Wilczyca 72

Rozdział 72

Poznań / Reichenfels lato 2017

Ostatni egzamin w sesji letniej - z prawa cywilnego - zdany. Nie było fajerwerków, ale liczy się zaliczenie trudnego przedmiotu. Marcin Rogalski, wysoki i wysportowany chłopak, o nieco dłuższych ciemnych włosach i błyskotliwym spojrzeniu, zamknął zeszyt z notatkami i wrzucił go do kosza z westchnieniem ulgi. Siedząc w cieniu na ławce przy Collegium Iuridicum, poczuł przyjemną pustkę – po miesiącach nauki w końcu miał wakacje. Przynajmniej przez chwilę. Pojutrze miał jechać do Niemiec, do wujka Darka. Praca przy remontach w jego firmie. Zakwaterowanie zapewnione, pensja przyzwoita, a może i trochę z niemieckiego się podszkoli. Niby uczył się go od wielu lat a potem zawsze wychodziły jakieś braki.

Wieczorem planował jeszcze małą imprezę ze znajomymi z roku – żeby się pożegnać, odreagować. Byli umówieni w ogródku piwnym przy Cytadeli. Ciepły, czerwcowy wieczór, muzyka, śmiech, znajome twarze – wszystko to miało być zamknięciem pewnego etapu.

Tylko jedno psuło mu nastrój.

Beata.

Ich relacja wisiała na włosku od dawna. Była ładna, ale... nijaka. Wiecznie niezdecydowana, bez pasji, bez iskry. Kiedy ostatnio zapytał ją, czy chce gdzieś wyjechać latem, wzruszyła ramionami i mruknęła coś pod nosem, że jeszcze nie wie. Gdy po dwóch tygodniach oznajmiła, że jednak chętnie gdzieś by się wybrała jeszcze w lipcu, on wkurzył i powiedział, że teraz ma już inne plany, że wyjeżdża do Niemiec na cały miesiąc, i trzeba było decydować się szybciej.

Nie było żadnej awantury. Po prostu obojętność. Koniec.

W głowie wracało mu za to inne wspomnienie. Dziewczyna z klasy maturalnej. Niezbyt ładna, za to ostra jak żyletka. Jej sposób mówienia, spojrzenia – sprawiało, że czuł się... mały. I właśnie dlatego nie mógł o niej zapomnieć. Była jak cień dominującej siły, która potrafiła nim zawładnąć, choć niczego nie musiała mówić wprost. Gdyby tylko spotkał jeszcze kiedyś kogoś takiego...

Wstał z ławki, przeciągnął się i ruszył w stronę mieszkania. Długo się wahał, zanim zadzwonił. Przewijał jej numer kilka razy, ale w końcu po prostu nacisnął zieloną słuchawkę.

– Halo? – odebrała niemal od razu. Jej głos był dokładnie taki, jak zapamiętał – miękki, z lekką ironią w tle.

– Klaudia... może spotkamy się? Kawa? Spacer?

Po drugiej stronie zapadła chwila ciszy.

– Marcin... mam chłopaka. Wiesz przecież.

– Wiem, Klaudia. Ale... jakoś tak myślę ostatnio o tobie. Chciałem cię zobaczyć. Napić się kawy, porozmawiać, jak starzy znajomi. Proszę.

Jeszcze jedna pauza. W jej milczeniu była jakaś czujność, jakby rozważała, czy warto wracać do czegokolwiek, co ich kiedyś łączyło. A potem – westchnienie.

– Dobrze. Rynek, za godzinę?

---

Spotkali się na Starym Rynku, przy jednej z kameralnych kawiarni z wiklinowymi fotelami i białymi parasolami. Klaudia przyszła punktualnie. Niewysoka, z włosami związanymi w warkocz, ubrana w dopasowaną bluzkę i jasne spodnie – wyglądała spokojnie, dojrzale, choć jej lekko końska szczęka nadawała twarzy charakterystyczny, twardy rys. Na swój sposób – była piękna, choć uroda ta była nieoczywista. Małe oczy, duże piersi,  i ta twarz... 

Usiedli przy stoliku. Rozmowa zaczęła się od spraw neutralnych – uczelnia, plany na lato. Marcin wspomniał o pracy u wujka w Niemczech, ona o wakacyjnym stażu w Urzędzie Skarbowym.

Z czasem Marcin próbował ostrożnie wrócić do tego, co ich kiedyś łączyło.

– Pamiętasz… kiedyś to wszystko wyglądało inaczej. Między nami. Mocniej.

Klaudia uśmiechnęła się półgębkiem, unosząc lekko brwi.

– Było intensywnie, tak. Czasem nawet zbyt - roześmiała się. Pamiętam jak miałeś zdarte kolanka bo tym jak jeździłam na tobie po mieszkaniu. Twoi rodzice chyba wtedy byli w pracy ? Potem mówiłeś, że przewróciłeś się na rowerze.

– Ale chyba byłaś wtedy naprawdę sobą, co? – zapytał, szukając potwierdzenia.

Spojrzała na niego uważnie, tym swoim cichym, badawczym spojrzeniem, które znał aż za dobrze. Upiła łyk kawy i odłożyła szklankę.

– To nigdy nie było udawane – powiedziała cicho. – To we mnie jest. I zawsze będzie. Lubię mieć władzę. Lubię zadawać ból, kiedy ktoś tego pragnie. To część mnie.

Zrobiła krótką pauzę, potem dodała łagodniejszym tonem:

– Ale to, co było między nami, Marcin... to już skończone. To nie znaczy, że tego nie żałuję. Ale nie wracam do tego. 

Marcin skinął głową. Zaskoczyła go swoją szczerością – i spokojem. Było w niej coś niedostępnego, chłodnego, a zarazem pięknego. Jak zamknięte drzwi, których nie sposób już sforsować.

– Dziękuję, że się spotkałaś – powiedział po chwili. A może... może jak wrócę z Niemiec zmienisz zdanie? 

– Zawsze możesz zadzwonić, jeśli będziesz chciał pogadać – odpowiedziała. 

Dopili kawę. Klaudia spojrzała na zegarek. Powiedziała, że musi już wracać do domu. Wstała, uśmiechnęła się lekko, bez kpiny, ale też bez niedomówień. Zaczęła szukać czegoś w torebce,  a Marcin  przyglądał jej się z myślą, że niektóre kobiety zostają w człowieku na zawsze. Patrzył na zbierającą się do wyjścia dziewczynę i coś w nim się spięło. Nie chciał, by to był koniec – nie tak, nie w takiej obojętnej ciszy. Wstał i podszedł do niej.

– Klaudia… poczekaj – powiedział cicho, niemal błagalnie. – Daj mi kiedyś jeszcze szansę. Nie teraz, nie dziś. Ale… jeśli byłbym gotowy. Silniejszy. Pokorniejszy. Pozwoliłabyś mi znowu ci służyć?

Spojrzała na niego, uniosła lekko brwi. W tym spojrzeniu było wszystko – ironia, czułość, przewaga.

– Marcin… – westchnęła. – Ty się nigdy nie zmienisz, co?

– Może nie chcę. Może tylko przy tobie wiedziałem, gdzie jest moje miejsce.

Zapanowała cisza. Ludzie wokół ruszyli, zapaliło się zielone, ale ona stała w miejscu.

– To nie takie proste – powiedziała w końcu. – Jestem kimś innym. Mam teraz inne życie. Ale…

Zawiesiła głos i spojrzała na niego jeszcze raz, nieco uważniej.

– Jeśli kiedyś naprawdę pokażesz, że jesteś gotów... że to nie tylko kaprys czy wspomnienie... może. Może jeszcze dam ci szansę. Ale musiałbyś się bardzo postarać.

Odwróciła się, nie czekając na jego odpowiedź, i ruszyła przed siebie.  Marcin został na chodniku, z bijącym sercem i nikłą, ale pulsującą nadzieją. To nie było „tak”. Ale nie było też „nie”. Dla niego – to znaczyło więcej, niż był gotów przyznać.

---

Poranek był upalny i duszny. Marcin siedział przy oknie w busie jadącym na zachód – w kierunku granicy i dalej, ku Bawarii. Słońce odbijało się w szybie, droga mijała powoli. Klimatyzacja działała tak sobie, ale bardziej niż gorąco, dokuczała mu myśl o tym, z kim jedzie.

W zatłoczonym busie przeważali robotnicy – mężczyźni w szarych bluzach, roboczych spodniach, niektórzy z czapkami z daszkiem i tatuażami na karkach. Sprawiali wrażenie twardych, milczących ludzi przyzwyczajonych do ciężkiej pracy – pewnie jechali zbierać truskawki, pracować przy budowie albo w magazynach. Marcin, w lnianej koszuli i z eleganckim zegarkiem na nadgarstku, wyglądał wśród nich jak przybysz z innego świata.

Przy jednym z postojów rozmawiał z dwiema dziewczynami – Sandrą i Oliwią. Miały po dwadzieścia kilka lat, były ubrane kolorowo i dość krzykliwie – obcisłe legginsy, krótkie topy, duże kolczyki, mocny makijaż. Pachniały tanimi perfumami, mówiły głośno, z przekleństwami w tle.

– A ty gdzie jedziesz? – zapytała Oliwia, poprawiając włosy przed selfie, które wrzucała na Instagrama.

– Do Niemiec. Do wujka. Praca przy remontach. odparł grzecznie.

– Ooo, pan student! – zaśmiała się Sandra. 

Uśmiechnął się uprzejmie, ale nie kontynuował. One też chyba wyczuły dystans, bo szybko wróciły do rozmowy.

Nie jego liga – pomyślał. Może były nawet ładne, ale zbyt wulgarne. Zbyt oczywiste.

Oparł głowę o szybę, zamknął oczy. Myśli mimowolnie pobiegły do Klaudii.

Pamiętał dokładnie tamten dzień. Trzy lata temu. Siedział nago na podłodze w jej mieszkaniu, a ona – w czarnym body i pończochach – polewała go gorącym woskiem z cienkiej świeczki. Każda kropla parzyła, ale wiedział, że nie może się ruszyć. A potem ten pasek. I klamerki, które przypinała do jego ciała, obserwując jego reakcje z chłodnym uśmiechem. Była wtedy tak skupiona, tak absolutnie pewna siebie, jakby nie było dla niej nic bardziej naturalnego.

Nie była nawet piękna. Ale miała w sobie siłę, której nikt inny nie miał. Zwłaszcza Beata, która pojawiła się później – słodka, ułożona, ładna – była tylko odbiciem normalności. Klaudia była ogniem.

Pamiętał też, jak wszystko się skończyło. Głupia kłótnia. O nic. O dumę. Nie chciał jej ustąpić. A potem już nie było odwrotu. 

Otworzył oczy. Bus mijał niemiecką tablicę graniczną. Jeszcze kilka godzin jazdy. Przed nim – kilka tygodni pracy. A potem, może nowy początek. Jeśli się postara. Jeśli będzie pokorny. Może Klaudia... może znowu kiedyś...

Znowu przysnął.

Droga zdawała się nie mieć końca – jednostajny szum opon, rozgrzany asfalt i przesuwające się za szybą połacie pól, lasów, przydrożnych stacji. Marcin otworzył oczy, kiedy poczuł szturchnięcie łokcia. Jego sąsiad, potężny mężczyzna o opalonym karku i dłoniach noszących ślady pracy fizycznej, wyciągał do niego puszkę Lecha.

– Piwo?

– Dzięki – odparł Marcin, biorąc napój z lekkim wahaniem.

Było ciepłe i miało metaliczny posmak, ale wypił. Nie wypadało odmówić. Poza tym – miał wrażenie, że coś symbolicznego było w tym geście. Jakby przyjmował warunki nowej rzeczywistości.

Za kilka godzin miał wysiąść gdzieś między wzgórzami Górnej Frankonii. Spojrzał na ekran telefonu. GPS wskazywał, że jechali przez Turyngię. Już niedługo będzie w Reichenfels – małym miasteczku z malowniczym rynkiem i starą kamienną fontanną pośrodku. Już teraz wyobrażał sobie, jak siada w cieniu jednej z lip i pije porządne, zimne bawarskie piwo. Sam. Z nowym początkiem przed sobą.

Odblokował telefon i napisał krótkiego SMS-a:

"Wuja, minęliśmy Lipsk. Myślę, że dojedziemy za 2 i pół godziny. Dam znać, jak będziemy blisko".

Wysłał wiadomość i oparł głowę o szybę. Jeszcze tylko maksymalnie 3 godziny drogi. Jeszcze tylko przespać resztę trasy, przetrwać ten duszny autobus i... znaleźć się w końcu na miejscu.

---

Autobus z głośnym sykiem hamulców zjechał na niewielki parking przy autostradzie, otoczony rzędami drzew i wyblakłymi tablicami informacyjnymi. Marcin przeciągnął się, ziewając, i spojrzał przez szybę. Od razu ją zauważył.

Czerwony, Peugeot 207 CC z otwartym dachem stał zaparkowany niedaleko. Obok auta – stała wysoka dziewczyna w zwiewnej sukience, z dużymi okularami przeciwsłonecznymi na nosie i blond włosami związanymi w niedbały kucyk. Cornelia, kuzynka Marcina – choć wszyscy mówili na nią Nele.

– Wreszcie! – zawołała, machając w jego stronę z uśmiechem.

Marcin wyjął torbę z bagażnika i podszedł do niej. Nele od razu przytuliła go.

– Ooo, siłownia, co ?  – rzuciła z figlarnym błyskiem w oku. – Przystojniaku z Poznania!

– Ty też wyglądasz świetnie – odpowiedział z uśmiechem, patrząc na nowy samochód. – To ten  prezent?

– Tak, po maturze. Tata uznał, że zasłużyłam – powiedziała z dumą.

Wsiedli do auta. Marcin rzucił torbę na tylną kanapę.

– To co, jakaś impreza się szykuje w weekend? – zapytał, gdy ruszyli.

– Oj, na pewno. A jeśli nie, to ją zorganizujemy. Moje koleżanki już pytały, czy w tym roku przyjeżdżasz. Uważaj, wpadłeś im w oko.

Marcin się uśmiechnął. Nele była fajna – energiczna, pewna siebie, z naturalnym wdziękiem. Ale to kuzynka. I to nie była ta chemia. Mimo to cieszył się na wspólne wyjścia – Nele potrafiła rozruszać każde towarzystwo.

Po kilkunastu minutach zjechali z głównej drogi i wjechali na znajome podwórze. Czerwony budynek z ceglanymi łukami nad oknami, garaże pełne narzędzi, stara betoniarka pod ścianą – wszystko było dokładnie takie, jak zapamiętał.

W drzwiach stali już wujek Darek i ciocia Urszula. Darek, zwalisty mężczyzna, z potężnym uściskiem dłoni, wyszedł kilka kroków naprzeciwko.

– Marcinek! – rzucił z szerokim uśmiechem. – Gotowy do roboty?

– Zawsze wuja – odparł Marcin, wysiadając.

– Nieźle wyglądasz. Dziewczyny w Poznaniu muszą mieć ciężko.

– Różnie bywa – mruknął z rozbawieniem.

Wujek Dariusz, właściciel niewielkiej firmy budowlanej, przyjmował bratanka do pracy co lato od czasów liceum. Robota była konkretna, czasem ciężka, ale zawsze uczciwa. A po kilku latach Marcin znał już się nie tylko teren, ludzi, rytm ale także całkiem nieźle radził sobie w pracy.

Tego lata coś się jednak zmieniało. Może dlatego, że kończył już trzeci rok studiów. Może dlatego, że zakończył nijaki związek i w jego myślach znowu pojawiła się Klaudia. A może dlatego, że czuł, iż coś dojrzewa w nim samym – gotowość na coś innego. Na przygodę.  Fajnie,  że Nele ma tyle koleżanek. Chociaż... większość to niemieckie pasztety.

---

Wieczór był ciepły, a nad podwórzem unosił się zapach rozgrzanej cegły i świeżo skoszonej trawy. Na drewnianym stole pod wiatą stały dwie butelki zimnego piwa i talerz z pokrojoną kiełbasą. Marcin i wujek Darek siedzieli naprzeciwko siebie, zrelaksowani po pierwszym spokojnym dniu.

– No to słuchaj, Marcinku – zaczął wujek, upijając łyk. – Jutro zaczynasz konkretną robotę. Dostałem niedawno zlecenie od takiej... no co ci będę czarował Marcinku, bardzo ładnej kobiety.

– Tak?

– Dom się nazywa Adlerheim. Piękna willa, stara posiadłość. Kilkanaście minut stąd, w stronę wzgórz. Na uboczu. Chyba kiedyś pokazywałem ci ten dom, stał pusty przez lata.

Marcin zmarszczył brwi. Nazwa nic mu nie mówiła.

– Nie kojarzę.

– I nie musisz. Klientka raczej z tych... co się nie pokazują często w miasteczku, przyjezdna, z Berlina. Jakaś doktor ale nie wiem czego – Wujek uśmiechnął się pod nosem i sięgnął po telefon. – Zobacz, tu masz zdjęcia. Odnowiliśmy całą elewację na wiosnę.

Na ekranie pojawił się dom jak z innego świata – jasna elewacja, modernistyczna bryła z lekkimi nawiązaniami do klasycyzmu, przeszklone werandy, bujna zieleń wokół.

– No ładne, trzeba przyznać, ale myślałem, że masz zdjęcia jej... – mruknął Marcin. – Co mam tam robić?

– Mur frontowy i częściowo boczny. Spękania, kilka ubytków, do tego nowe fugowanie i lekka kosmetyka. Sprzęt i materiały ci przygotuję. Dostaniesz Transportera, wszystko będzie w środku.

– Sam będę to robił?

– Tak. Właścicielka tak wolała – jedna osoba, bez ekipy – powiedziała. A ty już wiesz, co i jak. Poradzisz sobie przecież.

Marcin uśmiechnął się i skinął głową. Lubił tak pracować – sam, w spokoju, we własnym tempie. Mógł podzielić pracę na etapy, zostawić coś na popołudnie, jeśli rano pójdzie szybciej. Bez zgiełku, bez paplaniny innych pracowników.

– A ta właścicielka…? – zapytał, podnosząc wzrok. – Co to za kobieta?

Wujek Darek odstawił butelkę piwa i przetarł kark.

– No właśnie... ciekawa sprawa – powiedział z namysłem. – Bardzo ładna ale trudno powiedzieć, ile może mieć lat. Na oko… trzydzieści? Ale dobrze wygląda  i to nie w takim sztucznym sensie, wiesz, jak po zabiegach – tylko taka... naturalna, zadbana, cholernie pewna siebie. Przyjechała sama, Mercedesem, ale takim totalnie wypasionym, najdroższym. Elegancko ubrana, ale bez żadnego afiszowania się. Mówiła spokojnie, rzeczowo, bez żadnych ceregieli. Wiesz, jaki typ? Taki, że zanim coś powiesz, to lepiej się dwa razy zastanów.

– Czyli mam być grzeczny, dokładny i na czas.

– Dokładnie tak – odparł wujek, uśmiechając się pod nosem. – Ale wiesz co? Mam przeczucie, że ty sobie tam poradzisz. Sam będziesz, cisza, spokój, a robota nie jest ciężka, tylko wymaga precyzji. Daj z siebie wszystko, a może cię jeszcze poleci dalej – a to byłaby dobra reklama. 

Marcin skinął głową. Coś w tym zleceniu go zaciekawiło. Nie tylko willa, nie tylko samotna praca – ale ta właścicielka. Tajemnicza, elegancka... atrakcyjna.

 Brzmi dobrze. To od jutra?

– Jasne. Wyjedziesz rano. Bądź punktualny, rób swoje i  nie rzucaj się w oczy. 

– Zawsze, wujku – odpowiedział Marcin i stuknęli się butelkami.

Piwo smakowało naprawdę dobrze. Jutro miał zacząć robotę – samotną, ale w ciekawym miejscu. 

Marcin jeszcze raz spojrzał na zdjęcia willi, przesuwając palcem po ekranie. Fasada wyglądała jak z jakiegoś ekskluzywnego magazynu o architekturze – surowa, elegancka, bez żadnej przesady, ale z klasą. Zamyślił się.

---

Adlerheim, lato 2017

Rano, tuż po śniadaniu, Marcin zapakował sprzęt do Volkswagena Transportera. Pogoda zapowiadała się upalna i bezwietrzna – idealna na rozpoczęcie prac. Sprawdził adres zapisany na kartce, uruchomił GPS i ruszył w kierunku wzgórz.

Po niespełna piętnastu minutach jazdy dotarł do miejsca. Droga była wąska, otoczona gęstymi drzewami, a w pewnym momencie minęła rząd starych kamiennych słupków. Na końcu drogi wyłoniła się żelazna brama z dyskretną tabliczką „Adlerheim”. Marcin podjechał pod domofon.

– Dzień dobry, Marcin Rogalski. Przyjechałem w sprawie remontu ogrodzenia – powiedział spokojnie.

Po chwili odezwał się zwięzły głos kobiety, pozbawiony emocji, ale kulturalny:

– Proszę wjechać. Brama się otworzy.

Rzeczywiście – z cichym szelestem mechanizmu brama rozsunęła się na boki. Marcin wjechał na teren posiadłości, rozglądając się z ciekawością. Podjazd prowadził przez krótki odcinek brukowanej alei, w cieniu starych lip. Na końcu stała willa – jasna, z geometrycznymi liniami i ogromnymi przeszkleniami od strony ogrodu. Wrażenie: elegancja, porządek, dyskretne bogactwo.

Na podjeździe już stały dwa auta – imponujący czarny Mercedes Maybach S650, który Marcin od razu rozpoznał jako samochód z absolutnie najwyższej półki, oraz niebieski Volkswagen Polo – niepozorny, zwyczajny, mocno kontrastujący z Mercedesem.

Z budynku wyszła dziewczyna. Ubrana była w skromny, czarno-biały strój służącej, który wyglądał, jakby żywcem przeniesiono go z eleganckiego hotelu sprzed wieku. Na nogach płaskie buty, ręce złożone z przodu, spojrzenie delikatne, ale skupione.

Marcin zdążył ją ocenić kątem oka – mniej więcej jego rówieśniczka, może nieco młodsza, wysoka, o jasnej cerze i ciemnych włosach splecionych w prosty warkocz. Twarz nie była klasycznie piękna, ale miała w sobie coś – miękkie rysy, kobiece kształty, pewną naturalność. „Nawet fajna”, pomyślał mimowolnie.

– Dzień dobry – powiedziała cicho. – Pani doktor Ritter prosi, by do godziny dziewiątej nie używać głośnych narzędzi. Teraz jest jeszcze czas na poranną ciszę.

– Oczywiście – skinął głową Marcin. – Marcin Rogalski. Przyjechałem od pana Dariusza.

– Pokażę panu, gdzie jest kran z wodą i gdzie można rozłożyć narzędzia. Z tej strony jest wejście techniczne, łatwiej będzie wynosić wiadra. Pani doktor dała dokładne wytyczne, ale wszystko jest przygotowane.

Prowadziła go szybkim krokiem, bez niepotrzebnych słów, z czymś na pograniczu uprzejmości i wyuczonego dystansu. Marcin od razu zauważył, że ta dziewczyna nie tylko pełni tu funkcję służącej, ale też zna swoje miejsce – i robi dokładnie to, czego się od niej oczekuje.

Zamrugał, jakby wyrwany z krótkiego zamyślenia.

– To ja się rozłożę i zacznę od przygotowania zaprawy – powiedział, zerkając jeszcze na willę, która imponowała mu coraz bardziej. – A później się zobaczy.

W milczeniu otworzył tył Transportera i z wyćwiczoną precyzją zaczął wyciągać sprzęt. Miał wszystko, czego potrzebował: kielnie, poziomice, wiadra, dłuto, zaprawy i fugi w oznaczonych pojemnikach. Rozłożył dużą, niebieską matę ochronną w cieniu przy ogrodzeniu, tuż przy bocznej części muru, gdzie zaczynała się pierwsza rysa, i zaczął ustawiać wszystko tak, jak lubił – porządek narzędzi zawsze dodawał mu skupienia.

Słońce wzbijało się powoli nad wzgórzami, cienie stawały się krótsze, ale na razie panował jeszcze przyjemny chłód poranka. Marcin zmrużył oczy i rozejrzał się po posesji. Dom z tej perspektywy wydawał się jeszcze większy – widać było przeszklone werandy i równo przystrzyżony ogród. Wszystko tu było przemyślane, ciche i… perfekcyjne.

Zauważył kątem oka, jak dziewczyna oddala się w stronę domu. Szła powoli, niemal bezgłośnie, lekko kołysząc biodrami, z dłońmi złożonymi przed sobą. Materiał jej stroju delikatnie falował przy każdym kroku – fartuszek zakończony koronką, jasne rajstopy  płaskie, lakierowane buty kontrastowały z zielenią trawnika.

Wyglądała naprawdę uroczo – może i nie była typem modelki, ale jej pełne biodra, kobiecy krok i naturalny wdzięk miały w sobie coś wyjątkowo kobiecego. Ten służbowy mundurek, dość surowy, wręcz teatralny w swojej konwencji, tylko podkreślał to wrażenie. Marcin przez chwilę przyglądał się jej sylwetce z oddali, zanim znów skupił się na swojej pracy.

„Ciekawe miejsce…” – pomyślał. – „I ciekawe osoby.”

---

7:30. Delikatny szmer wiatru za oknami i pierwsze promienie światła przedzierające się przez białe zasłony. Paulina obudziła się bez budzika – jak zawsze. Jej wewnętrzny zegar był niezawodny. Usiadła na łóżku, przez chwilę siedziała nieruchomo, czując chłód drewnianej podłogi pod stopami.

Sięgnęła po szklankę wody z cytryną, stojącą na nocnym stoliku. Wypiła ją powoli, jak rytualny początek dnia. Włosy miała lekko potargane, ale i tak wyglądała zjawiskowo – jasne kosmyki miękko opadały na ramiona, podkreślając jej delikatne rysy twarzy.

Wsunęła na siebie cienki, grafitowy top sportowy i czarne, obcisłe szorty. Wyszła na boczny taras, gdzie czekała już rozłożona mata. Przez kolejną godzinę ćwiczyła, w ciszy, z absolutną koncentracją – najpierw kalistenika: podciąganie na drążku, pompki, przysiady z obciążeniem, potem długie serie rozciągania. Jej ciało było jak napięta struna: filigranowe, ale silne, harmonijnie zbudowane, efekt lat systematycznych treningów z Andreasem. 

Kiedy skończyła, rozebrała się i stanęła naga przed dużym, podświetlanym lustrem w łazience. Jej skóra była napięta, lekko zaróżowiona od wysiłku, uda gładkie, brzuch płaski z widocznymi mięśniami, piersi niewielkie  ale proporcjonalne do sylwetki. Dotknęła karku i spojrzała sobie głęboko w oczy. Lubiła swoje ciało – bo było narzędziem władzy, pięknem, które nie musiało krzyczeć.

Weszła pod prysznic z kamienną podłogą, nastawiając najpierw chłodniejszy strumień, potem ciepły. Użyła żelu o zapachu czarnego pieprzu i grejpfruta, potem delikatnego olejku do ciała. Po kąpieli osuszyła się miękkim ręcznikiem i zawinęła w cienki jedwabny szlafrok w kolorze szampańskim.

Makijaż był minimalistyczny i perfekcyjny: lekka warstwa podkładu, subtelny bronzer, cielisty cień na powiekach, tusz do rzęs, brwi wyczesane w górę. Usta muśnięte balsamem z delikatnym połyskiem. Do tego lekka mgiełka perfum – czarny irys i wetiweria – jej podpis.

Otworzyła garderobę. Dzień zapowiadał się ciepły, niemal upalny, więc wybrała kremową sukienkę z cienkiego lnu, wiązaną w talii, sięgającą tuż przed kolano. Prosty krój, subtelny dekolt w łódkę. Do tego delikatne skórzane sandałki na płaskiej podeszwie, złoty zegarek i cienka bransoletka z onyksu.

O 9:00 zeszła do jadalni. Mila, już w pełnym stroju służącej, właśnie kończyła nakrywać do stołu. Na śnieżnobiałym obrusie czekały świeże croissanty, masło z ziołami, miseczka malin i kawa w porcelanowej filiżance.

Paulina usiadła spokojnie, poprawiła sukienkę na udach, a potem spojrzała przez panoramiczne okno na ogród.

– Dzień się dobrze zaczyna – mruknęła z zadowoleniem.

Z kąta kuchni dochodził cichy szelest – Mila krzątała się przygotowując karafkę wodą, poprawiając fałdy serwety przy paterze z owocami. Wyglądała jak ucieleśnienie służby – skromna, czysta, skupiona. Paulina spojrzała na nią i przez moment po prostu chłonęła ten widok.

Mila zbliżyła się bezszelestnie.

– Moja Pani, przyjechał już ktoś od pana Rogalskiego. Zabrał się do pracy przy murze. Powiedziałam mu, że ma do dziewiątej trzydzieści zachować ciszę, jak Pani kazała.

Paulina uniosła lekko brew, a na jej ustach pojawił się uśmiech. Był subtelny, ale jednoznaczny.

– Dobra dziewczynka – powiedziała cicho, prawie z czułością.

Odłożyła filiżankę i spojrzała na nią z lekkością kobiety, która nie musi niczego tłumaczyć.

Po śniadaniu uniosła się lekko z krzesła, przeciągnęła leniwie i skierowała się do łazienki. Jej kroki były ciche, płynne, pełne naturalnej gracji. W łazience, jak zawsze nieskazitelnie czystej, umyła zęby, przemyła twarz chłodną wodą i spojrzała na swoje odbicie. Była zadowolona z tego, co widziała – rześka, elegancka, wypoczęta.

Na stojaku przy drzwiach do garderoby wisiał lekki słomkowy kapelusz z szerokim rondem, tuż obok – ciemne okulary przeciwsłoneczne Céline, które Paulina wsunęła na nos jednym, wprawnym ruchem. Powoli przeszła przez dom i wyszła na taras.

Ogród tonął w porannym słońcu, a na jego końcu, pod dużym kremowym parasolem, w cieniu bujnych hortensji, ustawiona była lezanka z białym materacem i lnianą poduszką. Paulina usiadła z wdziękiem, poprawiła fałdy sukienki na udach i rozłożyła się wygodnie, krzyżując kostki. Dzień był piękny, prawie bezwietrzny. Powietrze pachniało trawą, ziołami i lekkim ciepłem kamieni.

Po chwili pojawiła się Mila, niosąc na srebrnej tacy dzbanek z zimnym sokiem pomarańczowym, szklankę, laptop w cienkiej obudowie i książkę oprawioną w ciemną skórę. Dziewczyna zbliżyła się cicho, niemal niezauważalnie, i postawiła wszystko na niskim stoliku ogrodowym.

– Dziękuję, Mila.

– Do usług, moja Pani. – Mila dygnęła lekko i odeszła bez dalszych słów.

Paulina przeciągnęła palcami po klawiaturze, otworzyła dokument i zerknęła na szkice artykułów. Pracowała nad materiałem dla profesora Schneidera,  obiecała mu trzy eseje do wydania specjalnego jednej z naukowych publikacji. 

To właśnie tutaj, z dala od Berlina, z dala od wszystkiego, mogła pisać najlepiej – bez dźwięków miasta, bez telefonów, bez ludzi. Nawet remont przy murze nie zakłócał jej spokoju – była na tyle daleko, że nie słyszała ani uderzeń młotka, ani odgłosów pracy fizycznej.

Odetchnęła głęboko, napiła się soku i rozpoczęła pisanie – praca naukowa była drugą stroną jej osobowości, równie chłodną i metodyczną jak ta, w której trzymała szpicrutę.

Na niskim, drewnianym stoliku obok Pauliny, tuż obok dzbanka z sokiem, stał niewielki srebrny dzwoneczek o porcelanowej rączce. Subtelny w formie, niemal dekoracyjny – wyglądał jak antyk, może z któregoś z wiedeńskich domów towarowych sprzed wieku. Jego dźwięk był cichy, lecz dźwięczny – wystarczyło lekkie muśnięcie, by rozszedł się po ogrodzie.

Paulina nie musiała jednak po niego sięgać. Mila znała swoje obowiązki, a Paulina nie chciała być rozpraszana. Skupiona na ekranie, z palcami przesuwającymi się płynnie po klawiaturze, pracowała intensywnie, nie odrywając się nawet na chwilę od swoich myśli. Jej wzrok przesuwał się między notatkami a otwartym edytorem tekstu. Co jakiś czas upijała łyk chłodnego soku, poprawiała kapelusz lub przerzucała nogę przez nogę – ale ani razu nie spojrzała w stronę domu.

W tej chwili nie potrzebowała służby. Potrzebowała ciszy, skupienia i przestrzeni, które tylko Adlerheim potrafiło jej dać. 

---

Po trzech godzinach intensywnego pisania, Paulina przeciągnęła się z cichym westchnieniem, rozprostowując ramiona i kark. Złożyła laptopa, odsunęła go delikatnie na bok i sięgnęła po książkę, która leżała obok – stary, skórzany pamiętnik Anneliese von Hagen. Zapięcie było wykonane z mosiądzu, lekko wytarte, ale wciąż sprawne – z charakterystycznym kliknięciem ustąpiło pod palcami Pauliny.

Otworzyła pierwszą stronę i natychmiast poczuła ten szczególny dreszcz – wrażenie obcowania z czymś intymnym i zakazanym. Litery były drobne, starannie wykaligrafowane, w języku angielskim o nieco archaicznej strukturze, pełnym ozdobników i zwrotów typowych dla drugiej połowy XIX wieku.

Pierwsze strony czytała z lekkim sceptycyzmem – krótkie zapiski o balach, nowej sukni, o kłótni z ojcem. Paulina uniosła brwi i pomyślała z lekką ironią:

„Rozpuszczona dziewucha. Zmanierowana.”

Ale czytała dalej. I bardzo szybko wciągnął ją świat, który opisywała Anneliese. Świat dusznego południa, Oakridge – rodzinnej posiadłości otoczonej  polami, wypełnionej zapachem magnolii i ciężkim oddechem niewolniczej pracy. Anneliese nie ukrywała niczego – pisała bezlitośnie szczerze, czasem wręcz z fascynującym okrucieństwem. Jej relacje z niewolnikami były twarde, zdystansowane, a miejscami – brutalnie sadystyczne. Podkreślała swoją kontrolę, nienaruszalny autorytet, momenty, w których karciła opornych albo testowała ich granice uległości.

Paulina wciągała się coraz bardziej. Czuła, jak tamten świat zaczyna na niej osiadać – jak ciepło dusznego południa, ciężar falban i gorsetów, skrzypienie drewnianych werand i stukot obcasów po płytkach w holu. Anneliese była kimś więcej niż zmanierowaną pannicą. Była uosobieniem władzy w czasach, w których kobiety rzadko ją miały. A jednak ona ją miała – i używała jej z siłą i bezwzględnością, które Paulinę zafascynowały.

Zacisnęła palce na krawędzi oprawy. Tak... to będzie ciekawa lektura na długie, ciepłe dni.

Była tak pogrążona w lekturze, że nie zauważyła nawet, kiedy Mila pojawiła się w ogrodzie. Stała cicho z boku, w służbowej pozie – dłonie splecione z przodu, wzrok spuszczony, sylwetka wyprostowana. Nie śmiała przerwać. Czekała cierpliwie, aż jej Pani łaskawie oderwie się od stron starego pamiętnika.

W końcu Paulina, wyczuwając czyjąś obecność, leniwie uniosła wzrok, odkładając pamiętnik na stolik z cichym stuknięciem oprawy. Jej oczy wciąż nosiły ślad zamyślenia – była daleko, w Karolinie Południowej, w świecie Anneliese von Hagen.

Mila dygnęła lekko.

– Moja Pani, lunch gotowy.

Paulina wstała bez słowa. Gestem dłoni dała znak, że Mila może ją prowadzić. Dziewczyna skinęła głową i ruszyła pierwsza, otwierając drzwi prowadzące do chłodniejszego wnętrza domu.

Jadalnia była jasna, utrzymana w stonowanych kolorach – chłodne szarości, beże i odcienie kości słoniowej. Na stole, przykrytym lnianym bieżnikiem, czekały już lekkie sałatki – z rukolą, pieczonym burakiem, kozim serem – obok nich plasterki wędzonego łososia, miseczka z hummusem, grzanki z oliwą i świeże zioła.

Paulina usiadła powoli, bez pośpiechu, z gracją. Spróbowała jednej z sałatek i spojrzała na Milę.

– Bardzo dobre – powiedziała chłodno, ale z wyczuwalnym cieniem aprobaty w głosie.

Mila ukłoniła się bez słowa, niemal z dumą. Gdy Paulina skończyła posiłek, dziewczyna zbliżyła się bezszelestnie, zebrała naczynia, poprawiła serwetkę i opuściła jadalnię, nie zostawiając po sobie żadnego zbędnego dźwięku. Wcześniej jeszcze, przechodząc przez salon, wróciła do ogrodu, by poprawić poduszki na lezance i zabrać szklankę po soku oraz dzbanek.

Wszystko zmierzało do stanu perfekcyjnego porządku. Jak przystało na dom Pauliny Ritter.

---

Kolejne dni mijały w Adlerheim w spokojnym, niemal rytualnym rytmie, który Paulina – z typową dla siebie dyscypliną – narzucała zarówno sobie, jak i otoczeniu.

Poranki zaczynały się o 7:30. Krótka szklanka zimnej wody z cytryną, potem godzina intensywnych ćwiczeń kalistenicznych: pompki, drążek, przysiady, rozciąganie. Paulina trenowała w dopasowanym stroju sportowym, a każdy ruch był precyzyjny, niemal choreograficzny. Jej ciało, wysportowane i smukłe, poruszało się z gracją i siłą. Potem szybki prysznic, staranny makijaż i lekki, letni strój – najczęściej sukienka lub zestaw z białymi spodniami i bluzką. O dziewiątej siadała do śniadania, które Mila zawsze przygotowywała z pietyzmem.

W ogrodzie, pod parasolem, panował spokój. Laptop, książka lub pamiętnik Anneliese von Hagen, dzbanek z napojem. Paulina pracowała i czytała, oderwana od świata. Nie było potrzeby niczego zmieniać – czuła się tu doskonale.

Mila każdego dnia spełniała swoje obowiązki z rosnącym oddaniem. Jej szary mundurek, płaskie buty, związane włosy i cichy sposób bycia – wszystko to tworzyło obraz idealnej, niemal niewidzialnej służącej. Czasem jednak jej wzrok przyciągała Paulina – jej sylwetka, sposób poruszania się, to jak bez wysiłku łączyła władzę z elegancją. Mila czuła rosnącą więź – coś więcej niż szacunek, coś głębszego, co nie miało jeszcze nazwy.

Tymczasem Marcin Rogalski pracował bardzo sumiennie. Każdego dnia pojawiał się o ustalonej godzinie, wyciągał narzędzia z Transportera i metodycznie posuwał się z pracą do przodu. Mur wymagał dużo pracy – łatanie ubytków, szlifowanie, szpachlowanie. Pracował wzdłuż lewej strony ogrodzenia, tam gdzie ogród nie sięgał i gdzie Paulina nigdy się nie pojawiała.

Zaintrygowany, zastanawiał się, jak wygląda doktor Ritter – właścicielka imponującej willi i czarnego Mercedesa. Wuja mówił, że atakcyjna. Czasem, gdy widział Milę, próbował zamienić z nią kilka słów. Ale dziewczyna – grzeczna, lecz wyraźnie zamknięta – unikała bliższych rozmów. Jej odpowiedzi były zdawkowe, neutralne, jakby nie chciała lub nie mogła spoufalać się.

Popołudniami  wracał do wujka. Po późnym obiedzie Cornelia – kuzynka, którą wszyscy nazywali Nele – często wyciągała go do miasta. Małe piwiarnie, rozmowy z jej znajomymi, lokalne zabawy. Dla Marcina było to świetne ćwiczenie języka, a przy tym odskocznia od samotnej pracy przy murze.

Tak mijały dni – niespieszne, pełne światła, z wyraźną granicą między światami: światem Pauliny i Mili, uporządkowanym i zamkniętym, oraz światem Marcina, stojącym za murem, z młodzieńczą energią i ciekawością, która dopiero szukała drogi do środka.

Dzień, w którym zobaczył ją po raz pierwszy, zapisał się w jego pamięci niemal jak scena z filmu – zbyt piękna, zbyt surrealistyczna, by była tylko przypadkiem.

Było późne przedpołudnie, słońce stało już wysoko nad Adlerheim, rzucając ciepłe światło na wypielęgnowany ogród za rezydencją. Tego dnia Marcin posuwał się powoli z pracą wzdłuż tylnej części muru, oceniając ubytki i przygotowując powierzchnię do dalszej renowacji. Miał na sobie tylko robocze spodnie a na karku czuł lepki pot.

Właśnie wtedy usłyszał delikatne skrzypnięcie drzwi tarasowych.

Odwrócił się odruchowo i zobaczył ją.

Paulina pojawiła się w progu domu niczym zjawa – w długiej, jasnej, letniej sukience z lekkiego materiału, który delikatnie opinał jej wysportowane ciało. Na głowie miała kapelusz z szerokim rondem, a jej blond włosy opadały luźno na ramiona. Na nosie — ciemne, eleganckie okulary przeciwsłoneczne. Szła w klapkach, niosąc w dłoni książkę. Każdy jej krok był niespieszny, pełen wyrafinowanego spokoju, zupełnie jakby świat zewnętrzny jej nie dotyczył.

Zeszła po trzech stopniach na taras i usiadła na leżance pod parasolem, tuż obok stojącego stolika. Niemal natychmiast zjawiła się Mila — w służbowym stroju, niosąc dzbanek z sokiem, szklankę i laptopa. Podała wszystko z niemal teatralną gracją, pochylając się lekko, jakby rytuał ten był ćwiczony wiele razy.

Paulina przyjęła wszystko bez słowa, jakby należało to do porządku rzeczy. Dopiero potem – nie od razu – uniosła głowę i zerknęła w stronę Marcina. Przez ułamek sekundy ich spojrzenia się spotkały.

Uklonił się lekko, prawie automatycznie, poruszając ustami:
– Dzień dobry.

Nic. Żadnej reakcji.

Patrzyła przez niego – jakby był powietrzem, tłem, którego nie dostrzegała. Potem powróciła do ekranu laptopa, odgarniając pasmo włosów za ucho, a Mila zniknęła za drzwiami tarasu.

Marcin stał przez chwilę w miejscu, ze szpachelką w ręku, niepewny, co właśnie się wydarzyło. Serce mu lekko przyspieszyło, coś w nim zadrgało. Usiadł na chwilę na wiadrze, starając się skupić, ale myśli miał rozproszone. Nie mógł oderwać wzroku. Od czasu do czasu zerkał ukradkiem – widział, jak Paulina pisze coś na laptopie, raz sięga po sok, raz przeciąga leniwie, jakby cały świat był tylko dekoracją dla niej.

Była zjawiskowa.
Niemal boska.
I nie miała najmniejszego pojęcia, że właśnie zapadła komuś w pamięć na bardzo długo.

Uniosła wzrok znad ekranu laptopa, kiedy kątem oka dostrzegła ruch w ogrodzie, tam, gdzie kończył się taras, a zaczynała część oddzielona gęstym żywopłotem. Wyraz twarzy lekko jej stężał. Do tej pory miała tu spokój – doskonałą równowagę ciszy, porannego ciepła i odosobnienia. A teraz... ktoś się poruszał tuż przy ogrodzeniu.

Zmarszczyła brwi. Nie gwałtownie, ale z lekkim zniecierpliwieniem, jakie rezerwuje się dla nieproszonych zakłóceń.

Więc tak to będzie wyglądać, pomyślała. Remont, który sama zleciła, teraz wdziera się w jej własną przestrzeń. Ogród był dla niej miejscem prywatnym, intymnym – tu pisała, czytała, kontemplowała świat, piła sok i rozmyślała o przyszłych projektach. Nie chciała, by ktoś ten świat naruszał. Nie teraz. Nie kiedy wreszcie udało jej się osiągnąć stan równowagi.

Ale po chwili westchnęła cicho.

Sama przecież tego chciała. Sama wyraziła zgodę. Mur wymagał odświeżenia, elewacja była już gotowa, teraz przyszedł czas na ogrodzenie.

Zacisnęła zęby. Dasz radę, Fenriss. To tylko trzy tygodnie. Przetrwasz.

Zerknęła w stronę młodego mężczyzny. Nie był natrętny, nie był hałaśliwy. Właściwie – pracował cicho i wydawał się skoncentrowany. I… był całkiem ładny. Młody, bardzo młody. Chłopiec, pomyślała z ironią. Pewnie nie więcej niż dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata.

Przypomniała sobie mimochodem, jak Rogalski wspominał o swoim bratanku z Polski. Student prawa? Coś w tym stylu. Może to właśnie on? Tak czy inaczej, dobrze, że się przykłada. Niech robi swoje – byleby nie przeszkadzał. I przede wszystkim – nie wlepiał w nią oczu. Miała dość męskich spojrzeń z domieszką niepewności i fascynacji.

Oparła się wygodniej w leżaku, poprawiła kapelusz i sięgnęła po dzbanek z sokiem.

Cóż, ogród musiał zostać zrobiony. A chłopiec... chłopiec niech lepiej trzyma wzrok tam, gdzie trzeba.


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wilczyca 1

Wilczyca 11

Wilczyca 2