Wilczyca 69

Rozdział 69

Berlin, czerwiec 2017

Było ciepłe, leniwe popołudnie u schyłku czerwca, kiedy pod secesyjną kamienicą w Charlottenburgu zatrzymał się czarny Mercedes Maybach S 650 Cabrio  – dwudrzwiowa, limitowana wersja klasy S, z subtelnym połyskiem lakieru, charakterystycznym dla tego modelu grillem z chromowaną listwą i otwieranym dachem. Silnik V12 pracował niemal bezgłośnie, a wnętrze wykończone było kremową skórą i ciemnym drewnem. Jonas, za kierownicą, wyglądał dostojnie, choć jego twarz zdradzała delikatne napięcie. Miał na sobie jasnoszarą marynarkę, śnieżnobiałą koszulę z rozpiętym pierwszym guzikiem i zegarek Vacheron Constantin, który błysnął dyskretnie na nadgarstku, kiedy wyłączył silnik.

Wysiadł i wszedł do budynku. Wjechał windą  na trzecie piętro. Stanął przed drzwiami apartamentu Pauliny i odetchnął głęboko, zanim zapukał.

Po chwili drzwi otworzyły się bez słowa. Paulina stała w progu – zjawiskowa i  olśniewająca. Miała na sobie lekką, letnią sukienkę z jedwabiu w odcieniu jasnego ecru, z cienkimi ramiączkami i delikatnym marszczeniem pod biustem. Tkanina układała się miękko na jej filigranowej sylwetce, podkreślając subtelne linie wyćwiczonego ciała. Jej jasne włosy były luźno spięte w niską, lekko rozczochraną kitkę, a twarz – jak zwykle – nienagannie naturalna, z podkreślonym spojrzeniem i ledwie widocznym różem na policzkach. Na szyi miała cienki złoty łańcuszek, a na nadgarstku delikatną bransoletkę ze złota. Na stopach miała eleganckie sandałki od Gianvito Rossi, na cienkich paseczkach, z drobnym zapięciem na kostce i wysokim obcasem. 

Jonas od razu uklęknął. Bez pytania, bez zawahania. Opuścił głowę, dotknął wargami czubków jej sandałków, a potem ich boków, całując je z oddaniem. Czuł zapach skóry, perfum i lekko rozgrzanej kobiecości. Paulina przez chwilę nie reagowała, pozwalając mu trwać w tej pozycji. Dopiero po chwili uniosła jedną stopę i lekko dotknęła nią jego policzka, po czym powiedziała miękko:

– Walizka. Obok garderoby.

Jonas skinął głową i wstał. Ruszył z wyraźną uwagą, jakby każdy jego gest był obliczony na to, by nie zawieść. Podszedł do garderoby i wziął średniej wielkości walizkę Louis Vuitton. Wrócił z nią do holu i ustawił przy windzie.

Paulina zatrzasnęła za nimi drzwi, sprawdzając jeszcze jednym ruchem dłoni zamek. Zjechali na dół w milczeniu. 

Na zewnątrz czekał Mercedes. Jonas otworzył drzwi od strony pasażera i ostrożnie wziął od niej walizkę. Paulina wsiadła płynnie, z wdziękiem i naturalnością kobiety, która nigdy nie musi się spieszyć. Skóra fotela poddała się pod jej ciałem z cichym westchnieniem. Złożyła dłonie na kolanach i spojrzała na niego spod rzęs.

– Ruszajmy! - powiedziała rozglądając się po wnętrzu.

– Dziękuję, moja pani – odpowiedział spokojnie.

Berlin zostawał powoli za nimi. Paulina obserwowała przez przyciemnioną szybę sunące krajobrazy – rozgrzany asfalt, gładkie linie autostrady, szpalery drzew. Jechali na południowy zachód – w kierunku okolice Frankfurtu nad Menem, rodzinnych stron Jonasa. Cisza w kabinie była miękka jak kaszmir, przerywana jedynie spokojną muzyką sączącą się z systemu Burmester. Paulina rozsiadła się wygodniej, wyciągnęła nogi i zamknęła oczy, pozostawiając wszystko w jego rękach.

Silnik mruczał niemal niesłyszalnie, gdy wyjechali na autostradę A115. Paulina siedziała spokojnie, z lekko przymkniętymi powiekami i twarzą zwróconą ku bocznej szybie. Po chwili jednak przekręciła głowę i znów zaczęła się przyglądać wnętrzu auta z typową dla siebie uważnością.

Palcem przesunęła po linii deski rozdzielczej – ciemne drewno i lakier w głębokim połysku. Kremowa skóra, przeszycia, wstawki i szklany dach. Wnętrze pachniało nowością i wyrafinowaniem – dyskretny zapach luksusu, podkreślony logotypem marki.

– Jak zawsze wierny jednej marce – zauważyła Paulina z lekkim, figlarnym uśmiechem, zerkając na niego kątem oka. – Ale… muszę przyznać – dodała, wolno przesuwając dłonią po podłokietniku – podoba mi się. Ma klasę. Jest cudowny.

Jonas uśmiechnął się nieco zawadiacko, ale nic nie odpowiedział. Skupił się na drodze, jakby jej uwaga była jednocześnie komplementem i testem.

Paulina przeniosła dłoń na jego kolano – lekko, bez presji, ale wystarczająco wyraźnie, by gest nabrał mocy. Obróciła głowę i spojrzała na niego uważnie, przechylając ją lekko, jakby chciała lepiej zobaczyć jego profil. Na jej ustach błąkał się cień uśmiechu, ale spojrzenie pozostało czujne.

Cisza między nimi była gęsta – ale nie niewygodna. Raczej nasycona czymś, co dopiero miało zostać wypowiedziane.

W końcu to Jonas ją przerwał.

– Może chcesz poprowadzić? – zapytał spokojnie, nie patrząc na nią, ale jego głos zabrzmiał miękko, z pewną zawieszoną nutą napięcia.

Paulina uśmiechnęła się, zabrała dłoń z jego kolana i przeciągnęła ją przez włosy, po czym odchyliła się wygodnie w fotelu.

– Kusisz – powiedziała, przeciągając samogłoski. – Ale nie. Dziś chcę być pasażerką. Obserwatorką. Może w drodze powrotnej.

Zamilkła na chwilę, po czym dodała szeptem, niemal do siebie:

– Prowadź... ty.

Jej głos był miękki, ale w tych dwóch słowach ukryte było znacznie więcej – przyzwolenie, zaufanie, ironia i władza. Jonas tylko skinął głową. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Wiedział, co znaczy ten gest – i że właśnie został nagrodzony bardziej niż mógłby się spodziewać.

---

Podróż minęła szybko, niemal niezauważalnie. Gładki pęd po autostradzie, komfortowe wnętrze Mercedesa, klimatyczna muzyka w tle i obecność Pauliny u boku sprawiały, że każda godzina zdawała się płynąć spokojnym, równym rytmem. Gdy zbliżali się do celu, krajobraz zaczął się zmieniać – z industrialnych obrzeży Frankfurtu przechodzili w coraz bardziej zielone, uporządkowane przedmieścia. Droga wiła się przez zadbane wioski, aż w końcu odbili w boczną aleję wysadzaną lipami. Na końcu alei, wśród starodrzewu, majaczyła rezydencja von Hagenów.

Dom był stary, wzniesiony jeszcze na przełomie XIX i XX wieku w stylu neoklasycystycznym. Wysokie, bielone fasady z kremowymi boniowaniami, symetryczne okna z okiennicami w kolorze szałwii, elegancka mansarda i smukłe kolumny wspierające balkon nad wejściem. Przypominał raczej niewielki pałacyk niż dom mieszkalny – zgrany z otoczeniem, otulony ogrodem pełnym starych buków i rododendronów. Na środku podjazdu znajdowała się okrągła rabata z przyciętymi kulistymi krzewami i klasyczną fontanną, która pluskała delikatnie, jakby od zawsze była częścią krajobrazu.

Gdy Mercedes wjechał pod główne schody, z drzwi frontowych wyszedł elegancko ubrany mężczyzna – członek służby, w idealnie skrojonym grafitowym garniturze, z białymi rękawiczkami i szarym krawatem. Stanął w pełnej gotowości, nieco w cieniu, ale z dyskretnym uśmiechem. Jonas wysiadł pierwszy, zamykając drzwi z miękkim trzaskiem i otworzył drzwi Paulinie.

– Heinz, zabierz proszę walizki – powiedział spokojnie, wskazując bagażnik.

– Oczywiście, panie von Hagen – odpowiedział mężczyzna, pochylając lekko głowę i zabierając się do działania z wprawą godną butlera z tradycją.

Przekroczyli próg domu.

Wnętrze pachniało drewnem, herbatą i dawnymi czasami. Hol był przestronny, z wysokim sufitem, posadzką z marmuru w biało-szare pasy i okrągłym stolikiem z wazonem świeżych piwonii. W powietrzu unosiła się mieszanina cytrusowych nut i czegoś ciepłego – może piżma, może starego lakieru. Po prawej stronie znajdowały się dębowe schody z kutą balustradą, po lewej – przejście do salonu.

W holu czekał majordomus – wysoki, siwy mężczyzna o twarzy wyćwiczonej w spokoju i profesjonalnej neutralności.

– Panie von Hagen, pani Ritter – powiedział z ukłonem. – Pani von Hagen już na państwa czeka. W salonie.

Przeszli przez dwuskrzydłowe drzwi do przestronnego pomieszczenia pełnego światła. Salon był urządzony z klasą: meble w stylu empire, polerowane parkiety, marmurowy kominek z zegarem kartuszowym i portrety przodków nad sztukaterią. W fotelu przy oknie siedziała kobieta – postarzała wersja Jonasa, ale z większą klasą i chłodem w spojrzeniu. Miała na sobie długą spódnicę, kremową bluzkę z wysokim kołnierzykiem i perły przy szyi. Na jej kolanach leżała cienka książka, którą właśnie odkładała.

Wstała, gdy ich zobaczyła.

Paulina poczuła delikatny ucisk w żołądku – nie strach, ale uważność. Weszła spokojnie, z uniesioną głową, jak kobieta, która wie, że zostanie oceniona z każdej strony.

– Mamo – powiedział Jonas z ciepłem. – Poznaj doktor Paulinę Ritter. Moja bliska przyjaciółka.

Paulina podeszła krok do przodu i wyciągnęła rękę, elegancko, z lekkim ukłonem głowy.

– Pani von Hagen. To zaszczyt panią poznać.

Starsza kobieta uśmiechnęła się – lekko, ale szczerze. Jej spojrzenie, choć przenikliwe, nie było nieprzyjazne. Ujęła dłoń Pauliny i lekko ją ścisnęła.


– Dużo o pani słyszałam. Od kiedy Jonas panią poznał, widać po nim, jaki jest szczęśliwy. A jeśli on jest szczęśliwy… to ja również.

Dopiero wtedy Jonas ujął dłoń matki i ucałował ją z szacunkiem, najpierw w rękę, potem w policzek.

Paulina odetchnęła ledwie zauważalnie. Wiedziała, że zdała pierwszy test.

Podano do stołu. W jadalni, utrzymanej w stylu klasycznego niemieckiego dworu, czekał już starannie nakryty stół – porcelana z miśnieńskiej manufaktury, srebrne sztućce z monogramem rodziny i ciężkie, haftowane serwety. Obiad, choć późny, był serwowany z dbałością o każdy szczegół: delikatny rosół z przepiórki, potem polędwica cielęca z morelowym chutneyem i szparagami, a na deser tarta z rabarbarem i świeżą miętą. Rozmowa toczyła się płynnie – o muzyce, architekturze, wakacyjnych planach i nieco o historii regionu. Paulina, choć wewnętrznie czujna, czuła się coraz swobodniej. Matka Jonasa okazała się osobą o wyrobionym guście i dyskretnej życzliwości.

Po posiłku Jonas odsunął krzesło i spojrzał na Paulinę.

– Spacer? 

Paulina uśmiechnęła się. – Z przyjemnością, ale pozwolisz, że się przebiorę.

Poszli razem na górę. Ich pokój gościnny był przygotowany z dbałością o detale – wysokie łóżko z baldachimem, lniane zasłony, kwiaty w wazonie i masywne, drewniane meble z połyskiem politury. Walizki stały już przy szafie..

Gdy tylko drzwi się zamknęły, Jonas bez słowa ukląkł.

– Dziękuję, moja Lady – powiedział cicho. – Za to, że jesteś w moim życiu.

Paulina, nieco zaskoczona jego powagą, podeszła i położyła mu dłoń na policzku. Jonas ujął ją obiema rękami, z czułością, niemal nabożnie. Pocałował najpierw jej dłoń, potem wierzch palców, a potem spojrzał na nią z delikatnym zawstydzeniem.

Jego wzrok powędrował ku dużemu, przytłaczającemu łożu.

– Jeśli wolisz… mogę... będę spać na podłodze – powiedział z miękkim uśmiechem, jakby nie oczekiwał odpowiedzi, tylko chciał zawczasu zaoferować gotowość do uległości.

Paulina zawiesiła na nim wzrok. Przez chwilę panowała cisza.

– Jeszcze nie zdecydowałam – odparła spokojnie. – Ale… może pozwolę ci dziś na noc w łóżku. Obok mnie.

Jonas skinął głową bez słowa, z wdzięcznością wypisaną w oczach.

Paulina sięgnęła po lekką odzież – ubrała się w kremowobiałe rybaczki z wysokim stanem, prosty, dopasowany top w kolorze bladego różu i białe sportowe buty. Do tego cienka bransoletka i okulary przeciwsłoneczne z dużymi, owalnymi szkłami. Swoje złote włosy związała w luźny kok, zostawiając kilka kosmyków przy twarzy.

Jonas również się przebrał – lniane spodnie, granatowa koszula z podwiniętymi rękawami, lekkie mokasyny. Bez przesady, ale z gustem.

Wyszli przez boczne drzwi, które prowadziły wprost na rozległy teren parku otaczającego rezydencję. Ścieżki wysypane jasnym żwirem wiły się między lipami i kasztanowcami. Po jednej stronie znajdował się mały staw, po drugiej – alejka różana z marmurową ławeczką. Powietrze było ciepłe, przesiąknięte zapachem zieleni i słońca.

Paulina wzięła go pod rękę. Przez chwilę szli w milczeniu, krok za krokiem, wsłuchani w cichy szelest żwiru pod stopami i łagodny szum wieczornego wiatru w koronach drzew. Jonas zaczął opowiadać o swoim dzieciństwie – o latach spędzonych w ogrodzie, wspinaczkach na stare lipy, ukrytych kryjówkach między bukami, o zabawach z bratem i kuzynostwem. Paulina słuchała uważnie, z uśmiechem. Jego głos był miękki, spokojny – jakby sam powrót w te miejsca koił w nim coś głębokiego.

– Wszystko tu się wydaje takie uporządkowane – powiedziała w pewnym momencie, spoglądając na park, który z wolna pogrążał się w zmierzchu. – Jakby ten dom nigdy nie pozwolił sobie na chaos.

Jonas spojrzał na nią z czułością.

– To tylko pozory. Ale może właśnie tego mi brakowało przez ostatnie lata. Ciebie… i trochę tego spokoju.

Wrócili do domu tuż przed kolacją. Paulina przebrała się w ciemniejszą, wieczorową sukienkę – jedwabną, opływającą jej ciało, z drobnymi ramiączkami, które odsłaniały ramiona i kark. Była olśniewająca w swojej prostocie. Jonas nie potrafił oderwać od niej wzroku, ale nie powiedział nic – tylko podał jej krzesło, jak dżentelmen, z niemym podziwem w oczach.

Kolacja, choć mniej formalna niż obiad, została podana z równą starannością. Świece, karafka wina, i kilka lekkich dań – chłodnik z ogórka, risotto z borowikami, a na koniec lody lawendowe z kruszonką z ciastek migdałowych. Rozmowa toczyła się spokojnie – z matką Jonasa i jej majordomusem, który co jakiś czas cicho napełniał kieliszki. Paulina nie była już onieśmielona – jej spokojna pewność siebie i naturalna klasa sprawiały, że wszystko wokół niej zdawało się zwalniać.

Po kolacji Jonas nachylił się i szepnął:

– Chodź, pokażę ci coś.

Poprowadził ją przez długi korytarz wyłożony drewnianymi panelami, których matowy połysk zdradzał wiek i pielęgnację. Minęli biblioteczkę, niewielką oranżerię, aż dotarli do niedużego saloniku z półokrągłym oknem wychodzącym na ogród.

W rogu, pod lampą z kremowym abażurem, stał czarny fortepian Steinway & Sons – klasyczny, z połyskującą pokrywą, która odbijała ciepłe światło lampy. Paulina zatrzymała się przy progu.

– Grasz? – zapytała, z niekrytym zainteresowaniem.

Jonas uśmiechnął się z zakłopotaniem.

– Kiedyś. Musiałem się uczyć… ale to było dawno.

– W takim razie zagraj coś. Chcę cię posłuchać.

Usiadła w fotelu z wysokim oparciem, który stał naprzeciw instrumentu. Założyła nogę na nogę, poprawiła ramiączko sukienki i lekko przechyliła głowę. Jej złote włosy lśniły w świetle lampy, a twarz – spokojna, skupiona – przypominała posąg z białego marmuru. Niezwykłe, jak bardzo potrafiła zdominować przestrzeń samą obecnością.

Jonas podszedł do fortepianu. Otworzył klapę, usiadł, wyregulował wysokość stołka. Na moment zawahał się, położył dłonie na klawiszach i zamknął oczy. Cichy, prawie nieuchwytny oddech – i dźwięki popłynęły.

Zaczął od Erika Satie – „Gymnopédie No.1”. Proste, powolne akordy, melancholijna melodia. Grał ostrożnie, ale z uczuciem. Każdy dźwięk miał swój ciężar, swoją przestrzeń. Paulina słuchała w ciszy, z rękami splecionymi na kolanach, jakby hipnotyzowana – nie tylko muzyką, ale widokiem mężczyzny, którego znała już z tylu stron, a którego teraz mogła zobaczyć w nowym, kruchym, niemal dziecięcym świetle.

Kiedy skończył, zapadła cisza.

Jonas podniósł wzrok. – Przepraszam, trochę się pomyliłem.

– Nie – odpowiedziała cicho Paulina. – Było pięknie. I prawdziwie.

Wstała i podeszła do niego powoli. Położyła dłoń na jego ramieniu. Na sekundę spojrzeli sobie w oczy – i w tym spojrzeniu było wszystko: bliskość, uznanie, czułość, i to, co nie zostało jeszcze wypowiedziane.

– Dziękuję – powiedziała. – Za ten dzień.

W oknie za nimi, w ogrodzie, zapalały się właśnie dyskretne światła przy alejkach. Świerszcze znów zaczęły swoje nocne koncerty. A stary dom, jakby znów obudzony dźwiękiem fortepianu, milczał dostojnie – pogodny i uważny.

Po chwili milczenia Paulina przystanęła przy jednej ze ścian wyłożonych ciemnym, lakierowanym drewnem. Wisiały na niej portrety – w większości olejne, każdy w ciężkiej, bogato zdobionej ramie. Twarze spoglądały z powagą i dumą: mężczyźni w mundurach, kobiety w sukniach, z wachlarzami i perłami. Wszystko emanowało dystansem, godnością i przynależnością do świata, który nigdy nie dopuszczał słabości.

– To wszystko von Hagenowie? – zapytała cicho Paulina, przyglądając się jednemu z portretów przedstawiających mężczyznę w mundurze oficera pruskiej kawalerii z końca XIX wieku.

Jonas podszedł bliżej i skinął głową.

– W większości. To główna linia. Ten tu – wskazał na portret – to mój pradziadek, Heinrich Wilhelm von Hagen. Był pułkownikiem dragonów w armii pruskiej. Całe życie wierny cesarzowi i dyscyplinie. Ten obok - wskazał na mężczyznę w charakterystycznym hełmie ze szpikulcem - mój dziadek - Johanes Wilhlem - był kapitanem podczas I wojny światowej.  Obok wisiał portret z lat trzydziestych XX wieku. Mężczyzna w eleganckim, ciemnym mundurze SS, z opaską ze swastyką na ramieniu. Twarz surowa, o podbródku tak zaciśniętym, że wydawał się niezdolny do uśmiechu.

– A to? – zapytała Paulina ciszej.

Jonas zawahał się chwilę, nim odpowiedział.

– Mój stryjeczny dziadek, Konrad. Był wysokim funkcjonariuszem Sicherheitsdienst. Zginął w 1945 roku, niedaleko Pragi. A może wcale nie zginął. W rodzinie krążyła historia, że uciekł do Argentyny w przebraniu księdza. Wiem, jak to wygląda. Wiem, co ten mundur znaczy. Ale... to też jest część naszej historii, nie zmienimy jej. Może być nam jedynie wstyd. 

Paulina milczała. Czuła ciężar spojrzeń ze ściany – portrety nie dawały łatwych odpowiedzi, ale wymuszały refleksję.

– Rodzina od wielu pokoleń była związana  nie tylko z zakładami farmaceutycznymi ale też z wojskiem i służbą państwową. Prusy, Republika Weimarska,  Trzecia Rzesza, potem RFN. Każde pokolenie zostawiało swój ślad – czasem chwalebny, czasem... mniej – powiedział Jonas, jakby chciał uprzedzić osąd.

– Wilhelm – dodała Paulina po chwili. – To drugie imię, które nosicie?

Jonas uśmiechnął się słabo.

– Tak. Rodzinna tradycja. Każdy syn von Hagenów od XVIII wieku dostawał na drugie imię Wilhelm. Mój ojciec, jego ojciec, ojciec jego ojca.... ja. Podobno w hołdzie Fryderykowi Wilhelmowi I.

– Ciężkie dziedzictwo – rzuciła Paulina.

– Czasem – przyznał Jonas. – Ale to też część tożsamości.

Odwrócił się i skinął głową.

– Chodź. Pokażę ci kogoś naprawdę niezwykłego.

Przeszli do przyległego gabinetu. Było to pomieszczenie bardziej intymne – ciemniejsze, obite dębiną, z półkami pełnymi skórzanych tomów, mosiężnymi lampami i ciężkimi, pachnącymi kurzem zasłonami. Na ścianie wisiały portrety - głównie kobiet- ale to jeden natychmiast przykuł uwagę Pauliny.

Blond loki, opadające na ramiona. Twarz zmysłowa, o spojrzeniu niepokojącym w swojej intensywności. Miała na sobie suknie z epoki późnego romantyzmu – głęboki granat, drobne guziki pod szyją, i rękawiczki z gładkiej skóry sięgające ponad łokcie. Trzymała zamknięty wachlarz z kości słoniowej. Było w niej coś zarazem kobiecego, jak i niepokornego – siła ukryta pod jedwabiem.

Paulina podeszła bliżej.

– Kto to?

– Anneliese von Hagen. Moja praprababcia – odpowiedział Jonas z cichym szacunkiem w głosie. – Po drugiej wojnie w Ameryce, kiedy Konfederacja upadła, wróciła do Niemiec. Miała wtedy dwadzieścia kilka lat. Niewiele osób wie, że przez pewien czas była zarządczynią jednej z rodzinnych posiadłości w Karolinie Południowej. Plantacja bawełny. Słynęła z okrucieństwa wobec niewolników. Była bezlitosna. Twarda. Nie akceptowała sprzeciwu.

Paulina odwróciła się do niego, z cieniem zdumienia w oczach.

– Skąd o tym wiesz ? Skąd się tam wzięła ? Mówisz o niej z dumą ?

– Nie z dumą – odparł poważnie – z fascynacją. Bo była kobietą, która przetrwała świat zbudowany dla mężczyzn. Straciła wszystko, a potem to odbudowała. W Niemczech zainwestowała resztki uratowanego majątku. Ale tak – nikt nie zaprzeczy, że miała w sobie brutalność epoki, z której pochodziła. I nie próbuję tego wybielać. A w Ameryce... jej dziadek wżenił się w jakąś bogatą rodzinę na południu, był pruskim dyplomatą. Ojciec Anneliese był politykiem i woskowym, chyba nawet przez jakiś czas wiceprezydentem Konfederacji.

Paulina znów spojrzała na portret.

– Podoba mi się.

Jonas uśmiechnął się, skinął głową i poprowadził ją dalej, do sąsiedniego saloniku.

– Chodź, pokażę ci jeszcze jeden obraz. Kazała go namalować tuż przed śmiercią. I wywołał skandal.

Nowy portret był zupełnie inny – pełen światła i ruchu. Przedstawiał Anneliese na koniu. Siedziała  w jeździeckim stroju: jasne bryczesy, elegancka koszula, dopasowany żakiet, wysokie, czarne skórzane buty i długie rękawiczki z miękkiej skóry. W dłoni trzymała cienki bat, uniesiony lekko, z nonszalancją i władzą. Twarz spokojna, skupiona, spojrzenie twarde. Nie było w niej nawet śladu uległości.

Paulina zamarła.

– To... niezwykłe. Odważne. Wręcz bezczelne.

– Tak mówiono – potwierdził Jonas. – Kobieta z batem. Władczyni. Niezamężna. Skandal. Ale nie cofnęła się ani o krok. Ciężko było jej sprzeciwić się, w końcu ten obraz namalowano zgodnie z jej instrukcją ale... zawsze wisiał gdzieś lekko schowany.

Paulina uśmiechnęła się powoli.

– Już lubię twoją prababcię. Bardzo. Myślę, że miałybyśmy o czym rozmawiać. I na pewno zaprzyjaźniłybyśmy się.

– Myślę, że byłaby tobą oczarowana gdyby dowiedziała się jak radzisz sobie z batem – powiedział Jonas cicho.

Paulina spojrzała raz jeszcze – najpierw na obraz konny, potem na portret z salonu. Przez moment miała wrażenie, że kobieta z przeszłości spogląda na nią z aprobatą. Jakby rodowy duch rozpoznał w niej kogoś ze swoich. I że teraz, w tej cichej rezydencji, historia właśnie zatacza kolejny krąg.

– Chodź – powiedział cicho Jonas, ujmując Paulinę za rękę. Jej delikatna dłoń spoczęła w jego większej, ciepłej i lekko spiętej. Prowadził ją po drewnianych schodach na piętro. Kroki odbijały się echem od kamiennych ścian, a wieczorne światło przesączało się przez matowe szkło ozdobnych okien.

Zatrzymali się przed niepozornymi drzwiami po lewej stronie. Jonas otworzył je z lekkim wahaniem. Pokój był nieduży, urządzony prosto, ale z klasą – drewniane meble z patyną lat, regał z książkami, stary globus w rogu, kilka grafik nad łóżkiem. Powietrze pachniało lawendowym woskiem do mebli i czymś jeszcze – zapomnianym czasem.

– To był mój pokój – i z lekkim uśmiechem Jonas, wchodząc pierwszy.

Paulina spojrzała z ciekawością. Na parapecie stał niewielki model żaglowca, a obok niego równo ułożone książki w płóciennych oprawach – klasyka młodzieżowa, tomy przygód, kilka podręczników do historii i geografii. Wszystko jakby nietknięte przez czas.

Jonas podszedł do jednej z niższych szafek, klęknął i ostrożnie otworzył drzwiczki. Sięgnął w głąb, wyjął stamtąd kartonowe pudełko – stare, z lekko wytartymi krawędziami, przewiązane kiedyś sznurkiem, który teraz był luźny.

– Czasem, kiedy tu wracam, zaglądam do niego – powiedział półgłosem, jakby obawiał się zburzyć ciszę tego miejsca.

Otworzył wieko. W środku znajdowały się dziecięce skarby: kilka modeli samochodów – stara Alfa Romeo, srebrny Mercedes 300 SL z otwieranymi drzwiami, nieco zniszczone Ferrari z czerwonym lakierem. Obok – plastikowy model samolotu Messerschmitt, starannie sklejony i pomalowany, z delikatnie poprzecieranym numerem bocznym. Pomiędzy tym wszystkim leżało kilka zdjęć – chłopiec z blond grzywką uśmiechający się do obiektywu na tle ogrodu.

Jonas grzebał przez chwilę w kartonie, aż wreszcie jego dłoń natrafiła na coś większego, cięższego. Wyjął książkę, oprawioną w ciemnobrązową, lekko spękaną skórę, zapiętą małym paskiem.

– To pamiętnik Anneliese – powiedział cicho. – Oficjalnie zaginął po jej śmierci. Nikt go potem nie szukał zbyt intensywnie... A ja... – uśmiechnął się z zakłopotaniem – ja go znalazłem jako nastolatek. Schowany za podwójnym dnem jednej z szuflad w bibliotece.

Podniósł wzrok na Paulinę, jakby spodziewał się, że go zgani.

– I czytałem go. Dziesiątki razy. Setki. W tajemnicy. To było jak... dotykanie innego świata. Pełnego siły, gniewu, smutku. Ona pisała brutalnie szczerze. I bardzo pięknie. To on w znacznym stopniu ukształtował mnie jako.... jako kogoś kto znajduje sens aby służyć takiej kobiecie jak ty.

– Weź go ze sobą. Do Adlerheim. 

Paulina wzięła pamiętnik ostrożnie, niemal z czcią. Skóra była chłodna w dotyku, a jej powierzchnia miękka jak rękawiczki z najlepszej garbarni. Przez chwilę przesunęła dłonią po grzbiecie, jakby wyczuwała rytm przeszłości zaklętej między kartkami.

– Dziękuję – powiedziała cicho. – Na pewno przeczytam. Każde słowo.

Ich spojrzenia spotkały się – na moment. W tym niewielkim, chłopięcym pokoju, w półmroku przeszłości i z cieniem przodków za plecami, Paulina poczuła coś niezwykłego – jakby czas na chwilę przestał płynąć, a dziedzictwo, które Jonas nosił w sobie, właśnie zostało przekazane dalej.

Zeszli do sypialni.

Pokój był pogrążony w półmroku – jedynie niska, stojąca lampa rzucała światło o ciepłej barwie na wezgłowie łóżka i bordowe zasłony. Powietrze pachniało świeżą pościelą, dyskretnym zapachem cytrusowej herbaty, którą Paulina piła wieczorem, i czymś jeszcze – subtelną nutą jej perfum, których nie dało się pomylić z niczym innym.

Paulina stała przy lustrze, związując włosy. Była w jedwabnej koszuli nocnej w kolorze kości słoniowej, która lekko opinała jej smukłe ciało i podkreślała wysportowane ramiona. Bez makijażu wyglądała jeszcze młodziej, a jednocześnie emanowała tym samym autorytetem i wewnętrzną siłą, która zawsze towarzyszyła jej obecności.

Jonas już wcześniej przebrał się w cienki T-shirt i luźne spodnie. Stał nieco na uboczu, spięty, z dłońmi splecionymi za plecami, jakby czekał na komendę. 

Paulina dostrzegła to bez trudu. Podeszła do niego powoli, stanęła blisko, tak że niemal dotykała jego piersi. Jej wzrok powędrował w dół – sprawdzając dokładnie zapięcie klatki, którą nosił nieprzerwanie od wielu dni. Przesunęła palcem po chłodnym metalu, jakby upewniała się, że wszystko jest na miejscu. Z jej twarzy nie schodził zadowolony, nieco złośliwy uśmiech.

– Dobrze – powiedziała cicho. – Możesz teraz się położyć. Ale najpierw... moje stopy.

Usiadła na łóżku, podciągnęła nogi i wskazała mu miejsce przy sobie. Jonas uklęknął bez słowa i z pietyzmem wziął w dłonie jej stopy. Zsunęła miękkie kapcie. Skóra jej stóp była gładka, ciepła, delikatna – perfekcyjna. Zaczął masować je powoli, z najwyższą czcią, opuszkami palców przesuwając po każdym łuku, po każdym palcu, jakby uczył się ich na nowo.

– Położysz się dopiero kiedy zasnę – szepnęła. 

Jonas masował i pieścił jej stopy długo, znacznie dłużej niż potrzebowała, czując, jak z każdą minutą opada z niego cały ciężar dnia, całe napięcie podróży, rozmów i wspomnień. Skupiał się tylko na niej – na ciepłych, drobnych stopach Pauliny, na ich kształcie, miękkości i ich znaczeniu. Były symbolem – jej władzy, jej przyzwolenia, jej obecności.

Wreszcie poczuł, że jej oddech się wyrównał. Delikatnie podciągnął na nią kołdrę, przyglądając się jej twarzy oświetlonej bladym światłem. Potem bezszelestnie wstał, wziął z fotela swoją poduszkę i... położył się na podłodze obok łóżka. Nie było mu zimno ani twardo – pod sobą miał miękki dywan, a świadomość jej bliskości dawała mu wszystko, czego potrzebował.

A jednak... Czuł też coś jeszcze – cichy, ledwie uchwytny żal. Do siebie. Za brak odwagi, za to, że nie poprosił, nie zapytał. Że nawet w chwili tak intymnej, tak przełomowej – pozostał z tyłu. Jakby jakaś niewidzialna siła trzymała go z dala od pełni, od nagrody, którą mógłby zdobyć. Leżał w ciszy, czując jak napięcie ściska mu pierś.

I wtedy... poczuł dotyk. Ciepły, miękki, znajomy. Jej stopa – delikatnie opadła na jego tors. Zamarł.

Ujął ją w dłonie, przysunął do ust i pocałował. Cicho, z uczuciem.

Usłyszał jej głos – senny, z nutą pobłażliwości.

– Głupolku... pozwoliłam ci przecież spać ze mną.

Uniósł się z podłogi niemal z ulgą, ze wzruszeniem, które ścisnęło go w gardle. Wślizgnął się do łóżka ostrożnie, z szacunkiem. Nie dotykał jej – tylko położył się obok. Ale dla niego to było wszystko.

Leżał obok niej. Oddychała spokojnie. A on? On czuł się, jakby właśnie został wpuszczony do świętego miejsca. Leżał nieruchomo, wpatrzony w ciemność. Zegar w hallu na dole wybijał kolejne kwadranse, ale czas jakby przestał mieć znaczenie. Obok niego Paulina spała spokojnie – jej drobne ciało wtulone w jasną pościel, rysy twarzy miękkie, prawie dziewczęce. Na ustach spoczywał cień półuśmiechu, jakby nawet we śnie miała nad wszystkim kontrolę.

Jonas odwrócił się delikatnie na bok, by móc lepiej jej się przyjrzeć. Nie śmiał się poruszyć, by nie zmącić tej ciszy, tej harmonii, która spłynęła na pokój niczym aksamitny welon. Obserwował jej profil – linię nosa, kości policzkowych, długie rzęsy rzucające cienie na bladą skórę. Nawet w zupełnym bezruchu emanowała czymś niezwykłym – spokojem, który nie był słabością, lecz świadomym wyborem; siłą opanowaną, zamkniętą w filigranowym ciele o atletycznej dyscyplinie.

Jej dłoń leżała otwarta na poduszce, nieopodal jego twarzy. W półmroku widział kontur smukłych palców, które tyle razy trzymały go w ryzach – dosłownie i metaforycznie. Delikatne nadgarstki, perfekcyjne paznokcie, długie palce. Tak niewiele dzieliło go od tej kobiety – a jednocześnie tyle. Była snem, boginią, ideałem, którego dotykał, lecz nie posiadał.

Słuchał jej oddechu – równomiernego, miękkiego, jak kołysanka. Wypełniał pokój jak muzyka, jak coś, co koiło jego niepokój, a jednocześnie rozbudzało pragnienie. Czuł ciepło jej ciała obok, ale nie odważył się zbliżyć bardziej. To nie był strach – raczej głęboki szacunek pomieszany z zachwytem.

„Jak to możliwe, że istniejesz?” – pomyślał. – „I że jestem tu, przy tobie, obok, w tym łóżku, w tym domu?”

W ciszy nocy, przerywanej tylko tykaniem zegara i śpiewem świerszczy gdzieś za oknem, poczuł coś, co trudno było nazwać. To nie była tylko miłość. To była niemal religijna cześć – dla jej piękna, siły, dla tego, kim była i kim się stawała. W jego oczach Paulina była jak zjawisko – ulotna i nieuchwytna, a jednocześnie boleśnie realna.

Nie spał. Nie chciał spać. Chciał zatrzymać tę chwilę – chłonąć ją, zapamiętać każdy szczegół. Patrzył, jak jej klatka piersiowa unosi się w rytmie oddechu. Jak pasmo jasnych włosów opada na ramię. Jak jej noga, przykryta kołdrą, delikatnie porusza się w półśnie.

Była piękniejsza niż kiedykolwiek. Właśnie teraz – nieświadoma, ukojona, bezbronna tylko pozornie. Eteryczna, jakby nie należała do tego świata.

A on? Leżał w bezruchu, z sercem w gardle i wdzięcznością w każdej komórce ciała.

Bo ona go wybrała. Pozwoliła być obok. Choćby na tę jedną, świętą noc.

---

Poranek w rezydencji von Hagenów był spokojny i leniwy, przesiąknięty subtelnym aromatem kawy i świeżego pieczywa, który snuł się po korytarzach niczym zaproszenie do rozpoczęcia dnia bez pośpiechu. Śniadanie podano w oranżerii – przestronnej, jasnej przestrzeni z przeszklonym sufitem i ścianami porośniętymi bluszczem. Promienie porannego słońca miękko opadały na lniany obrus i porcelanową zastawę z monogramem rodu.

Paulina siedziała w delikatnym szlafroku z białego muślinu, z rozpuszczonymi włosami i lekko zaróżowionymi policzkami. Promieniała spokojem. Jonas nie spuszczał z niej wzroku – nawet kiedy smarował croissanta konfiturą z pigwy, robił to z taką czułością, jakby celebrował ich wspólny poranek.

Po śniadaniu, zgodnie z zapowiedzią, ruszyli na spacer. Starsza pani von Hagen – ubrana w jasną sukienkę i kremowy kapelusz z wstążką – ujęła Paulinę pod ramię, jakby były już starymi przyjaciółkami. Ruszyły alejką ogrodową, obsadzoną starannie przyciętymi bukszpanami i lawendą, za którymi rozciągał się widok na łagodne wzgórza Hesji.

– Dziadek Jonasa sprowadził te hortensje z Bretanii – mówiła starsza pani z uśmiechem. – Nie lubił ich, ale moja teściowa była zakochana w ich kolorach. I tak zostały. Podobnie jak ten park… tu nic nie dzieje się przypadkiem.

Rozmowa płynęła lekko – o dawnych przyjęciach, o wojennych czasach, o kobietach w tej rodzinie, które – jak z dumą zaznaczyła – zawsze potrafiły zachować klasę.

Paulina słuchała uważnie, z subtelnym uśmiechem, od czasu do czasu zerkając w stronę Jonasa, który szedł kilka kroków za nimi, dając im przestrzeń.

Po południu zjedli wspólny obiad – lekki, letni posiłek na tarasie z widokiem na stare platany. Deserem była beza z owocami leśnymi i domowym kremem waniliowym, którą – jak się okazało – osobiście przygotowała kucharka, służąca rodzinie od blisko czterech dekad.

Po kawie Paulina i Jonas udali się do swojego pokoju. Spakowali rzeczy.

Gdy zeszli na dół, czekał już lokaj, gotów odnieść bagaże do auta. Jonas sięgnął do kieszeni po kluczyki, ale zanim zdążył je unieść, Paulina zatrzymała go spojrzeniem.

– Mój drogi – powiedziała z lekkim uśmiechem, wyciągając dłoń. – Teraz ja prowadzę.

Jonas, nie mówiąc ani słowa, podał jej kluczyki w niemym geście zgody. W tej chwili wyglądała jak ucieleśnienie piękna i klasy – w eleganckich białych spodniach, dopasowanym topie i okularach przeciwsłonecznych w stylu retro. Każdy jej ruch był pełen dystynkcji i wdzięku, który nie wymagał żadnych ozdobników.

Chwilę później siedziała już za kierownicą czarnego Mercedesa Maybacha S 650. Skórzana tapicerka kontrastowała z jej strojem, a drewniane detale deski rozdzielczej lśniły w popołudniowym świetle. Pochyliła się lekko, ustawiając fotel, z gracją przeciągnęła palcami po kierownicy, jakby wyczuwała puls maszyny. Silnik zabrzmiał głęboko i aksamitnie.

Jonas zajął miejsce obok niej, cicho zapiął pas i spojrzał na nią z mieszaniną uwielbienia i podziwu. Zerknęła na niego kątem oka i uśmiechnęła się tajemniczo.

– Gotowy?

– Z tobą zawsze – odpowiedział cicho.

Mercedes ruszył gładko z podjazdu, przemykając przez bramę jak czarna pantera. Paulina jechała pewnie, bez pośpiechu, z lekkim uśmiechem na ustach. W oddali połyskiwały wzgórza Hesji, a już niedługo przed nimi rozciągnęłąa się autostrada prowadząca w stronę Berlina.

Za nimi została historia, elegancja, przodkowie w złoconych ramach.

Przed nimi – przyszłość.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wilczyca 1

Wilczyca 11

Wilczyca 2