Wilczyca 65

Rozdział 65

Berlin, jesień 2016

Było ciepłe jak na połowę października popołudnie – berlińska jesień rozpieszczała jeszcze ostatnimi promieniami słońca. Liście klonów i lip frunęły w powietrzu przy lekkich podmuchach wiatru, tworząc rdzawo-złoty kalejdoskop nad ulicami Charlottenburga.

Paulina zaparkowała czarne Audi A5 na jej stałym miejscu w podziemnym garażu pod kamienicą. Silnik zgasł cicho, a ona przez chwilę jeszcze siedziała w aucie, przymykając oczy i zbierając myśli po zajęciach na uczelni. Miała na sobie beżowy, lekki trencz przewiązany paskiem, pod spodem śmietankowy golf i ciemne cygaretki. Na nogach wygodne, czarne mokasyny  – eleganckie, ale nie przesadzone. 

Zabrała torebkę i zamknęła drzwi auta, które błyszczało czystością w blasku lamp LED-owych. Zamiast od razu jechać do mieszkania na trzecim piętrze, nacisnęła guzik prowadzący  na parter. Miała ochotę na coś konkretnego – od czasów ciąży polubiła sok pomarańczowy a najlepszy był naturalny, świeżo wyciskany  z lokalnego sklepiku za rogiem.

Winda zatrzymała się na poziomie ulicy. Paulina wyszła z kamienicy i skręciła w lewo, przecinając brukowaną uliczkę. Sklep był niewielki, z rustykalną witryną i starannie ułożonymi skrzynkami z owocami przed wejściem. Znała to miejsce. Weszła do środka, od razu kierując się do lodówki z napojami. Sok pomarańczowy z włoskich pomarańczy  – ten sam, który przez pewien czas piła niemal codziennie. Wzięła od razu dwie butelki.

– Dzień dobry  – uśmiechnął się do niej sprzedawca, starszy pan z przyjemnym akcentem.

– Dzień dobry, panie Fuchs. Dziś tylko soki.

Zapłaciła gotówką, pożegnała się z uprzejmym skinieniem głowy i wróciła  spokojnie do kamienicy.

Winda znów zawiozła ją, tym razem już na trzecie piętro. Paulina stała cicho, trzymając torbę i papierową siatkę z sokiem. 

Gdy drzwi się rozsunęły, wyszła do znajomego, jasnego korytarza z drewnianą podłogą. Otworzyła mieszkanie – klucz przekręcił się z miękkim kliknięciem w zamku. W środku przywitał ją zapach lawendowego płynu do płukania, który unosił się jeszcze w powietrzu po porannym praniu. Zsunęła buty, odwiesiła trencz na haczyk i zdjęła golf, zostając w bawełnianym podkoszulku.

W kuchni nalała sobie szklankę soku i usiadła przy stole, przez moment słuchając tylko ciszy. Słońce wpadało przez zasłony, kładąc ciepłe światło na podłodze. Była sama, ale nie czuła się samotna.

Miała dziś wolne od sesji. Tego dnia nie musiała przywdziewać ani eleganckich kostiumów, ani czarnych szpilek, ani chłodnej maski Fenriss. Była po prostu sobą – kobietą, która potrzebowała chwili dla ciała i umysłu.

Z kuchni przeszła do sypialni, zostawiając w zlewie pustą szklankę. Otworzyła szufladę  i po chwili wyjęła obcisłe legginsy w kolorze głębokiej czerni, bluzę z kapturem i sportowy biustonosz w odcieniu khaki. Przebrała się szybko, związała włosy, założyła lekkie buty do biegania, a do ucha włożyła bezprzewodowe słuchawki.

Zeszła schodami – tym razem nie korzystała z windy – i już po kilku minutach przebiegła przez ulicę w kierunku pobliskiego parku. Znała tę trasę bardzo dobrze. Park ciągnął się wzdłuż jeziora, a o tej porze dnia był niemal pusty.

Równe tempo, jednostajny oddech. Krok za krokiem. Biegła ścieżką wijącą się między drzewami. Mijani spacerowicze uśmiechali się do niej – ich spojrzenia mówiły: pewna siebie, skupiona, piękna. Ale ona patrzyła przed siebie, chłonąc to, co dawała chwila: puls miasta ukryty za linią drzew, zapach jesiennych liści, rytm muzyki w uszach.

Po kilku kilometrach zatrzymała się na moment przy ławce nad wodą. Oparła dłonie na biodrach, oddychając głęboko. Jej ciało było lekkie, a głowa – oczyszczona. Spojrzała na taflę jeziora, po której przesuwały się spokojnie kaczki. Przez chwilę stała tak w bezruchu, czując wdzięczność za to, że znowu potrafiła odczuwać spokój.

Potem ruszyła w drogę powrotną – już wolniej, bez napięcia, pozwalając sobie na rozluźnienie. Jesień w Berlinie potrafiła być naprawdę piękna.

Wróciła do mieszkania, zamykając za sobą drzwi z cichym kliknięciem. Ciepłe światło lampy w przedpokoju rozlało się miękko po jasnych ścianach. Po biegu czuła się zmęczona, ale w dobrym sensie – tak, jakby wybiegała z siebie część ciężaru. Zsunęła sportowe buty, rzuciła bluzę i przeszła do łazienki. Otworzyła szafkę, wyjęła świeży ręcznik i weszła pod prysznic.

Woda obmywała jej ciało równym, ciepłym strumieniem. Oparła się dłonią o kafelki i zamknęła oczy. Czuła się przez moment spokojna, niemal wolna – od przeszłości, od bólu, od złych wspomnień. 

Po kąpieli włożyła wygodne domowe ubranie: jasnoszarą, miękką bluzę, spodnie od dresu, bose stopy wsunęła w skarpetki. Zaparzyła herbatę z rumianku, usiadła przy biurku i otworzyła laptopa. Przejrzała maile, poprawiła notatki dla seminarzystów, zaczęła czytać nową wiadomość przesłaną przez Gretę. Praca dawała jej stabilność – coś, czego mogła się trzymać.

Wtedy usłyszała pukanie do drzwi. Dwa, trzy stonowane uderzenia. Zamarła. Nikt się nie zapowiadał. Podeszła ostrożnie, spojrzała przez wizjer… i znieruchomiała.

Patrick.

Stał na klatce schodowej z plecakiem, w ciemnej kurtce, z wyraźnymi cieniami pod oczami. Twarz miał spiętą, niepewną, jakby nie wiedział, co ma powiedzieć. W jego oczach była mieszanka lęku, napięcia i jakiejś spóźnionej determinacji.

Otworzyła drzwi, nie mówiąc nic przez kilka sekund.

– Co ty tu robisz? – zapytała w końcu, spokojnie, ale głos miała twardy. Jak wszedłeś do kamienicy ?

– Przyjechałem... przyjechałem zobaczyć nasze dziecko – odpowiedział cicho. – I pomóc ci. Drzwi na dole były otwarte. 

Jej spojrzenie natychmiast się zmieniło. Jakby nagle wyziębło do granic.

– Nie ma dziecka – powiedziała ostro. – Straciłam je. W szóstym miesiącu.

Patrick cofnął się o pół kroku. Wyglądał, jakby coś uderzyło go prosto w klatkę piersiową. Zbladł, otworzył usta, ale nie znalazł słów.

– Ale... jak... – wyjąkał wreszcie. – Nie wiedziałem...

– Oczywiście, że nie wiedziałeś. Bo się wycofałeś. Bo jak tylko usłyszałeś słowo „dziecko”, to uciekłeś. Bałeś się odpowiedzialności, prawda?

Milczał. Wpatrywał się w nią z rosnącym przerażeniem. Paulina była opanowana, ale jej głos tętnił gniewem i rozczarowaniem. W oczach miała chłód, którego wcześniej u niej nie widział.

– Możesz wejść – dodała po chwili. – Ale nie waż się mnie dotknąć.

Weszli do mieszkania. Patrick nie próbował już nawet zbliżyć się do niej. Była jak marmurowa rzeźba – piękna, elegancka, ale nieprzystępna. Wskazała mu miejsce na kanapie w salonie, sama usiadła naprzeciwko, na fotelu, ze skrzyżowanymi nogami i filiżanką herbaty w dłoniach.

– Chcesz herbaty? – zapytała. Głos miała już opanowany, niemal neutralny.

– Nie... dziękuję – odpowiedział cicho.

Usiadł ciężko. Oparł dłonie na kolanach, nie patrzył jej w oczy.

– Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej? – zapytał w końcu.

– Dlaczego? Bo nie miałam na to siły. I nie wiedziałam, czy masz jeszcze do tego jakiekolwiek prawo. Powiedziałeś mi jasno: nie jesteś gotowy. Nie chciałeś być ojcem. Więc postanowiłam, że będę matką sama. Że wychowam je bez ciebie. A potem... 

Cisza między nimi była ciężka jak ołów. W końcu Patrick podniósł wzrok.

– Przykro mi – powiedział. – Nie wiem, co mam powiedzieć.

– Może nic nie mów. To już nie ma większego znaczenia – odpowiedziała chłodno.

Usiadła sztywno, wyprostowana. Jej dłoń delikatnie drżała, ale trzymała filiżankę z herbatą spokojnie.

Patrick wyglądał na człowieka złamanego – spóźnionego z żalem, którego nikt już nie potrzebował.

– Jeśli przyjechałeś tylko po to, żeby wyrazić współczucie, to już to zrobiłeś. A teraz musisz zrozumieć, że  cię już potrzebuję. Do niczego. Zbyt wiele się wydarzyło.

Milczał.

A ona nie patrzyła już na niego jak kiedyś. Patrzyła jak kobieta, która wróciła z bardzo dalekiej podróży. I nie była już tą samą osobą, co wtedy, gdy trzymała w rękach test ciążowy.

Już nie.

Patrick siedział przez chwilę w milczeniu, nie bardzo wiedząc, gdzie spojrzeć. W końcu uniósł wzrok.

– To co mam zrobić? – zapytał cicho, niemal błagalnie.

Paulina nie poruszyła się nawet o milimetr. Oparła się wygodniej w fotelu, spleciona dłoń z filiżanką herbaty unosiła się spokojnie przy ustach. Głos miała lodowato obojętny:

– Nic. Po prostu opuść moje mieszkanie.

Nie uniosła głosu, ale brzmiało to jak wyrok.

– Możesz się chwilę odświeżyć po podróży, jeśli chcesz. Ale nie chcę, żebyś był tu dłużej, niż to konieczne. To koniec, Patrick. Nie ma drugiej szansy.

On poruszył się nerwowo.

– Paulina, proszę… ja wiem, że spieprzyłem. Ale może moglibyśmy… chociaż porozmawiać?

Wzrok, którym go obdarzyła, był twardy i pusty.

– Nie, Patrick. Nie jesteś już częścią mojego życia. Nie potrzebuję cię. Zniknąłeś, kiedy najbardziej cię potrzebowałam. Więc teraz nie ma o czym mówić.

– Ale ja… nie wiedziałem, że... – zaczął znowu, ale przerwała mu beznamiętnie:

– Chcesz skorzystać z łazienki, czy wychodzisz?

Patrick opuścił wzrok. Wstał bez słowa, sięgnął po plecak stojący przy drzwiach. Jego ruchy były powolne, jakby nie dowierzał, że właśnie został wyrzucony z jedynego miejsca, w którym miał jeszcze nadzieję na jakąkolwiek bliskość. Nie odezwał się już ani słowem. Przeszedł do drzwi, otworzył je i wyszedł, nie oglądając się za siebie.

Paulina podeszła do drzwi i bez pośpiechu je zamknęła. Na moment oparła czoło o chłodne drewno, a potem szepnęła przez zęby:

– Verdammter Feigling.

Odwróciła się i poszła do kuchni. Wzięła do ręki telefon, usiadła na krześle przy wyspie kuchennej i wybrała numer Belli.

– Kochana, nie uwierzysz – powiedziała Paulina, bez przywitania

– Co się stało?

– Zjawił się. Patrick. Z plecakiem. Przyszedł… zobaczyć dziecko. 

– O mein Gott.

– Powiedziałam mu, wszystko,  że nie ma dziecka. Że je straciłam. Że nie chcę go więcej widzieć. I ze ma wynosić się.

Po drugiej stronie przez chwilę było tylko westchnienie.

– Jestem z ciebie dumna, Fenriss. Naprawdę. Taka właśnie jesteś. Taka masz być. Taką cię kocham. 

Paulina uśmiechnęła się słabo.

– Wiesz, miał w oczach taką żałosną nadzieję. Ale nie poczułam nic. Zero. Żadnego współczucia. Po prostu… było za późno.

– To dobrze. Znaczy: że to już za tobą. Teraz jesteśmy tylko my. Ty, ja, dziewczyny i DSB.

Paulina popatrzyła przez okno, gdzie nocne światła miasta rozmywały się w deszczu.

– Tak. I tego właśnie chcę.

Rozmawiały jeszcze przez pół godziny, jakby Patrick nigdy nie istniał. Jakby był tylko głuchym wspomnieniem z innego życia – życia, które Paulina zamknęła już na zawsze.

---

Był pogodny październikowy dzień, już chłodny, ale jeszcze nieprzenikliwie zimny. Poranne słońce oświetlało elewacje kampusu, łagodnie podkreślając kontury starych drzew i ceglane ściany budynków Uniwersytetu Humboldta. W powietrzu unosił się lekki zapach wilgotnych liści i parującej kawy – typowa aura wczesnej berlińskiej jesieni.

Paulina wracała właśnie z wykładu dla studentów pierwszego roku – wstępu do psychologii antropologicznej. Miała na sobie jasnoszarą, lekko dopasowaną marynarkę, pod nią kremowy sweter z kaszmiru i klasyczne, proste spodnie w odcieniu grafitu. Na nogach skórzane półbuty, torba przewieszona przez ramię. Nie była to ostentacyjna elegancja – raczej starannie dobrany minimalizm, wyważony i bezbłędny.

Po krótkiej przerwie udała się do jednej z sal seminaryjnych, gdzie tego dnia spotykała się z pięciorgiem seminarzystów. Wszyscy pracowali pod jej opieką nad pracami licencjackimi. W sali panowała cisza przerywana tylko szelestem kartek i odgłosem stukających klawiszy. Siedzieli wokół prostego, dębowego stołu – wnętrze było oszczędne, ale funkcjonalne: kilka półek z książkami, rzutnik, czajnik z wodą i filiżanki. Po krótkim omówieniu terminów i formalności Paulina poprosiła Milenę, by została jeszcze na chwilę po spotkaniu.

Milena pochodziła z Dolnej Saksonii, z niewielkiego miasteczka niedaleko Hildesheim. Miała 22 lata. Była wyraźnie wyższa od Pauliny, o pełniejszych kształtach, których nie ukrywała – ale też nie podkreślała w sposób ostentacyjny. Miała bardzo jasną cerę, niemal mleczną, z wyraźnym kontrastem głębokiej czerni włosów, które nosiła prosto i gładko, z grubą grzywką przyciętą tuż nad brwiami. W lewym nozdrzu błyszczał niewielki, srebrny kolczyk. Jej styl był alternatywny, może nieco bohemy – dziś miała na sobie długą, grafitową spódnicę z miękkiej tkaniny i bordowy golf. Całość dopełniały cięższe buty, które wydawały lekki dźwięk przy każdym kroku. Sprawiała wrażenie osoby zamyślonej, z pozoru zamkniętej – ale w rzeczywistości uważnie obserwującej otoczenie.

Gdy zostały same, Paulina odsunęła lekko krzesło i wskazała Milenie miejsce naprzeciwko.

– Usiądź jeszcze na chwilę, proszę. Chciałabym Cię lepiej poznać, zanim ruszysz dalej z tematem. – Jej ton był spokojny, życzliwy, ale nie bez dystansu.

Milena usiadła, wyprostowana, splatając dłonie na kolanach. Czuła lekkie napięcie, ale także satysfakcję – ceniła Paulinę i liczyła się z jej opinią.

– Twój projekt – asymetryczne relacje w kontekście kobieta–kobieta – brzmi ciekawie. Odważnie. Chciałam zapytać, skąd takie zainteresowanie? – zapytała, pochylając się lekko do przodu. 

Milena przez chwilę milczała, ważąc słowa.

– Myślę, że... zawsze fascynowało mnie to, co poza głównym nurtem. Rzeczy, o których nie mówi się na zajęciach, chociaż przecież istnieją i wpływają na nasze życie. – Przerwała na moment. – W relacjach między kobietami też są układy władzy. Subtelne, często ukryte, ale realne. I rzadko kto je opisuje. A przecież w nich również może być dominacja, zależność, struktura.

Paulina uniosła nieznacznie brwi.

– Czyli chcesz rozebrać na części coś, co zwykle jest idealizowane? Pokazać, że tam też są mechanizmy kontroli?

Milena skinęła głową.

– Tak. I że niekoniecznie są czymś złym. Czasem są potrzebne. Czasem są naszym wyborem. Czasem dają bezpieczeństwo. A czasem są przemocą, tylko nikt tego nie chce przyznać. 

Prowadząca zamyśliła się na moment, po czym spojrzała na studentkę z uznaniem.

– Dobrze. To może być bardzo ciekawa praca. Ale musisz być precyzyjna. Musisz dobrać właściwą literaturę, teorię i opisać to bez taniej kontrowersji. Rozumiesz?

– Rozumiem pani doktor – odpowiedziała Milena z cichą determinacją.

– Dobrze – powtórzyła Paulina, tym razem ciszej. – Masz mój adres mailowy. Prześlij mi do końca tygodnia szkic hipotezy badawczej i proponowaną bibliografię. Chcę widzieć, jak to układasz.

Milena wstała, dziękując krótko, z delikatnym ukłonem głowy. Po chwili wyszła z sali, zostawiając Paulinę samą.

Ta jeszcze przez chwilę siedziała w ciszy, z rękami złożonymi przed sobą. Czuła satysfakcję – praca dydaktyczna, choć czasem monotonna, potrafiła przynosić momenty prawdziwego zaangażowania. Milena była inna. Niekonwencjonalna. Myśląca samodzielnie. Paulina dostrzegała w niej coś znajomego – może echo własnej młodości. Ale nie pozwalała sobie na sentymenty. Przede wszystkim była jej opiekunką naukową. A ten temat – był trudny. Ryzykowny. Kontrowersyjny.

Ale nade wszystko, wyjątkowo interesujący.

Z biegiem dni spotkania Pauliny z Mileną stawały się coraz częstsze. Początkowo były to typowe konsultacje – studentka przychodziła z notatkami, książkami, pytaniami o źródła, o metodologię, o sposób konstrukcji hipotezy badawczej. Jednak szybko stało się jasne, że nie chodziło tylko o akademicką precyzję. Milena pojawiała się regularnie – czasem niespodziewanie, w przerwach między wykładami, czasem wysyłała wiadomości z pytaniem, czy może „tylko na chwilę wpaść” i coś skonsultować. Zawsze z szacunkiem, ale też z jakąś trudną do zignorowania nutą oczekiwania.

Paulina zauważyła to bardzo szybko. Nie tylko częstotliwość wizyt, ale też sposób, w jaki Milena się przy niej zachowywała. Nigdy się nie spóźniała. Zawsze miała uporządkowane notatki, uporządkowane myśli, mówiła spokojnie, z rozwagą – ale w jej oczach był błysk, którego Paulina nie potrafiła zignorować. Ten rodzaj spojrzenia, który znała z przeszłości – spojrzenia pełnego uwagi, ale też miękkiego podporządkowania. Uległości.

Nie była pewna,  na ile Milena była tego świadoma w pełni. Jej ciało mówiło za nią. Sposób, w jaki siadała, lekko nachylając głowę. Ton głosu, miękki, modulowany, jakby dostrojony do Pauliny. Nawet sposób, w jaki trzymała długopis czy obracała filiżankę z herbatą, gdy siedziały razem w pokoju konsultacyjnym – nie było w tym przypadkowości. Była w niej cicha chęć przypodobania się, uzyskania aprobaty. Nie tej akademickiej, oficjalnej – ale osobistej. Głębszej.

Podczas jednego ze spotkań Paulina, odruchowo, poprawiła bransoletkę, a Milena nieświadomie się wyprostowała, jakby ten ruch ją pobudził. Rozmawiały wtedy o teorii relacji władzy u Foucaulta. Milena mówiła z zaangażowaniem, podpierając się notatkami z wykładów. Paulina słuchała uważnie, a potem, z lekkim uśmiechem, powiedziała:

– Mówisz o asymetrii władzy, jakbyś ją znała z autopsji.

Milena uniosła wzrok, ale nie odpowiedziała od razu. W jej policzkach pojawił się cień rumieńca.

– Może trochę tak – rzuciła po chwili cicho. – I bardzo mnie interesuje, jak te relacje funkcjonują między kobietami. Jak się niektóre z nich naturalnie… poddają. Albo jak inne mają w sobie coś, co sprawia, że chce się za nimi iść.

Paulina skinęła głową, ale nie komentowała. To był moment, który zapamiętała na długo – jedno z tych krótkich zdań, które znaczą znacznie więcej niż cały esej.

Od tego czasu ich rozmowy stawały się coraz bardziej intensywne – niekoniecznie dłuższe, ale pełniejsze w treści. Poruszały tematy granic, zaufania, struktury dominacji, siły języka, performatywności relacji. Paulina była wymagająca. Zadawała trudne pytania, korygowała, nie ułatwiała niczego. Ale zawsze była sprawiedliwa. Gdy Milena przynosiła dobrze przemyślany szkic, potrafiła pochwalić – oszczędnie, ale szczerze. Dla studentki te kilka słów znaczyło więcej niż oceny w indeksie.

Z czasem Paulina zaczęła dopuszczać Milenę nieco bliżej – nie jako znajomą, ale jako kogoś, kto zasługiwał na jeszcze większą uwagę. Zdarzało się, że przynosiła jej książki spoza listy lektur, opatrując je komentarzem: To może ci pomóc, jeśli chcesz iść głębiej. Milena traktowała te gesty jak przywilej. Czasem odprowadzała Paulinę na parking albo do metra. Innym razem podała jej płaszcz, gdy wychodziły z uczelni. Zawsze z czymś niemal niezauważalnie nabożnym w spojrzeniu.

Kiedyś, gdy późnym popołudniem siedziały jeszcze na uczelni, Paulina spojrzała na Milenę nieco dłużej. Na korytarzach było już pusto – ostatni wykład skończył się godzinę temu, a budynek powoli cichł. Zza okien, z dziedzińca, dochodził jedynie szum liści i stukot czyichś oddalających się kroków.

– Dlaczego naprawdę interesuje cię ten temat? – zapytała spokojnie. – Tylko proszę, bez teorii. Chcę usłyszeć prawdziwą Milenę.

Dziewczyna milczała przez chwilę. Delikatnie przesunęła palcem po krawędzi kubka z niedopitą kawą z automatu. Jej oczy, choć zazwyczaj pewne, tym razem błyszczały jakby z niepewnością. A może to był wstyd?

– Bo... – zaczęła cicho, nie podnosząc wzroku – myślę, że jestem jedną z tych kobiet, które... potrzebują wyraźnych granic. Ram. Kogoś, kto je wyznaczy. Kogoś, kto będzie... silniejszy. Ale nie w taki ordynarnie brutalny sposób. Chodzi raczej o obecność. Spokój. Decyzyjność.

Paulina nie przerwała jej ani słowem.

– Wiem, że to może zabrzmieć naiwnie – dodała Milena – ale kiedy czytam o relacjach asymetrycznych, o władzy miękkiej, o dominacji nie przez przymus, tylko przez pewność siebie, przez język, przez obecność – to... czuję coś. To jakby ktoś opisywał moje najgłębsze potrzeby.

– Ktoś? – zapytała Paulina cicho.

Milena w końcu spojrzała na nią.

– Tak. Ale wiem jedno. To nie może być mężczyzna. Nie w moim przypadku. Mężczyźni mnie nie... nie prowokują w ten sposób. Z nimi jestem zimna, obojętna. Jeśli w ogóle ktoś miałby wyznaczyć te ramy – musiałaby to być kobieta.

Zamilkła. Czuła, że właśnie rozebrała się emocjonalnie niemal do naga. Powiedziała więcej, niż planowała. Ale Paulina nie skomentowała jej wyznania. Nie skwitowała go ironicznym komentarzem, nie odwróciła wzroku. Przeciwnie – jej spojrzenie stało się jeszcze bardziej uważne.

– Czyli chodzi o poddanie się? – zapytała łagodnie, jak terapeutka, ale i jak ktoś, kto bardzo dobrze rozumie subtelność odpowiedzi, które zaraz padną.

– Nie do końca – odpowiedziała Milena, prostując się. – Chodzi raczej o... odnalezienie się w czymś większym ode mnie. W relacji, która daje kierunek, formę. W której mogę się rozluźnić, nie musieć być silna na pokaz. W której ktoś widzi we mnie coś więcej niż tylko pozory niezależności. I potrafi to pokierować.

Paulina kiwnęła powoli głową.

– To wymaga ogromnego zaufania.

– Tak – Milena przytaknęła niemal szeptem. – Ale to też daje ogromną wolność. Jeśli tylko ta druga osoba wie, co robi.

Zapadła cisza. Paulina wstała od biurka, wolnym ruchem zarzuciła marynarkę na ramię i zapięła torbę. Jej obcasy cicho stuknęły o drewnianą podłogę, kiedy zrobiła krok w stronę drzwi.

– Wracaj do domu – powiedziała cicho, nie odwracając się jeszcze. – za tydzień przynieś mi zarys kolejnego rozdziału. Nie musi być idealny. Ale chcę zobaczyć, dokąd naprawdę zmierzasz z tym tematem.

Milena wstała, niepewna, czy coś jeszcze powiedzieć. Wzięła swoje rzeczy, zawahała się, ale w końcu po prostu skinęła głową.

– Dobrze, pani doktor – powiedziała cicho.

Paulina spojrzała na nią z lekkością, która tylko z pozoru była ciepła. Jej usta uniosły się w cieniu aprobaty – bez zachęty, ale też bez chłodu. W tym uśmiechu było coś, co sprawiało, że Milena poczuła się zauważona.

– Do zobaczenia za tydzień – powiedziała Paulina, poprawiając pasek torby na ramieniu.

---

Od czasu jej powrotu z Adlerheim Jonas był u niej dwa razy – na sesjach, które przebiegły zgodnie z ustalonym rytuałem. Paulina nie nawiązywała do ich czerwcowej rozmowy. Traktowała go chłodno, ale bez okrucieństwa – tak, jakby nic się nie wydarzyło. Robiła swoje, prowadziła sesje z tą samą energią co zawsze. Bez mrugnięcia, bez drżenia dłoni. Bez żadnych obietnic i bez najmniejszego sygnału, że „po” mogłoby mieć jakieś inne znaczenie niż koniec ustalonej godziny.

Nie ułatwiała. Nie zamierzała. Jeśli Jonas miał zrobić kolejny krok – musiał dojrzeć do niego sam. Nie było w niej cienia łagodności, która mogłaby popchnąć go do działania. I właśnie dlatego jego telefon zaskoczył ją do głębi.

Usłyszała jego głos późnym wieczorem, kiedy kończyła porządkować notatki po jednym ze spotkań. Odebrała niemal odruchowo. Po drugiej stronie było słychać lekkie spięcie, to charakterystyczne zawahanie, jakie znała z sesji – tylko teraz brzmiało inaczej. Mniej rytualnie, bardziej ludzko.

– Dobry wieczór, Lady... Paulino... – zaczął z pewnym napięciem. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?

– Nie – odparła spokojnie. – Mów.

Przez chwilę mówił o głupotach – z wyczuciem, jakby chciał wybadać teren, upewnić się, czy rozmowa nie skończy się po pierwszym zdaniu. Zapytał, jak mijają jej dni, czy zmiany w DSB idą zgodnie z planem. Ona, z pozorną nonszalancją, odpowiedziała, że owszem – wszystko idzie szybko i konsekwentnie. Opowiedziała mu o nowych dziewczynach, o tym, że Greta przyprowadziła dwie naprawdę utalentowane osoby, że SEO w końcu działa jak powinno, że stawki wzrosły, że kalendarz eventów jest niemal pełen. Wspomniała mimochodem o ostatnim Sklavenkamp, który był wyjątkowo udany.

Jonas słuchał, dopytywał. A potem sam opowiedział o Japonii – o kolejnym wyjeździe służbowym, o długich dniach i jeszcze dłuższych kolacjach z klientami, o wieczorach spędzonych samotnie w hotelowym barze w Kyoto, gdzie podawano najlepszą whisky, ale nikt nie wiedział, jak właściwie ją pić.

Paulina słuchała go w milczeniu, raz na jakiś czas rzucając pytaniem, które nie było ani zbyt ciepłe, ani zbyt chłodne. Neutralne. Profesjonalne. Tak, jakby wciąż trwała sesja.

I wtedy, zupełnie niespodziewanie, jego głos zadrżał. To był cień emocji – nie dramatyczny, nie przesadzony. Ale autentyczny. Tak rzadki w jego tonie, że uderzył jak drobny kamień rzucony na taflę spokojnego jeziora.

– Lady… – zawahał się. – Skoro i tak rozmawiamy... czy musimy przez telefon? Czy mogłabyś... czy zgodziłabyś się pojechać gdzieś ze mną w sobotę? Tak po prostu. Wypad za miasto, póki jest jeszcze znośna pogoda.

Przez kilka sekund panowała cisza. Paulina nie odpowiedziała od razu. Spojrzała przez okno na miasto pogrążone w październikowym półmroku. Miała ochotę się uśmiechnąć, ale nie pozwoliła sobie na to.

– To miłe, że pytasz – odparła w końcu tonem, który mógł oznaczać wszystko i nic. – Ale najbliższa sobota mi nie odpowiada. Może kolejna.

W słuchawce zapadła krótka cisza. Po niej Jonas odezwał się znów, głosem nieco niższym, jakby nieśmiało, z próbą nadziei:

– Czyli… jesteśmy umówieni ? Przyszła sobota ?

Paulina zawahała się przez ułamek sekundy – nie tyle dlatego, że nie wiedziała, co powiedzieć, ale dlatego, że rozważała, ile mu dać. Ile odsłonić.

– Można tak powiedzieć – odparła chłodno. – W przyszłą sobotę.

Nie dodała nic więcej. Nie powiedziała „do zobaczenia”, nie użyła jego imienia. Zostawiła go z tym krótkim potwierdzeniem, tak, jak zostawia się kogoś na progu – ani go nie zapraszając, ani nie zamykając mu drzwi przed nosem. Neutralnie. Z pozoru bez emocji.

Potem szybko rozłączyła się, mówiąc, że musi kończyć, nie czekając na dalsze słowa.

Odłożyła telefon, wstała od biurka i podeszła do okna. Miasto błyszczało ciepłym światłem lamp ulicznych, a gdzieś w oddali słychać było zgrzyt tramwaju.

Uśmiechnęła się. Ale tylko do siebie. Czuła w sobie pewien błysk emocji – ale nie pozwoliła mu się przebić. Zamiast tego wróciła do swoich notatek. Otworzyła kalendarz, kliknęła w sobotę za tydzień i wstawiła lakoniczny wpis: Jonas.

Nie musiał wiedzieć, że również ona zaczęła odliczać. Ale to była już wyłącznie jej tajemnica.

---

Była listopadowa sobota. Temperatura o poranku ledwie przekraczała sześć stopni, dzień zapowiadał się chłodny, suchy, z mlecznym światłem przesączającym się przez blade niebo. Paulina miała dziś spotkać się z Jonasem – zaprosił ją kilka dni wcześniej, proponując wspólny wypad za miasto. Zgodziła się. Ostatecznie. Zdawkowo. Pozornie bez entuzjazmu. Ale odkąd odłożyła słuchawkę, raz po raz przyłapywała się na myśli, że czeka. Że liczy dni.

Rano wstała wcześnie. Zaparzyła kawę, przez chwilę przeglądała wiadomości na laptopie, potem weszła do łazienki i zamknęła drzwi. Miała czas. I lubiła mieć go dla siebie, bez pośpiechu. Zwłaszcza wtedy, gdy odrobinę się przejmowała – a dzisiaj się przejmowała, choć nie zamierzała tego nikomu przyznać.

Z szafy wyjęła dopracowany zestaw na chłodny dzień – ubrania w ciepłych, szlachetnych tonacjach beżu, toffi i karmelu. Zaczął go budować kremowy, miękki golf z domieszką kaszmiru – gładki, idealnie skrojony, delikatnie opływający szyję. Do tego jasne, piaskowe jeansy o klasycznym fasonie, dopasowane, ale nie opinające, z grubszego materiału.

Na nogi włożyła zamszowe kozaki w odcieniu karmelowego beżu, z migdałowym noskiem i niskim, stabilnym obcasem. Były wygodne i świetnie wyważone – eleganckie, ale nieprzesadne. Na wierzch zarzuciła beżowy, wełniany płaszcz Max Mary – luźny, o prostym kroju, z szerokimi klapami i paskiem w talii. Klasyka, która nie potrzebowała żadnych dodatków, by mówić sama za siebie.

Z dębowej konsoli przy drzwiach wzięła torebkę Celine, z charakterystyczną złotą klamrą. Do kieszeni płaszcza wsunęła cienkie, kremowe rękawiczki z miękkiej skóry – nie było aż tak zimno, by je od razu zakładać, ale lubiła je mieć przy sobie. Na wszelki wypadek.

Włosy zostawiła rozpuszczone. Niesforne pasma opadały lekko na ramiona, wygładzone tylko palcami i utrwalone odrobiną mgiełki. Makijaż był minimalistyczny – subtelny brąz na powiekach, tusz do rzęs, delikatnie podkreślone usta. Lustro na moment pokazało jej odbicie: kobietę spokojną,  pewną siebie. Gotową.

Zeszła po schodach na parter. I wtedy usłyszała  dźwięk silnika – niski, głęboki, zupełnie inny niż wszystkie współczesne auta. Podjechał czarny Mercedes-Benz W111 Coupe, z lśniącym chromowanym grillem, klasycznymi reflektorami i przedłużoną, arystokratyczną sylwetką. Był piękny – wyjęty z innej epoki, ale w idealnym stanie.

Jonas wysiadł z auta i uśmiechnął się lekko. Miał na sobie ciemny, wełniany płaszcz, szary golf i czarne chinosy. Buty klasyczne, dobrze wypastowane. 

– Ooo, a co to za cudo ? Twój ?– zapytała Paulina z lekkim uniesieniem brwi, zatrzymując się na moment przed bramą.

– Tak. Od zawsze w rodzinie – odpowiedział spokojnie. – Mój tata kupił go nowego, w ’68. Silnik sześciocylindrowy, 2.8 litra. Nadal chodzi jak zegarek.

Paulina spojrzała raz jeszcze na auto. Widać było dbałość. I sentyment. To ją zaskoczyło.

– Zaczyna być interesująco – powiedziała krótko i bez uśmiechu, ale coś w jej głosie złagodniało.

Jonas otworzył drzwi pasażera. Paulina wsiadła bez słowa. Torebkę położyła na kolanach, spojrzała na niego kątem oka. Nie powiedziała nic więcej – nie musiała.

Samochód ruszył miękko spod kamienicy, wtapiając się w poranny ruch Berlina.

Paulina przez chwilę patrzyła przez boczne okno, obserwując, jak znajome ulice przesuwają się wolno obok, po czym odwróciła głowę w stronę Jonasa. Jej głos był spokojny, ale z lekkim cieniem wyczekiwania:

– Dokąd mnie zabierasz?

Zerknął na nią, uśmiechnął się lekko – z mieszanką pewności siebie i niewinności.

– Na północ od miasta. Do Rheinsbergu. Jest tam jezioro, pałac, park. Myślałem, że może spacer... może kawa... coś spokojnego, zanim zrobi się naprawdę zimno.

Paulina nie odpowiedziała od razu. Odwróciła wzrok, patrząc znów przez szybę. Jej spojrzenie złagodniało.

Mercedes sunął po szosie miękko, bez szarpnięć. Model W111 w wersji coupe z 1968 roku – perfekcyjnie utrzymany – był samochodem, który się nie spieszył. Nie musiał. Czarna, lakierowana karoseria odbijała światło niczym fortepian. Wnętrze pojazdu pachniało  tapicerką – nie nową, ale dobrze utrzymaną, z charakterystyczną, szlachetną nutą starej, szlachetnej skóry, drewna i delikatnie wywietrzałej benzyny.

Deska rozdzielcza wykończona orzechem włoskim błyszczała w świetle poranka, a chromowane detale połyskiwały subtelnie wokół wskaźników. Na panelu nie było ekranów, tylko precyzyjne zegary i przełączniki. 

Jonas trzymał kierownicę lekko, ale pewnie. Zmieniał biegi dźwignią przy kierownicy – charakterystyczną dla tamtej epoki, długą, metalową, obsługiwaną bez zbędnych ruchów. Sześciocylindrowy silnik pracował nisko, aksamitnie. Auto nie potrzebowało prędkości, by robić wrażenie.

Wyciszenie wnętrza było imponujące – tylko delikatny szum opon i cichy pomruk jednostki napędowej przypominały, że są w ruchu. Siedzenia były głębokie, miękkie, otulające. Paulina przesunęła dłonią po boczku drzwi – skóra była idealnie gładka, chłodna.

– Lubię ten samochód – powiedziała cicho. – Nie przypuszczałam, że jeszcze istnieją takie auta. Piękne i z duszą.  I że można je prowadzić z taką… godnością.

Jonas uśmiechnął się lekko, nie odrywając wzroku od drogi.

– Lubię rzeczy, które mają historię. I które zasługują na szacunek.

Paulina spojrzała na niego kątem oka. Nie odpowiedziała. 

Samochód płynął dalej przez berlińskie przedmieścia, potem przez rzadziej zabudowane okolice. Wysokie drzewa, już prawie nagie, rysowały się na tle szarego nieba. Jesień była w pełni, liście pokrywały pobocza szos grubą, rudą warstwą.

Wszystko miało w sobie spokojny rytm. Mercedes. Krajobraz. Nawet milczenie między nimi.

Około południa wjechali do Rheinsbergu – niewielkiego, urokliwego miasteczka, gdzie czas zdawał się płynąć wolniej. Ciche alejki, brukowane ulice i kolorowe, zadbane fasady kamienic tworzyły atmosferę dawnej, nieco sennej elegancji. W tle majaczył barokowy pałac, odbijający się w spokojnej tafli jeziora Grienericksee. Wszystko było tu jakby wytłumione – dźwięki, kolory, zapachy – jakby stworzone po to, by zwolnić oddech i dać myślom przestrzeń.

Zaparkowali niedaleko rynku, przy bocznej uliczce wysadzanej grabami, których liście zalegały na chodniku w grubych, rudych warstwach. Jonas otworzył jej drzwi. Paulina wysiadła, otuliła szyję ciepłym szalem. Powietrze było chłodne, rześkie, z zapowiedzią deszczu unoszącą się w wilgotnym zapachu mchu i kamienia.

W kawiarni z dużymi oknami wychodzącymi na rynek, zamówili kawę – Paulina wybrała flat white, Jonas czarną, bez cukru. Drewniane wnętrze pachniało świeżo zmielonymi ziarnami i cynamonem, a przez szybę widać było ludzi spacerujących leniwie po deptaku. Rozpięła płaszcz, usiadła, zakładając nogę na nogę. Jonas nie mógł oderwać od niej wzroku – była piękna. Nie tylko piękna: była najpiękniejsza.

Rozmawiali spokojnie, o wszystkim i o niczym. O nowych projektach w DSB, o różnicach między japońską i niemiecką etykietą biznesową, o ostatnim artykule w Frankfurter Allgemeine, który Paulina skomentowała z błyskotliwym dystansem. Jonas słuchał uważnie, uśmiechał się, śledząc każdy jej gest – ruch dłoni, spojrzenie, nawet sposób, w jaki ułożyła filiżankę na spodku.

Po kawie ruszyli w stronę pałacowego parku – ogromnego, rozciągającego się aż do jeziora. Aleje obsadzone starymi lipami i dębami tworzyły szpaler, przez który przeświecało blade, jesienne słońce. Mijali pary – młodsze, starsze, niektóre trzymające się za ręce, inne rozmawiające szeptem. Atmosfera była spokojna, kontemplacyjna.

W pewnym momencie od strony jednej z alejek podszedł mężczyzna w granatowym płaszczu, minął ich, po czym zwolnił i skinął głową:

– Dzień dobry, panie prezesie – powiedział z szacunkiem.

Jonas odpowiedział uprzejmym uśmiechem i krótkim:
– Dzień dobry, panie Schöning.

Kiedy mężczyzna oddalił się, Paulina spojrzała pytająco. Jonas rzucił krótkim tonem, jakby chciał zbyć temat, a jednocześnie nie ukrywać niczego:

– Szef działu księgowości w Hagen Pharma AG. Mojej głównej spółce. Zna mnie z rad nadzorczych. Czasem tu przyjeżdża z rodziną.

Paulina kiwnęła głową, nie komentując. Dopiero teraz odczuła zimno. Sięgnęła do kieszeni, wyciągnęła rękawiczki i powoli wsunęła dłonie do środka – cienka, beżowa skóra uformowała się idealnie wokół jej palców. Poprawiła też szal, szczelniej otulając nim szyję.

Nagle pierwsze, niemrawe krople deszczu zaczęły spadać z nieba. Jonas bez słowa otworzył parasol – stary, czarny, składany, z rączką z ciemnego drewna – i nachylił go nad Pauliną. Przez moment tylko patrzyła na niego, a potem – bez słowa – wsunęła rękę pod jego ramię.

Szli dalej. Blisko. Cicho. Spokojnie.

Rozmawiali. Śmiali się. Ona wspominała zabawną historię z jednej z konsultacji studenckich, on opowiadał o japońskich pociągach, które nie spóźniają się nawet o sekundę, ale za to gubią duszę po drodze. Paulina słuchała z uwagą. Jonas przyglądał się jej kątem oka. Nie chciał, by ten spacer się kończył.

Świat był mokry, zimny, ale pod parasolem wszystko było ciepłe. Jakby tylko oni istnieli – on i ona.

Wyszli z głównej alei, kierując się w stronę wody. Mokre liście szeleściły cicho pod ich krokami, a wiatr z jeziora niósł ze sobą chłodny zapach jesieni – mieszankę wilgoci, drewna i dalekich, ledwo uchwytnych dymów z kominków.

Ścieżka prowadziła wzdłuż brzegu, lekko opadając ku pomostowi widokowemu, z którego rozciągał się widok na całe Grienericksee. W oddali majaczyła sylwetka pałacu, otulona przez ciężkie chmury i miękkie światło gasnącego popołudnia.

Jonas i Paulina przystanęli na chwilę przy balustradzie. Parasol opadł delikatnie w dół – deszcz ustał, a powietrze zrobiło się prawie nieruchome. Paulina oparła dłonie o drewno poręczy, patrząc na fale rozchodzące się na tafli jeziora. Zmarszczki wody układały się w nieregularne wzory, jakby natura prowadziła rozmowę w języku, którego nikt już nie zna.

– Tu jest naprawdę pięknie – powiedziała cicho, bez uśmiechu, ale z wyczuwalnym uznaniem.

Jonas tylko skinął głową. Stał obok, blisko, ale nie za blisko. Słyszał bicie własnego serca i czuł dziwną potrzebę powiedzenia czegoś więcej – ale nic nie przychodziło mu do głowy, co nie brzmiałoby zbyt patetycznie, zbyt banalnie albo zbyt żałośnie. A wiedział jedno: nie chciał przy niej brzmieć jak ktoś, kto jest żałosny.

Paulina uniosła wzrok. Spojrzała na niego. Krótko, uważnie.

– Długo zastanawiałeś się, zanim zadzwoniłeś? – zapytała nagle.

Jonas roześmiał się cicho, z pewnym wstydem.

– Tak. Długo. W głowie dzwoniło mi... zrób to. Albo.... I chyba bałem się, że powiesz: „Nie dzwoń więcej”.

– A powiedziałam?

– Nie.

– To znaczy, że wciąż możesz to zepsuć – odparła bez cienia uśmiechu, ale jej oczy błysnęły lekko. Nie była okrutna – była precyzyjna. Tak jak zawsze.

Jonas spojrzał przed siebie. Jezioro lśniło szarością, a niebo zaczęło się powoli rozjaśniać, jakby chmury traciły impet. Zrobiło się odrobinę jaśniej.

– Czyli mam jeszcze szansę?

Paulina nie odpowiedziała od razu. Wzięła głęboki oddech, spojrzała ponownie w stronę wody.

– Powiedzmy, że masz przywilej, którego, nie miało wielu. Ale nie pomyl tego z szansą. Ona nie jest dana raz na zawsze. Jest wynikiem uważności. Rozumiesz różnicę?

– Chyba tak – odparł. I po chwili dodał – To jak z prowadzeniem starego mercedesa. Nie wybacza głupoty. Ale jeśli jesteś delikatny, cierpliwy i słuchasz silnika… odwdzięczy się.

Paulina spojrzała na niego z ukosa. Tym razem uśmiechnęła się subtelnie.

– Ładna metafora.

Zapadła cisza. Przez chwilę słychać było tylko delikatne pluskanie wody i szelest ostatnich kropel deszczu spadających z gałęzi.

– Wracamy? – zapytał, nie kryjąc, że nie chce jeszcze kończyć.

– Jeszcze chwila. Jeszcze pięć minut ciszy – odparła i znów oparła się o poręcz. Nie potrzebowała teraz słów. Czasem najlepszą odpowiedzią była obecność – nie nachalna, ale solidna.

Jonas zrozumiał. Stanął obok niej, również patrząc na wodę. Czuł, że z każdą minutą dzieje się coś ważnego – nie spektakularnego, ale autentycznego. Nie był pewien, czy dostanie więcej. Ale dostał tę chwilę. I wiedział, że ją zapamięta.

---

Samochód toczył się powoli przez opustoszałe już ulice. Za oknami migotały światła miasta, blade odbicia w szybach zaparkowanych aut. W kabinie Mercedesa panował spokój i miękkie ciepło. Silnik pracował równo, zawieszenie łagodnie pochłaniało nierówności, a zapach starej, wyprawianej skóry mieszał się z dyskretną nutą perfum Pauliny.

Jonas prowadził spokojnie, z jedną ręką na cienkiej kierownicy. Od czasu do czasu zerkał w jej stronę – Paulina siedziała lekko bokiem.  Patrzyła przez okno, zamyślona. Nie rozmawiali zbyt wiele. Nie było potrzeby.

Dotarli pod jej kamienicę. Jonas zaparkował równo przy chodniku, tuż przed wejściem. Silnik zgasł, światła opadły, a wewnątrz samochodu zalała cisza.

– Dziękuję za dziś – powiedziała Paulina, odpinając pas i zerkając na niego z lekkim uśmiechem. – To było… przyjemne.

Jonas nie odpowiedział od razu. Wziął głębszy oddech, jakby zbierał się w sobie. Widać było napięcie – ledwo dostrzegalne, ale obecne. Jego palce lekko poruszyły się na kierownicy, jakby próbował je uspokoić.

– Paulina… – zaczął cicho, ale zaraz poprawił się. – Lady Fenriss…

Odwróciła głowę, patrząc mu prosto w oczy.

– Proszę – powiedział, a jego głos drżał lekko, choć nie tracił intensywności. – Daj mi szansę… Czy mogę… być Twoim osobistym niewolnikiem?

W powietrzu zawisła cisza, gęsta jak aksamit.

– Chcę służyć Ci. Być przy Tobie. Każda chwila z Tobą jest czymś pięknym… cudownym… Proszę… – mówił dalej, a jego głos stawał się coraz cichszy, bardziej przejęty. – Nie chcę już udawać, że jestem tylko klientem. Nie jestem. Nigdy nie byłem. To coś więcej… I ja to czuję. W każdej rozmowie. W każdym spojrzeniu. W Twoim głosie. Gdy milczysz. Gdy każesz. Gdy po prostu jesteś.

Patrzyła na niego bez słowa. Jej twarz nie zdradzała ani zaskoczenia, ani wzruszenia. 

Jonas mówił dalej, niemal szeptem, jakby bał się ciszy, która mogłaby nastać po jego słowach. Jakby bał się końca, jeśli przestanie mówić.

Aż nagle Paulina uniosła rękę. Wciąż miała na sobie rękawiczkę – cienką, skórzaną, jasną. Delikatnym, ale stanowczym ruchem przyłożyła palec do jego ust.

Zamilkł natychmiast.

– Dość – powiedziała cicho. – Wystarczy.

Zbliżyła się lekko, wpatrując się w jego oczy. Nie było w jej twarzy ani cienia czułości – tylko opanowana powaga, coś niemal urzędowego.

– Zgadzam się, Jonas – powiedziała. – Ale pamiętaj jedno: ta decyzja oznacza znacznie wyższe wymagania. I surowość, na jaką być może nie jesteś gotowy. To nie jest kaprys. To jest droga. A ja… nie toleruję rozczarowań.

Zamilkła. Jonas nie poruszył się ani o milimetr. Jakby sam oddech mógł zburzyć tę chwilę.

– Dam ci szansę – dodała. – Ale nie zaprzepaść jej.

To ostatnie powiedziała już ciszej, bardziej intymnie – choć wciąż chłodno.

Jonas spuścił wzrok i, niemal nieśmiało, uniósł jej dłoń do ust. Pocałował ją, z nabożnym szacunkiem, jakby składał przysięgę. Pocałunek nie był romantyczny. Był rytualny. Prawdziwy.

– Dziękuję… Dziękuję… – szeptał, nie odrywając ust od cienkiej skóry rękawiczki.

Paulina pozwoliła mu na to przez kilka sekund, a potem powoli wycofała dłoń.

– Jedź już – powiedziała, gładząc wzrokiem jego twarz. – Jutro dostaniesz instrukcje. Nie kontaktuj się pierwszy. Poczekaj.

Otworzyła drzwi. Wysiadła. Zatrzymała się przy krawężniku i jeszcze raz spojrzała na niego przez szybę. Nie uśmiechnęła się. Skinęła tylko głową – gestem władczym i niezaprzeczalnym. A potem odwróciła się i ruszyła do drzwi swojej kamienicy, pewnym krokiem, z gracją i siłą, które były jej znakiem rozpoznawczym.

Jonas został sam w samochodzie. Serce biło mu szybko. Wciąż czuł na ustach chłód skórzanej rękawiczki. W duszy – ciepło i drżenie. Nie wiedział, co przyniesie jutro.

Ale wiedział jedno: wreszcie zrobił krok.

Drzwi mieszkania zamknęły się za nią cicho, z charakterystycznym kliknięciem zamka. Na klatce schodowej zapanowała cisza, a w sercu Pauliny – przeciwnie – buzowały emocje, które nie pozwalały jej jeszcze w pełni odetchnąć. Wchodząc do środka, zdjęła płaszcz i zawiesiła go starannie na wieszaku. Kozaki ustawiła dokładnie w wyznaczonym miejscu, obok innych butów – równo, tak jak zawsze. Torebkę położyła na komodzie w przedpokoju. Przesunęła dłonią po włosach, westchnęła i ruszyła w stronę salonu.

Wnętrze było ciepłe, przytulne, zanurzone w miękkim świetle lampy stojącej przy sofie. Zdjęła  golf, została w jedwabnym topie i miękkich jeansach. Usiadła powoli na sofie, podwijając nogi pod siebie i przymykając na chwilę oczy. Przez moment pozwoliła sobie tylko być – bez roli, bez maski, bez tytułu. 

Sięgnęła po telefon, przesunęła palcem po ekranie i wybrała numer. Po dwóch sygnałach odezwał się znajomy, aksamitny głos.

– Ciao kochana.

– Hej – powiedziała Paulina, a w jej głosie zabrzmiało coś miękkiego, niespodziewanie ciepłego.

– Opowiadaj. – Bella była konkretna, ale i pełna wyczekiwania. – Jak było?

Paulina westchnęła cicho i zaczęła opowiadać. Nie pomijała szczegółów – opisała jazdę zabytkowym Mercedesem, jego wnętrze, zapach skóry. Spacer po parku, elegancką kawiarnię, rozmowę, gesty, spojrzenia. A potem moment pod domem. Jego pytanie. Ton jej głosu był spokojny, ale Bella – znająca ją jak mało kto – wyczuła w nim subtelną zmianę. Coś miękkiego, może nawet kruchszego niż zwykle.

– I co? – spytała przyjaciółka, choć odpowiedź znała już prawie na pewno.

Paulina milczała przez chwilę. Spojrzała przez okno, za którym światła uliczne zamieniły noc w pomarańczowo-szary teatr cieni.

– Zgodziłam się – powiedziała cicho.

– Fenriss... – Bella wyraźnie się uśmiechnęła po drugiej stronie. – To brzmi, jakbyś…

Paulina nie pozwoliła jej dokończyć.

– Jestem znów szczęśliwa – powiedziała.

Słowa zabrzmiały cicho, ale wyraźnie. Powiedziane z namysłem, jakby ważyła je w duszy przez długie tygodnie i dopiero teraz pozwoliła sobie je wypowiedzieć. Nie było w nich euforii – raczej spokojne, głębokie przekonanie. Były prawdziwe. Wreszcie.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Tylko przez chwilę.

– Czekałam, aż to powiesz – odparła Bella. – I cieszę się.

Rozmawiały jeszcze długo. Nie o Jonasie. Nie o planach. O niczym, co miało konkretne znaczenie. Ich głosy płynęły jak delikatna muzyka, potrzebna tylko im – dwóm kobietom, które rozumiały się bez słów. Gdy w końcu się rozłączyły, Paulina została jeszcze chwilę na sofie, zapatrzona w przestrzeń.

Na jej twarzy nie było już maski. Tylko cień uśmiechu, ledwo widoczny. Ale prawdziwy.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wilczyca 1

Wilczyca 11

Wilczyca 2