczyzna milczał przez większość drogi, jakby nie chciał nadużywać jej cierpliwości.
Maciej — bo tak się przedstawił — szybko wsiadł do auta, odpalił i wycofał z miejsca, zostawiając je puste. Paulina podjechała płynnie swoim Audi i zaparkowała. Jej RS4 stanęło obok białego BMW M4 – sportowej wersji z otwieranym dachem i czerwonymi zaciskami hamulcowymi. Za nim, pod ścianą, stał sportowy motocykl — czarna Yamaha R6, z agresywną linią i złotymi lagami widelca. Garaż pachniał gumą, benzyną i chłodnym betonem.
Kiedy Paulina wysiadała z auta, zauważyła postać zmierzającą ku Toyocie. Młoda kobieta — miała rude włosy spięte niedbale w wysoki kok. I ten kolor... Paulina nigdy nie widziała takiego odcienia — nasycona miedź z błyszczącym refleksem, jakby naturalna i jednocześnie zupełnie wyjątkowa. Twarz dziewczyny była proporcjonalna, pełna lekkości i pokryta gęstymi, złotobrązowymi piegami, które dodawały jej niemal bajkowego uroku. Czuć było, że nie tylko jest ładna – była zjawiskowa. Paulina spojrzała na nią uważnie.
Dziewczyna zatrzymała się na moment przy Toyocie, spojrzała na Paulinę, uśmiechnęła się szeroko i podeszła bliżej.
— Dzień dobry, jestem Aleksandra. Słyszałam, że będzie pani naszą nową sąsiadką. I... przepraszam, to ja namówiłam go, żeby parkował na tym miejscu. Zawsze stało puste...
Paulina podała jej dłoń. — Dzień dobry, Paulina. Już załatwiliśmy to — odparła łagodnie. — Jutro znów może tu parkować.
— To mój chłopak, Maciej — powiedziała Aleksandra, kiedy ten zbliżył się do nich z drugiej strony auta.
Maciej przywitał się z Pauliną raz jeszcze, tym razem bardziej formalnie, z lekkim ukłonem głowy.
— A pani z Berlina? Mieszkanie na weekendy? — zapytała z ciekawością Aleksandra, przyglądając się Paulinie uważnie, ale bez nachalności.
— Coś w tym stylu. Tak, jutro wracam już do siebie — odparła Paulina.
— Czyli nie będzie głośnej parapetówy? — rzucił Maciej z uśmiechem, próbując zażartować.
— Zdecydowanie nie — roześmiała się Paulina krótko, jej głos był miękki, ale dystyngowany.
Pożegnali się uprzejmie. Aleksandra pomachała jej jeszcze, zanim wsiedli do auta. Paulina patrzyła przez moment na ich sylwetki. Aleksandra miała klasę — nie udawaną, ale instynktowną. Była naturalnie elegancka, dziewczęca, ale z pazurem. Miała coś w sobie, co kazało się jej przyjrzeć drugi raz. Bardzo ciekawa uroda.
Następnego dnia wieczorem była już w Berlinie.
Zamknęła za sobą drzwi apartamentu, ściągnęła czarne botki, powiesiła płaszcz na wieszaku i przez chwilę tylko stała w milczeniu, czując znajomą ciszę i chłód swojego idealnie urządzonego wnętrza. Luksusowa przestrzeń wypełniona była przytłumionym światłem – białe ściany, ciemne drewno, aksamitne zasłony i geometryczne formy mebli tworzyły harmonijną całość, której potrzebowała jak powietrza. Była u siebie. Wreszcie.
Na podłodze, klęczał Jonas. Nagi, wyprostowany, wzrok wbity w parkiet. Czekał. Paulina nie powiedziała nic – jej obecność wystarczała, by poczuł napięcie w każdym nerwie. Wiedział, że nie powinien się odzywać bez pozwolenia.
Zdjęła kolczyki, położyła telefon na marmurowym blacie konsoli, przeszła przed nim i stanęła tuż obok, nie spoglądając nawet w jego stronę. Rozpięła delikatnie czarną bluzkę z jedwabiu i ruszyła w kierunku garderoby, rzucając przez ramię:
— Czołgaj się za mną.
Usłyszała, jak poruszył się natychmiast, cicho i posłusznie. Kochała tę chwilę. Kochała każdy gest władzy, każdą sekundę milczącego posłuszeństwa. Jonas był w tym mistrzem – w oddaniu, w cierpliwości, w czystej uległości. I właśnie tego teraz potrzebowała – spokoju, rytuału, pełnej kontroli. Bo ostatnie pół roku było... chaosem.
Podeszła do siedziska w garderobie, usiadła i przeciągnęła nogę przez nogę, pozwalając, by Jonas zajął miejsce u jej stóp. Delikatnie położył czoło na jej udzie. Przez chwilę gładziła jego włosy, powoli, mechanicznie, nie mówiąc ani słowa.
Myślała o wszystkim, co się wydarzyło. O sobie. O Łukaszu.
Przez moment znieruchomiała.
Po co w ogóle się w to angażowała? Ten chłopak... Niby wykształcony, niby wrażliwy, ale przecież nie z jej świata. Wpuściła go do niego, owszem. Uwiodła. Złamała. Ale gdzieś po drodze zapomniała, że to, co dla niej jest grą – dla niego mogło być początkiem obsesji. A może właśnie nie zapomniała? Może tylko na chwilę chciała poczuć coś innego? Miękkiego, naiwnego?
„Głupia”, pomyślała z przekąsem.
Zwyciężyła w niej Fenriss. Jej druga natura. Ta, która nie zna litości ani nie toleruje słabości. Ta, która bierze wszystko albo nic. Ta, która nie potrafi żyć w półcieniach.
Zbyt długo próbowała udawać, że może być kimś innym. Dla kogoś. Ale jej miejsce było tutaj. Z Jonasem przy stopach.
— Głowę wyżej — rzuciła cicho.
Jonas posłusznie uniósł twarz. Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę. Tyle lat, a on wciąż trwał. Niewzruszony, wierny. Jak dobrze znał jej rytm. Jak dobrze znał swoje miejsce.
Dotknęła jego policzka.
— Dobrze, że jesteś. Dzisiaj potrzebuję ciszy. I lojalności.
— Tak, moja Lady.
Poczuła, że wraca do siebie. Do rdzenia swojej tożsamości. Berlin był miejscem, w którym zbudowała swoją siłę, swoją markę, swoją opowieść. I nie zamierzała już robić z niej żadnych wyjątków.
❤️❤️❤️❤️❤️
OdpowiedzUsuń