Wilczyca 64
Rozdział 64
Berlin / Adlerheim, lato 2016
Bella mieszkała w dzielnicy Neukölln – jej bardziej zadbanej, urokliwej części, która w ostatnich latach stała się modna wśród młodych profesjonalistów, artystów i ludzi, którzy chcieli być blisko pulsującego serca Berlina, a jednocześnie uciec od tłumu turystów z Mitte. Jej mieszkanie znajdowało się w jednej z kamienic z końca XIX wieku, z wysokimi sufitami, skrzypiącym parkietem i oknami wychodzącymi na zielone podwórze.
Tego ranka obudziła się wcześnie jak na nią. Z kubkiem czarnej kawy usiadła przy oknie w kuchni i przez chwilę patrzyła na dziedziniec, po którym snuł się leniwie biały kot sąsiadów. W telefonie miała już wiadomość od Pauliny z potwierdzeniem godziny spotkania – miały zobaczyć się w centrum, przy Kurfürstendamm, i wspólnie odwiedzić kilka sklepów z akcesoriami dla dzieci.
Po porannej kawie weszła do łazienki, wzięła szybki prysznic, nałożyła lekki makijaż, podkręciła szybko włosy i wróciła do garderoby. Wybrała luźny biały T-shirt z logo jednego z włoskich domów mody, ciemne dżinsy z wysokim stanem i krótką kurtkę motocyklową z miękkiej, koniakowej skóry. Pocałowała śpiącego jeszcze Thomasa, i zeszła na ulicę, gdzie na swoim miejscu czekała jej ukochana Vespa – czerwona, lśniąca, wypolerowana na błysk. Bella wsiadła, wsunęła dłonie w rękawiczki z cienkiej skóry, zapięła kask i ruszyła. Przemykała przez ulice Neukölln z wprawą i pewnością, jak zawsze – kochała ten sposób przemieszczania się, zwłaszcza rano, kiedy Berlin dopiero budził się do życia. Jechała przez Kreuzberg, potem skręciła w kierunku Tiergarten, czując wiatr i zapach miasta.
Po niespełna dwudziestu minutach wjechała na Kurfürstendamm. Zaparkowała Vespę niedaleko jednej z bocznych uliczek, zdjęła kask, poprawiła okulary przeciwsłoneczne i spojrzała na telefon. Paulina właśnie napisała, że jest już w drodze. Bella uśmiechnęła się pod nosem, rozejrzała po znajomej okolicy i ruszyła w stronę umówionego miejsca, gotowa na zakupy – i na to, by jak zawsze być obok swojej ukochanej przyjaciółki. Usiadła przy niewielkim stoliku w cieniu parasola, w jednej z przytulnych kawiarenek. Miejsce znała dobrze – eleganckie, ale bez przesady, z prostymi białymi filiżankami, delikatną ceramiką i dyskretną muzyką. Wybrała stolik przy oknie, skąd mogła obserwować ulicę – ludzi przechodzących spokojnie z zakupami, kelnerów w białych koszulach i ruch powoli budzącego się Berlina.
Przed nią, na stoliku, stała filiżanka espresso doppio – mocnej, intensywnej kawy. Paulina spóźniała się już szesnaście minut. Bella spojrzała na ekran telefonu. Przesunęła palcem i znów nic. Żadnej wiadomości. Żadnego "już jestem" ani „zaraz będę”.
Zmarszczyła lekko brwi, odłożyła telefon i rozejrzała się po ulicy, przysłaniając oczy dłonią. To było niepodobne do Pauliny. Zawsze punktualna, wręcz idealna – typ kobiety, który przychodzi pięć minut wcześniej i czeka, zerkając na zegarek wściekając się, że inni nie przyszli tak jak ona wcześniej. A teraz – cisza.
Bella westchnęła. Wzięła filiżankę do ręki i upiła niewielki łyk. Wciąż gorąca, gorzka i silna – tak jak lubiła. Przesunęła dłonią po spodzie filiżanki i spojrzała na puste krzesło naprzeciwko.
– Może zaspała. Albo źle się poczuła. Albo po prostu... albo nie może zaparkować – mruknęła do siebie pod nosem, bardziej żeby zagłuszyć niepokój niż z przekonania.
Spojrzała znów na telefon, potem na mijające ją pary i rowerzystów na ścieżce. Zawahała się, ale nie wybrała numeru. Znała Paulinę zbyt dobrze – wiedziała, że jeśli coś się wydarzyło, da znać. A jeśli nie, to nie ma sensu dopytywać. I tak nie znosiła, kiedy ktoś ją kontrolował.
– Daję jej jeszcze dziesięć minut i dzwonię. – Powiedziała cicho, bardziej dla siebie. Oparła się wygodniej, poprawiła okulary przeciwsłoneczne i znów spojrzała w ulicę. Czekała. I choć zwykle nie lubiła czekać – dziś nie ruszyłaby się stąd za nic.
---
Paulina od rana czuła się nieswojo, obudziła się z dziwnym, trudnym do opisania uczuciem. Leżała przez chwilę w łóżku, wsłuchując się w swoje ciało. Brzuch wydawał się napięty bardziej niż zwykle, a od czasu do czasu przechodził przez niego tępy, rozlany ból – nie silny, ale na tyle wyraźny, że wzbudził lekki niepokój. Uznała jednak, że to pewnie naturalne na tym etapie ciąży. Nie chciała wyjść na panikarę ale postanowiła zadzwonić do swojego lekarza, zaraz po zakupach z Bellą. Wzięła chłodny prysznic, zjadła lekkie śniadanie – choć miała nieco mniej apetytu – i sięgnęła po sukienkę, którą wybrała specjalnie na dzisiejsze spotkanie. Zawsze cieszyły ją takie chwile: rozmowy, śmiech i wspólne planowanie, tym razem czegoś tak ważnego jak wybór wózka. Jednak nawet przy nakładaniu makijażu zauważyła w lustrze, że jej twarz wydaje się nieco bardziej zmęczona.
Przez cały poranek towarzyszyło jej uczucie napięcia – fizycznego i emocjonalnego. Podczas prowadzenia porannej korespondencji czuła, że trudno jej się skupić. W pewnym momencie musiała nawet na chwilę przysiąść, czując delikatne zawroty głowy. - To pewnie przez pogodę – pomyślała, zerknąwszy na termometr za oknem, który wskazywał już ponad 28 stopni.
Mimo wszystko nie zamierzała odwoływać spotkania. Wsiadła do swojego samochodu i ruszyła w kierunku centrum, starając się nie przywiązywać zbyt wielkiej wagi do tych drobnych, choć niepokojących sygnałów. To tylko upał, pieprzone lato.
Zaparkowała swoje czarne Audi A5 przy bocznej uliczce w pobliżu Friedrichstraße, niedaleko kawiarenki, w której umówiła się z Bellą. Ubrana w lekką, beżową sukienkę i płaskie sandały, szła powoli chodnikiem, poprawiając pasek torby na ramieniu.
Zatrzymała się przy przejściu dla pieszych, czekając na zielone światło. I właśnie wtedy, zupełnie nagle, poczuła ostry, rwący ból w dole brzucha – tak intensywny, że aż ją zgięło wpół. Przez moment próbowała ustać, łapiąc odruchowo za barierkę przy drodze dla rowerów. Jej druga dłoń automatycznie powędrowała do brzucha. Oddychała płytko, oczy szeroko otwarte, a na czole pojawiły się krople potu.
– Alles in Ordnung? – zapytał mężczyzna, może pięćdziesięcioletni, który właśnie jechał na rowerze. Zatrzymał się tuż przy niej, wyraźnie zaniepokojony.
Paulina próbowała coś odpowiedzieć, ale głos jej się załamał.
– Brzuch.... strasznie boli... – wydusiła, ledwo słyszalnie.
Do mężczyzny natychmiast dołączyły dwie kobiety – jedna z nich, młoda, w sportowym stroju i z plecakiem na plecach, druga wyglądała na starszą. Obie zauważyły wyraźnie zaokrąglony brzuch Pauliny i błyskawicznie zorientowały się w sytuacji.
– Ona jest w ciąży – powiedziała młodsza kobieta, już wyciągając telefon z kieszeni. – Musimy wezwać karetkę. Szybko.
Starsza pani położyła delikatnie dłoń na plecach Pauliny.
– Oddychaj spokojnie, kochanie. Zaraz ktoś przyjedzie. Będzie dobrze.
– O Boże… – wyszeptała druga, wskazując na nogi Pauliny. – Ona krwawi…
Strużka krwi spływała powoli po udzie Pauliny. Kobieta uklękła obok niej.
– Proszę się nie ruszać, już wzywamy pomoc – powiedziała spokojnym, ale stanowczym tonem. – Wszystko będzie dobrze.
Paulina stała zgięta, prawie skulona, trzymając się za brzuch. Nie mogła się wyprostować. Twarz miała bladą jak papier, oczy przymknięte – walczyła ze strachem, bólem i świadomością, że coś może być nie tak. Ktoś podał jej butelkę wody, ktoś inny zdjął bluzę i próbował ją podłożyć, by mogła usiąść na schodkach pobliskiego budynku.
Z oddali słychać było już syrenę.
Karetka podjechała błyskawicznie. Ratownicy medyczni wyskoczyli i natychmiast otoczyli Paulinę. Jeden z nich klęknął przy niej, drugi rozmawiał z przechodniami, zbierając informacje. Pozwoliła, by ją poprowadzili.
Choć półprzytomna, słyszała to wszystko jak przez mgłę. Wiedziała tylko jedno: coś było nie tak. Coś bardzo, bardzo nie tak. W głowie miała tylko jedno: nie teraz, nie teraz, proszę...
---
Bella siedziała wciąż przy stoliku, przesuwając palcem po ściankach pustej filiżanki po cappuccino. Minęło już ponad dwadzieścia minut od umówionej godziny. Zerknęła na ekran telefonu. Żadnej wiadomości. Paulina nigdy się nie spóźniała. A już na pewno nie bez słowa.
Właśnie miała wyjąć telefon i zadzwonić, gdy usłyszała charakterystyczny, narastający dźwięk syreny karetki. Zbliżał się szybko, przecinał powietrze z natarczywością, która sprawiła, że Bella poczuła nagły niepokój. Instynkt, ten sam, który prowadził ją zawsze wtedy, gdy coś działo się z przyjaciółką, odezwał się natychmiast.
Bez chwili wahania zerwała się z krzesła, zostawiła pięć euro na marmurowym blacie i, nie oglądając się za siebie, pobiegła w stronę dźwięku. Kask w jednej dłoni, skórzana torba przewieszona przez ramię uderzała ją w biodro przy każdym kroku. Minęła kilku spacerowiczów, wyprzedziła rowerzystę i wybiegła na róg skrzyżowania – akurat wtedy, gdy karetka z piskiem opon włączyła się do ruchu i ruszyła w kierunku szpitala, z niebieskimi światłami odbijającymi się od szyb kamienic.
– Przepraszam! – zawołała, zatrzymując przypadkowego przechodnia. – Co się stało? Ta karetka... – wskazała ręką, jeszcze ciężko oddychając.
Starsza kobieta zatrzymała się obok i odezwała się jako pierwsza:
– Młoda kobieta… chyba w ciąży. Zasłabła tam, przy przystanku. Krwawiła. Ktoś zadzwonił po karetkę. Zabrali ją przed chwilą.
Bella poczuła, jak robi jej się gorąco, a zaraz potem zimno. Jej palce zacisnęły się mocniej na pasku torby. W jednej chwili wiedziała. To była Paulina.
– Do którego szpitala? – zapytała nerwowo, ale nikt nie wiedział.
Stała jeszcze chwilę w miejscu, patrząc za oddalającym się pojazdem, jakby próbując wymusić odpowiedź z pustki ulicy. Potem sięgnęła po telefon. Zaczęła dzwonić.
---
Pokój był cichy i zaciemniony. Jedynie jednostajny dźwięk aparatury monitorującej tętno i ciśnienie delikatnie przecinał ciszę. Paulina powoli otworzyła oczy. Przez dłuższą chwilę patrzyła w sufit, nieruchoma, zdezorientowana, czując chłód prześcieradła pod palcami i suchość w gardle. Próbowała się poruszyć, ale ból w podbrzuszu był zbyt ostry, zbyt rzeczywisty. Wszystko wracało stopniowo – kroki ludzi na ulicy, głosy, ból, karetka.
Zamknęła oczy. Wiedziała.
Kilka minut później otworzyły się drzwi. Do sali wszedł mężczyzna w białym fartuchu, około pięćdziesięcioletni, o łagodnych rysach, lekko posiwiałych włosach i spokojnym spojrzeniu. Miał w dłoni tablet z jej kartą.
– Dzień dobry, pani Ritter – powiedział cicho, z troską, stając obok łóżka. – Nazywam się doktor Weiss. Jestem pani lekarzem prowadzącym.
Paulina spojrzała na niego bez słowa. Oczy miała szeroko otwarte, spokojne, ale pełne niepokoju.
– Obudziła się pani po krótkim znieczuleniu – kontynuował łagodnie. – Trafiła pani do nas z objawami krwawienia i bardzo silnymi skurczami. Zespół ratunkowy zareagował błyskawicznie… ale niestety… – tu przerwał na ułamek sekundy, po czym dokończył z cichym współczuciem – ciąży nie udało się uratować.
Paulina odwróciła wzrok w stronę okna, z którego widać było tylko fragment szarego nieba i zielone liście kołyszące się na lekkim wietrze. Łzy napłynęły do oczu natychmiast, ale nie towarzyszył im szloch, tylko bezdźwięczne drżenie brody. Jedna łza spłynęła po policzku, potem druga. Oddychała płytko, dłonie miała zaciśnięte na prześcieradle.
– Bardzo mi przykro – powiedział cicho doktor Weiss. – Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy.
Paulina skinęła lekko głową, choć nadal nie patrzyła na niego. Po kilku chwilach usłyszała kolejne pytanie.
– Czy powinniśmy powiadomić ojca dziecka? W jaki sposób można się z nim skontaktować?
Zamilkła. Trwało to dłuższą chwilę. W końcu odwróciła głowę w stronę lekarza. Jej głos był cichy, ale nie drżał.
– Nie… Proszę… Sama mu powiem. Jeśli uznam to za konieczne.
Doktor Weiss zawahał się na moment, wciąż stojąc przy łóżku. Jego spojrzenie było pełne delikatności, lecz również wyczuwalnej troski.
– Pani Ritter – odezwał się cicho – w takich sytuacjach, jak ta, zapewniamy także pomoc psychologiczną. Jeśli będzie pani chciała porozmawiać z kimś z naszego zespołu, możemy natychmiast kogoś wezwać. To zupełnie naturalne…
Paulina spojrzała na niego – tym razem prosto, spokojnie, z pewnym chłodem, który bardziej chronił ją samą niż był wyrazem niechęci.
– Dziękuję, doktorze – powiedziała cicho, ale stanowczo. – Nie potrzebuję teraz nikogo. Dajcie mi tylko coś uspokajającego.
Doktor skinął głową ze zrozumieniem, choć w jego oczach na moment pojawił się cień zrozumienia. Chciał coś jeszcze dodać, może zapytać, czy jest ktoś, do kogo powinni zadzwonić, ale zrezygnował. Odłożył tablet na blat obok łóżka i dodał tylko:
– Jeśli zmieni pani zdanie, wystarczy dać znać pielęgniarkom. Jesteśmy tutaj, jeśli będzie nas pani potrzebować. A teraz proszę odpoczywać, za chwilę podejdzie pielęgniarka.
Odwrócił się i wyszedł bezszelestnie, zostawiając Paulinę samą – z ciężarem ciszy i łzami, które spływały teraz już swobodnie po jej twarzy. Nie zasłaniała ich. Nie musiała nikomu niczego wyjaśniać.
Wieczorem drzwi do sali otworzyły się cicho. Paulina nie uniosła wzroku – domyśliła się, że to Bella, zanim jeszcze usłyszała znajomy, spokojny krok i delikatne westchnienie. Jej przyjaciółka zbliżyła się powoli do łóżka i przez chwilę po prostu stała obok, nie mówiąc ani słowa.
W końcu usiadła na skraju łóżka, delikatnie, z ostrożnością kogoś, kto rozumie, że słowa nie są teraz najważniejsze. Paulina nie odwróciła głowy, tylko pozwoliła, by Bella położyła dłoń na jej włosach i zaczęła je spokojnie głaskać.
– Czekałam na ciebie w kawiarni – powiedziała cicho Bella. – Zrobiłam się nerwowa. I wtedy… usłyszałam syreny. Nie wiem, dlaczego, po prostu poczułam że to ty.
Paulina milczała. Miała zamknięte oczy. Jej oddech był spokojny, ale napięcie w ramionach zdradzało, jak bardzo wszystko w niej było wciąż zaciśnięte, bolesne.
– Podbiegłam. Ludzie mówili, że kobieta w ciąży zasłabła. Że była krew. Miałam złe przeczucie – dodała Bella, ledwo słyszalnie.
Paulina tylko skinęła głową.
– Nie przyniosłam kwiatów – dodała Bella po chwili. – Nie wiedziałam, czy byłoby to na miejscu.
– Dobrze, że jesteś – szepnęła Paulina. – Tylko to się teraz liczy.
Bella nachyliła się nieco, przesunęła dłonią po jej policzku i położyła głowę tuż obok niej na poduszce, jakby chciała podzielić z nią choć ułamek ciężaru tego dnia.
– Jestem z tobą, Paulina. Nie musisz mówić nic więcej.
I przez długą chwilę milczały razem. Dwie kobiety, dwie przyjaciółki, w pokoju pełnym ciszy, która mówiła więcej niż wszystkie słowa świata.
---
Paulina opuściła szpital po czterech dniach. Czas płynął tam inaczej – w rozmazanej ciszy, która otulała ją jak gęsta mgła. Nie rozmawiała z nikim poza Bellą i lekarzem. Dała znać Jonasowi, nie wiedziała dlaczego, poczuła, że powinien wiedzieć... Zaskoczyło ją jednak, że chciał przylecieć aż z USA by z nią być, nie zgodziła się. Odmówiła również konsultacji psychologicznych. Nie była gotowa na rozmowy z obcymi. Nie potrzebowała analizy. Potrzebowała ciszy, przestrzeni i oddechu.
Tego ranka, gdy została wypisana, przy wejściu czekał na nią czarny Maybach. Otto wysiadł z auta i otworzył jej drzwi, witając się z delikatnym skinieniem głowy. W jego postawie było coś, co Paulina od razu wyczuła – troska, ale bez litości. Dyskrecja, ale nie dystans.
– Jonas przysłał mnie po panią – powiedział spokojnie. – Kazał przekazać, że myślami jest z panią.
Paulina kiwnęła głową. Wsiadła bez słowa. W trakcie jazdy Otto spojrzał na nią raz, w lusterku wstecznym.
– Jeśli będzie pani czegoś potrzebować… czegokolwiek… proszę się nie wahać.
Paulina po raz pierwszy tego dnia uśmiechnęła się delikatnie, blado.
– Dziękuję, Otto. Doceniam to.
Weszła do pustego mieszkania w Charlottenburgu. Klucz przekręcił się w zamku z lekkim oporem, jakby nawet drzwi stawiały opór przed tym, co miało się wydarzyć. Weszła bez słowa, zamknęła za sobą cicho drzwi i zsunęła buty.
W salonie panował półmrok. Zasłony były lekko przymknięte, światło przeciskało się do środka miękkimi smugami. Paulina opadła na sofę. Usiadła sztywno, dłonie złożone na kolanach, wzrok wbity w przestrzeń przed sobą. Przez dłuższą chwilę nie poruszyła się ani o milimetr. Tylko cisza, ledwo słyszalny szum ulicy i tykanie zegara nad kredensem.
Była sama. Po raz pierwszy od kilku dni naprawdę sama. I to uderzyło w nią mocniej niż cokolwiek innego. Siedziała w półmroku salonu niezdolna zebrać myśli. W końcu sięgnęła po telefon. Wsunęła palec na ekran, odnalazła znajomy numer i nacisnęła zieloną słuchawkę.
Po dwóch sygnałach odezwał się znajomy, ciepły głos.
– Paulinko?
Paulina otworzyła usta, ale przez chwilę nie wydobył się z nich żaden dźwięk. W końcu powiedziała cicho, niemal szeptem:
– Mamuś... straciłam dziecko.
Po drugiej stronie zapadła cisza, a potem roztrzęsiony głos matki:
– Boże... Jak to? Co się stało? Kiedy?
– Wszystko ci powiem, jak przyjedziecie – powiedziała Paulina, łamiącym się głosem. – Proszę... tylko przyjedźcie.
– Już się pakujemy – odpowiedziała bez zawahania. – Zaraz będziemy. Trzymaj się, kochanie. Jerzy, szybko... !
Paulina nie powiedziała już nic więcej. Tylko skinęła głową, choć przecież nikt tego nie widział. Rozłączyła się i odłożyła telefon na stolik, potem pochyliła się do przodu i ukryła twarz w dłoniach. Nie płakała – łzy już wyschły. Ale serce bolało tak samo.
---
Siedziała na sofie, owinięta w miękki koc, z kubkiem herbaty w dłoniach, kiedy usłyszała dźwięk domofonu. Wstała, odłożyła kubek i podeszła do drzwi. Drżącym głosem wcisnęła przycisk otwierający bramę.
Około siedem godzin minęło od jej telefonu do mamy – siedem długich godzin samotności, ciszy i prób zebrania myśli. Podeszła do drzwi. Mama wysiadała właśnie z windy. Widząc córkę, natychmiast rzuciła się do niej i objęła ją mocno, bez żadnych pytań. Uścisk był ciepły, pewny, matczyny – dokładnie taki, jakiego Paulina potrzebowała. Przez kilka długich chwil stały w progu, przytulone do siebie, bez słów. W końcu oderwała się lekko i spojrzała jej w twarz.
– Jestem tutaj, córeczko – powiedziała miękko, głaszcząc ją po policzku.
Tata w tym czasie zajmował się parkowaniem samochodu w garażu podziemnym, na jednym z dwóch miejsc przynależnych do mieszkania Pauliny. Po chwili dołączył do nich – również zmęczony, zaniepokojony, ale jak zawsze opanowany. Przytulił Paulinę.
Chwilę później wszyscy zasiedli razem na sofie. Paulina siedziała pośrodku, a mama trzymała ją za dłoń.
– Powiedz nam wszystko, jeśli tylko dasz radę – powiedziała cicho.
Paulina wzięła głęboki oddech. Poczuła, jak łzy znów spływają jej po policzkach, cicho, bez szlochu. Wzrok miała utkwiony w podłogę.
– To miał był zwykły dzień – zaczęła. – Rano czułam się trochę gorzej, lekko pobolewał mnie brzuch, ale nic szczególnego... Myślałam, że to po prostu zmęczenie. Pojechałam na spotkanie z Bellą. Zaparkowałam, przeszłam kilkadziesiąt metrów i... wtedy poczułam, jak mnie ścina z bólu. Taki nagły, mocny. Ledwo mogłam stać.
Mama ścisnęła jej dłoń jeszcze mocniej, a ojciec pochylił głowę, jakby chciał osłonić ją przed wspomnieniem.
– Podjechał do mnie jakiś mężczyzna na rowerze, potem przyszły dwie kobiety... Ktoś zadzwonił po pogotowie. A potem… potem był szpital. Straciłam przytomność. Kiedy się obudziłam, już wiedziałam.
Zamilkła. Łzy spływały bezgłośnie. Matka objęła ją ramieniem, przytuliła do siebie. Tata siedział cicho, a w jego oczach również zbierał się blask niewypowiedzianego bólu. Nie trzeba było więcej słów. Byli z nią – i to się teraz liczyło najbardziej.
Paulina przez chwilę milczała, wpatrzona w ciemniejące niebo za oknem. Jej głowa oparta była na ramieniu mamy, która głaskała ją delikatnie po włosach. Tata siedział naprzeciwko, z dłońmi splecionymi i opartymi o kolana. Milczał, ale Paulina widziała jego oczy – błyszczące, wilgotne, jakby w każdej chwili miał powiedzieć coś, na co brakowało mu słów.
– Lekarz był w porządku – zaczęła cicho. – Bardzo taktowny. Usiadł przy mnie, nie mówił z dystansem. Powiedział, że to... przedwczesne odklejenie łożyska. Że czasem tak się zdarza, bez ostrzeżenia, bez oczywistego powodu.
Mama przytuliła ją mocniej, nie przestając gładzić jej włosów.
– Pytał, czy coś dźwigałam, czy byłam przemęczona. A ja... przecież nie robiłam niczego głupiego. Żadnych treningów od kilku tygodni. Jeździłam autem. Spałam dobrze. – Głos Pauliny zadrżał. – Ale czasem... czasem to się po prostu dzieje. Losowy zbieg okoliczności. Biologia. Tego się nie kontroluje.
Ojciec nie wytrzymał – cicho wytarł oczy.
– I powiedział jeszcze jedno – dodała po chwili Paulina. – Że to nie przekreśla moich szans. Że organizm musi się zregenerować, że potrzebuje czasu. Ale nie widzi przeszkód, żebym w przyszłości znowu spróbowała. Że jestem młoda. Zdrowa.
– Bo jesteś – szepnęła matka. – Jesteś silna. I przejdziemy przez to razem.
Paulina kiwnęła głową, nie patrząc na nich. Patrzyła w jedno miejsce, jakby próbowała wyobrazić sobie inne zakończenie tej historii. Inne życie. Inne słowa lekarza.
Ale wiedziała, że teraz to już nie miało znaczenia. Liczyli się ci, którzy byli przy niej. Mama. Tata. Bella. Dziewczyny... może Jonas.
I to, co jeszcze mogło się wydarzyć – w innym czasie. W nowym życiu, którego dopiero miała się nauczyć na nowo.
Rodzice Pauliny zostali z nią ponad tydzień – cichy, troskliwy azyl w czasie, który jeszcze kilka dni wcześniej miał wyglądać zupełnie inaczej. Mieli być wkrótce świadkami szczęśliwego oczekiwania na wnuka, może kompletowania pokoju dla dziecka. Zamiast tego skupili się na tym, co było teraz – na Paulinie, na jej spokojnym, choć wciąż kruchym powrocie do codzienności.
Mama gotowała codziennie – proste, ciepłe obiady, jakich Paulina nie jadła od czasów wyjazdu z Polski. Krupnik, zupa pomidorowa z ryżem, pieczone ziemniaki, kurczak w sosie koperkowym. Wszystko delikatne, nienachalne, przemyślane tak, jakby w każdej łyżce chciała przekazać córce miłość i ukojenie. Nie narzucała się, po prostu była – obecna, czuwająca, z filiżanką herbaty zawsze blisko.
Tata zabierał Paulinę na długie spacery – bez planu, bez celu, po prostu ruszali przed siebie, najczęściej do Tiergarten albo wzdłuż Landwehrkanal. Milczeli sporo, ale to było dobre milczenie – pełne zrozumienia, bez presji. Czasami opowiadał jej różne historie o dawnych czasach, o swoim dzieciństwie, o młodości mamy. Paulina chłonęła te opowieści z czułością, jakby chciała nimi zalepić pęknięcia w sercu.
Od czasu do czasu wpadała też Bella. Zawsze ubrana z klasą, zawsze z małym prezentem – kwiatami, pudełkiem z cukierni. Wychodziły razem na kolację lub jadły w domu. Bella... po prostu była i otaczała ją ciepłem i przyjacielską miłością.
Paulina każdego dnia czuła się trochę silniejsza. Rany jeszcze się nie zagoiły, ale wiedziała, że nie musi już przez to przechodzić sama.
W połowie lipca, w cichy, upalny dzień, odeszła Eva – niemal tak, jak żyła przez ostatnie miesiące: w cieniu, z godnością i milczeniem, które było bardziej wymowne niż jakiekolwiek słowa. Uroczystości pogrzebowe były skromne, zupełnie jakby sama je zaplanowała – bez zbędnego patosu, bez rozgłosu. Tylko najbliżsi przyjaciele, kilka osób z dawnych lat, ktoś z dalekiej rodziny i… mecenas Albrecht.
Mężczyzna, który przez lata uchodził za jej zaufanego doradcę prawnego, w ostatnich tygodniach stał się również kimś więcej – jej cichym powiernikiem, opiekunem spraw, o których wiedzieli tylko nieliczni. Dziewczyny z Dominii, patrząc na jego twarz w czasie ceremonii, wymieniały między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Podejrzewały to już od dawna. Ewa nie miała wielu słabości, ale Albrecht był jedną z nich – lojalny, dyskretny, oddany. Właściwie – poddany.
Krótko po jej śmierci została sfinalizowana transakcja dotycząca Dominia Studio Berlin. Wszystko było przygotowane wcześniej: umowy, akty notarialne. Eva zadbała o każdy detal, jakby przeczuwała, że nie będzie mogła tego dopilnować osobiście. Paulina przejęła 75% udziałów. Pozostałe 25% trafiły do Belli, zgodnie z ich wcześniejszymi ustaleniami.
Kilka dni później Paulina zabrała dziewczyny: Naomi, Gretę, Bellę, a także trzy inne kobiety, które pracowały w Dominii - Mirelle, Hexe i Sellin. Mówiła spokojnie, rzeczowo, ale jej głos miał w sobie cień zmęczenia.
– Potrzebuję od Was trochę czasu – powiedziała. – Wrócę najpóźniej w połowie września. Na razie proszę was, żebyście wszystko prowadziły tak jak dotychczas. Naomi, Greta – wiem, że rozważałyście swoje dalsze ścieżki. Jeśli chcecie odejść już teraz, zrozumiem. Jeśli zostaniecie – tym bardziej to docenię.
Dziewczyny zareagowały ze zrozumieniem i lojalnością, do której Paulina zdążyła się już przyzwyczaić, ale której nigdy nie brała za pewnik. Bella uśmiechnęła się i objęła ją krótko ramieniem.
– Zróbmy to dla niej – powiedziała, nie precyzując, czy miała na myśli Evę, czy Paulinę. Może obie.
---
Zgodnie z zapisami testamentu, Paulina stała się właścicielką Adlerheim – domu w Bawarii, który Eva kiedyś odziedziczyła ale nie zdążyła wyremontować. Stał samotnie na zboczu niwielkiego wzgórza, otoczony drzewami, z widokiem na jezioro. Jeszcze nie wiedziała, co z nim zrobi. Ale miał w sobie coś przyciągającego. Był jak niewypowiedziana obietnica innego życia.
Z samego rana Charlottenburg był jeszcze cichy. Promienie słońca wpadały przez zasłony, kładąc się złotym światłem na podłodze salonu. W sypialni kończyła właśnie pakowanie dużej, eleganckiej walizki. Wszystko było przemyślane – najpierw luźne lniane sukienki, potem kremowy, dzianinowy sweter na chłodniejsze wieczory. Do kosmetyczki wsunęła kilka ulubionych flakonów perfum i starannie dobrane drobiazgi. Ostatnia była koperta z dokumentami – akt notarialny, pismo od mecenasa Albrechta i klucze z wygrawerowaną literą A. Spojrzała na nie przez chwilę, po czym zamknęła walizkę.
Godzinę później czarne Audi A5 sunęło autostradą na południe. Droga była spokojna – szeroka, otoczona polami, które z każdą godziną stawały się coraz bardziej pagórkowate. Gdy nawigacja wskazywała już tylko kilka minut do celu, przed oczami ukazał się pejzaż rodem z sielankowego snu – wzgórza porośnięte bukami i dębami, w oddali sylwetki pasących się krów i ciche, ukryte wśród zieleni gospodarstwa.
Villa Adlerheim znajdowała się na lekkim wzniesieniu, z którego rozciągał się widok na całą dolinę. Zatrzymała samochód na podjeździe wysypanym drobnym żwirem. Z zewnątrz dom prezentował się zadziwiająco dobrze – prosty, modernistyczny budynek z przełomu lat dwudziestych i trzydziestych, o surowej elegancji. Gładkie, białe tynki, duże prostokątne okna, geometryczne detale. Nieco ukryta wśród drzew i starych krzewów willa sprawiała wrażenie samotnika – cichego, ale świadomego swojej wartości.
Zatrzasnęła drzwi auta i przez chwilę patrzyła na dom, trzymając klucze w dłoni. Klucz był ciężki, metalowy, z oprawą wykonaną z czarnego drewna – elegancki, dyskretny. Weszła po trzech kamiennych stopniach, wsunęła go do zamka i przekręciła z cichym kliknięciem.
Kiedy przekroczyła próg, z wnętrza uderzył ją charakterystyczny chłód niezamieszkanego domu i zapach starego drewna zmieszany z nutą kurzu. Przez chwilę trwała bez ruchu, przyzwyczajając wzrok do półmroku. Hol był przestronny, przesiąknięty ciszą i czymś jeszcze – jakąś obecnością historii, powagi miejsca.
Meble – eleganckie i zapewne kosztowne – przykryte były płóciennymi pokrowcami w kolorze kości słoniowej. Każdy z nich był idealnie ułożony, jakby ktoś starannie zadbał o to, by czas nie zniszczył ich powierzchni. Paulina podeszła powoli do fotela stojącego pod oknem i zsunęła tkaninę z jego oparcia. Odsłoniła się grafitowa wełna, delikatnie przetarta na podłokietnikach, ale wciąż zachowująca szlachetną formę.
Przez kolejne minuty chodziła po salonie, ściągając kolejne pokrowce: z kanapy o prostych liniach, z dębowego stolika kawowego, z lampy o mosiężnej podstawie. Za każdym razem towarzyszył temu cichy szelest płótna i nieznaczne uniesienie kurzu w powietrzu. Dom wydawał się budzić z długiego snu.
Na ścianach, oświetlonych przez wpadajace przez okna słońce, wisiały obrazy. Paulina zbliżyła się do nich powoli, z rosnącym niedowierzaniem. Nie była jakąś wielką znawczynią sztuki, ale miała wystarczająco wyczulony zmysł estetyczny, by dostrzec niezwykłość tych dzieł. Jeden z obrazów – groteskowy portret kobiety z zaciśniętymi ustami, o przerysowanych rysach – wyglądał jak namalowany przez Otto Dixa. Inny, bardziej abstrakcyjny, pełen rytmicznych linii i subtelnych kolorów, natychmiast przywołał jej na myśl Paula Klee. Spojrzała na sygnaturę w dolnym rogu – tak, Klee.
Zamarła w miejscu, pozwalając, by ta myśl w niej dojrzała. To nie były reprodukcje. Ramy, patyna, sposób malowania – wszystko wskazywało na to, że to oryginały. Serce zabiło jej szybciej. Czy Eva wiedziała, co znajduje się w tej willi? A może to część spuścizny tego domu.
Przysiadła na krawędzi odsłoniętej kanapy i przez chwilę tylko patrzyła – nie na meble, nie na sztukę, ale przed siebie. Czuła, że weszła do świata, który dopiero zacznie się przed nią otwierać. Adlerheim nie był tylko domem. Był zagadką. Dziedzictwem. I czymś, co jeszcze nie miało nazwy.
W sąsiednim pomieszczeniu, będącym kiedyś zapewne gabinetem, stało potężne biurko z hebanu i skórzany fotel. Na półkach widniały równo ułożone tomy – głównie literatura niemiecka i francuska, filozofia, medycyna i sztuka. Wszystko w doskonałym stanie.
Przeszła wolnym krokiem do kuchni – wnętrze modernistyczne, ale praktyczne. Marmurowe blaty, stare kafle, retro sprzęty w odcieniach srebra i czerni. Po chwili wróciła do salonu, położyła klucze stoliku i znów usiadła na kanapie. Przez ogromne okno obserwowała zarośnięty ogród z bujną roślinnością poruszaną lekkim wiatrem. Czuła się, jakby właśnie to miejsce miało stać się przestrzenią, w której po raz pierwszy od miesięcy będzie mogła naprawdę odetchnąć.
Wzięła głęboki oddech, oparła głowę o miękkie oparcie i zamknęła oczy. Nie było żadnych głosów, żadnych pytań. Tylko ona, nowy dom i cisza.
Weszła po szerokich solidnych schodach prowadzących na wyższy poziom domu. Drewniane stopnie lekko skrzypiały pod jej stopami, a chłód zaciemnionego wnętrza owionął ją niczym oddech przeszłości. Odsłoniła zasłony - kolejny pokój – może kiedyś biblioteka, może pokój muzyczny – oświetlony był teraz smugą popołudniowego światła wpadającego przez wąskie okno.
Na ścianach wisiały kolejne obrazy, przykryte cienką warstwą ochronnego materiału. Paulina zsunęła jeden z pokrowców. Jej oczom ukazało się surowe, dramatyczne dzieło – ekspresyjna sylwetka kobiety, rozciągnięta w geście niemal bólu, w wyblakłych błękitach i ochrach. Styl i podpis w rogu nie pozostawiały wątpliwości: Emil Nolde. Obok – pastelowy, niemal dziecięcy w swojej formie, ale uderzający intensywnością spojrzenia portret kobiety z ręką na twarzy. Paulina znała ten styl: Ernst Ludwig Kirchner. Trzeci obraz, najbardziej niepokojący, przedstawiał groteskową scenę miejską – wykrzywione twarze, nachylone ciała, kobieta w czerwonej sukni z wyrazem paniki na twarzy. George Grosz, pomyślała niemal z pewnością. Cała trójka należała do twórców, których dzieła w latach Trzeciej Rzeszy zostały potępione jako sztuka zdegenerowana.
Wstrzymała oddech. Stała wśród obrazów, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu uważano za groźne, niebezpieczne – a dziś były warte fortunę. Sztuka zakazana, sztuka niezależna, znienawidzona przez nazistów – teraz należała do niej.
Poszła dalej, chciała zobaczyć resztę domu zanim zapadnie zmrok. Sypialnia znajdowała się na piętrze – przestronna, z dużym łóżkiem z ciemnego drewna o prostym, modernistycznym wezgłowiu. Mimo surowej formy emanowało z niego coś intymnego. Przy jednej ze ścian stała stara toaletka z trzema lustrami, a pod oknem – klasyczne, niskie biurko z chromowanymi detalami. W kącie – fotel z miękkim obiciem w kolorze głębokiej oliwki.
Obok sypialni mieściły się jeszcze dwa pokoje gościnne – mniejsze, ale urządzone z taką samą dbałością o formę i detal. W jednym z nich łóżko z ramą z rurek stalowych – niemal jak z katalogu Bauhausu – w drugim niski, zabudowany regał z książkami w skórzanych oprawach i miękki dywan w geometryczny wzór.
Paulina stanęła pośrodku. Oparła się plecami o ścianę, zamknęła oczy i przez dłuższą chwilę po prostu oddychała.
To wszystko naprawdę było jej. Dom. Obrazy. Meble. Cała ta przestrzeń.
Nie odziedziczyła tylko willi – odziedziczyła fragment przeszłości, opowieść zapisaną w drewnie, płótnie i stali. Czuła, jak ciężar odpowiedzialności splata się z wdzięcznością i ekscytacją. Wiedziała, że jeszcze nie rozumie, co dokładnie dostała. Ale jedno było pewne: Adlerheim otworzył właśnie nowy rozdział jej życia.
Pierwsza samotna noc w dużym, starym domu była dla niej dziwnym przeżyciem. Mimo zmęczenia długo nie mogła zasnąć. Każdy trzask drewna, każdy przeciąg, każde ciche skrzypnięcie w strukturze willi wydawało się głośniejsze, bardziej wyraźne niż powinno. W korytarzu i salonie zostawiła lampy z ciepłym, przytłumionym światłem. Potrzebowała tego – nie z lęku, ale z ostrożności. Nowe miejsce, nowe ściany. Mimo całego piękna Adlerheim, tej nocy czuła się tylko gościem.
Rano obudziło ją światło wpadające przez wielkie okno. Przez chwilę leżała bez ruchu, słuchając ciszy, która już nie była tak niepokojąca – raczej otulająca. Dom milczał, ale w tym milczeniu było coś znajomego. Wstała, zrobiła sobie kawę i przez dłuższą chwilę stała w cieniu wysokich buków, spoglądając przez ogromne przeszklenia salonu.
---
Szybko zaczęła poznawać okolice. Spacerowała po terenie, który – ku jej zaskoczeniu – okazał się większy, niż sądziła. Frontową część działki od drogi oddzielał solidny, biały mur z kutą bramą. Za nim – podjazd wysypany żwirem i szeroki trawnik z dawno nie strzyżonymi żywopłotami.
Z tyłu wszystko stawało się jeszcze bardziej dzikie, bardziej tajemnicze. Ogrodzenie było tam inne, niemal niewidoczne – cienka linia między światem zorganizowanym a naturą. Dalej rozciągał się niewielki las – mieszany, z brzozami, dębami i bukami – który łagodnie przechodził w pagórkowaty teren. Między drzewami znajdowały się ścieżki – niektóre zarosły trawą, inne wydeptane, jakby ktoś jeszcze niedawno tamtędy chodził.
Paulina szła jedną z nich, lekko wciągając chłodne, leśne powietrze. Wokół pachniało igliwiem i wilgotną ziemią. Pomyślała, że to dobre miejsce – nie tylko na odpoczynek. Na myślenie. Na leczenie ran. Na planowanie.
Z każdym krokiem czuła się odrobinę bardziej u siebie.
Pobliskie miasteczko nazywało się Reichenfels – niewielkie, ale zadbane i urokliwe, położone między zielonymi pagórkami i lasami północnej Bawarii, zaledwie kilkanaście minut jazdy samochodem z Adlerheim. Kamieniczki o pastelowych fasadach i spadzistych dachach stały ciasno przy brukowanych uliczkach. Na środku ozdobionego kwiatami rynku znajdowała się kamienna fontanna z herbem miejscowości i mała, barokowa kapliczka świętej Anny z 1731 roku. Czas płynął tu wolniej.
Zaparkowała na niewielkim placyku. Na rogu, pod drewnianym szyldem z wyblakłym złotym napisem Gasthaus zum Grünen Hahn, znajdowała się gospoda. Drzwi skrzypnęły znajomo, kiedy weszła do środka – wnętrze było niskie, przytulne, z ciemnym drewnem na ścianach, kaflowym piecem w rogu i zapachem świeżo pieczonego chleba oraz ziół. Przy jednym ze stołów siedziało trzech starszych mężczyzn, grających w karty. Nad ich głowami wisiała wypolerowana miedziana tablica z cytatem w dialekcie frankońskim.
Za ladą stał właściciel – mężczyzna około sześćdziesiątki, z siwymi włosami zaczesanymi do tyłu, rumianą twarzą i życzliwym, trochę ciekawskim spojrzeniem.
– Grüß Gott. Pierwszy raz panią widzę. Przejezdna? – zapytał z uśmiechem, kiedy Paulina usiadła przy jednym z wolnych stolików pod oknem.
– I tak, i nie – odpowiedziała z lekkim uśmiechem. – Jestem nową właścicielką Adlerheim.
Mężczyzna uniósł brwi.
– Adlerheim? – powtórzył z pewnym uznaniem w głosie. – Stary, piękny dom. Kiedyś należał do doktora Kriega. Później do jego siostrzenicy, ale rzadko ją widywaliśmy. Elegancka dama, bardzo tajemnicza. Teraz pani...?
– Odziedziczyłam dom po niej. Nazywała się Eva Stern. Była dla mnie kimś bardzo ważnym. Zmarła niedawno.
– Ach... – twarz pana Golkego przybrała wyraz szczerego współczucia. – Möge sie in Frieden ruhen. Spoczywaj w pokoju. Nie znałem jej dobrze... mówiło się, że nie każdy potrafił ją zrozumieć. Kiedyś przyjeżdżała tu na wakacje do wuja, ale nie utrzymywała bliższego kontaktu z nikim stąd.
– Chciałabym coś zjeść. I rozejrzeć się po okolicy.
– Oczywiście, oczywiście – powiedział pan Golke. – Mamy dziś Rinderbraten mit Blaukraut und Klößen – pieczeń wołową z czerwoną kapustą i bawarskimi kluskami. Albo coś lżejszego – sałatkę z pstrągiem wędzonym z naszego stawu. Co dla pani?
– Wezmę to drugie. I herbatę mietową jeśli można.
– Już się robi. Proszę czuć się jak u siebie. W Reichenfels nie dzieje się wiele, ale jeśli potrzebuje pani ciszy – lepszego miejsca nie znajdzie.
Paulina uśmiechnęła się, patrząc przez okno na rynek i powoli chłonąc ciepło, które zaczynało wracać do jej ciała. Właśnie tego potrzebowała – braku pośpiechu, prostoty i życzliwych twarzy. W tym małym miasteczku, gdzie wszyscy znali się z imienia, zaczynała czuć się... bezpieczna.
Kiedy skończyła posiłek zapytała Pana Golke, czy może polecić jej kogoś kto zajmie się ogrodem i domem.
Męzczyzna, który przez całe życie mieszkał w Reichenfels i znał niemal każdego w promieniu kilkunastu kilometrów, uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem, słysząc prośbę Pauliny.
– Trafiła pani pod właściwy adres. Znam człowieka, który zna się na zieleni jak nikt w okolicy. Michael Rössner – młody, ale bardzo solidny. Jego ojciec był ogrodnikiem u samego hrabiego von Lauterbach, jeszcze zanim ten sprzedał majątek. Michael ma teraz własną firmę. A jeśli chodzi o dom, to polecę pani Bertę i Johannę – dwie siostry, które od lat pomagają w porządkach u starszych mieszkańców. Dyskretne, sumienne. Dam im znać jeszcze dziś. Jeśli pani odpowiada, mogą być jutro w Adlerheim.
– Byłabym bardzo wdzięczna – odpowiedziała Paulina z lekkim uśmiechem. – Chciałabym, żeby to miejsce znów odzyskało blask.
I rzeczywiście, już następnego dnia, tuż po dziesiątej, na podjeździe pojawił się ciemnozielony VW Transporter z logo Rössner Gartenpflege. Michael – trzydziestoparoletni, silny i uprzejmy mężczyzna o opalonej twarzy i jasnych oczach – przywitał się z Pauliną i, nie tracąc czasu, od razu wskazał swoim pracownikom kilka miejsc. Z samochodu wyładowali narzędzia: elektryczne nożyce do żywopłotów, glebogryzarkę, grabie, sekatory, kosiarkę. Przez kolejne godziny starannie przycinaki dziko rosnące krzewy, formowali geometryczne linie wokół alejek, napowietrzali ziemię i nawozili trawniki. O zmroku zieleń wokół domu wyglądała jak ogród przy luksusowej willi – uporządkowana, przywrócona do życia.
W tym samym czasie siostry Berta i Johanna weszły do środka z pełnym ekwipunkiem: profesjonalnymi środkami czystości, woskami do parkietów, parowymi oczyszczaczami. Rozdzieliły pomieszczenia między siebie, zwinęły płócienne pokrowce z mebli i odkurzyły je z wielką ostrożnością, zwracając uwagę na każdy detal – błyszczące niklowane gałki, chromowane elementy w stylu Bauhausu, mosiężne zawiasy w bibliotece.
Dywany – niektóre z nich wyglądały na ręcznie tkane – zostały starannie wytrzepane na zewnątrz i dokładnie odkurzone. Miedziane uchwyty, klamki i elementy lampionów wypolerowano do połysku. Podłogi zostały wypastowane i zakonserwowane naturalnym woskiem. Powietrze w Adlerheim pachniało teraz lawendą i czystością.
Paulina chodziła od pokoju do pokoju w ciszy i lekkim niedowierzaniu. Każdy z nich – od holu wejściowego, przez salon z dużymi oknami wychodzącymi na ogród, po sypialnię z masywnym łożem i miękkim dywanem u stóp – wyglądał teraz tak, jakby właścicielka zaraz miała zaprosić gości na kolację.
Zatrzymała się przy jednym z okien i spojrzała na ogród – już przycięty, harmonijny. W tej ciszy, pachnącej drewnem i ziołami, poczuła coś, czego nie czuła od dawna: spokój. Adlerheim zaczął oddychać razem z nią.
Paulina rzeczywiście zaczęła powoli wracać do siebie — nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie. Wraz z uporządkowaniem Adlerheim, jej własny świat nabierał struktury, cicho domykał to, co zbyt długo pozostawało otwarte. Letnie poranki spędzała najczęściej w ogrodzie. Rozkładała leżak pod dużym parasolem przy południowej stronie domu, z widokiem na starannie przycięty żywopłot i lśniący w słońcu trawnik. Obok zawsze stał niski stolik z dzbankiem lemoniady albo filiżanką kawy, a na kolanach miała książkę — raz psychologiczną literaturę fachową, innym razem powieść z historią kobiecą w tle.
Pogoda dopisywała — sierpniowe dni w północnej Bawarii były ciepłe, ale nie duszne, a ciche wieczory pozwalały jej znów poczuć przyjemność płynącą z codzienności. Co kilka dni zjeżdżała do Reichenfels — po zakupy, na kawę do gospody pana Golkę, albo po prostu na spacer po miasteczku. Z czasem zaczęła zauważać, że mieszkańcy ją rozpoznają — kłaniali się, zagadywali, pytali, czy czegoś jej potrzeba.
Podczas jednej z takich wizyt zajrzała ponownie do gospody, gdzie przy stoliku w cieniu winorośli usiadła z panem Golkę i poruszyła temat elewacji willi oraz otaczającego ją muru.
– Myślę, że w przyszłym roku, trzeba będzie coś zrobić z tą fasadą. Jest piękna, ale czas odcisnął na niej ślad – powiedziała, upijając łyk wody z cytryną.
Pan Golkę przytaknął. – Mur od frontu też by się przydało przejrzeć. Pani Ritter, znam kogoś bardzo solidnego. Prowadzi firmę już ponad dziesięć lat, pochodzi z Polski, ale od dawna mieszka tu z rodziną. Fachowiec pierwsza klasa, nazywa się Dariusz Rogalski.
– Świetnie – odpowiedziała Paulina. – Czy może mnie pan z nim skontaktować?
Już następnego dnia odezwał się telefon. Rozmowa z panem Rogalskim była rzeczowa i konkretna. Umówili się, że jesienią spotkają się w Adlerheim, by na spokojnie przejść cały dom i teren. Prace miały ruszyć dopiero późną wiosną przyszłego roku, ale do tego czasu omówią wszystkie szczegóły: zakres robót, plan działania i budżet.
Wiedząc, że wszystko ma swój rytm i że powoli buduje nowy etap życia, Paulina poczuła coś w rodzaju lekkości. Dom był już jej. Teraz miała czas, by go uczynić naprawdę własnym.
Żal i trauma po utracie dziecka nie zniknęły całkowicie — nie mogły. Ale z każdym dniem stawały się mniej ostre, mniej wszechogarniające. Paulina nie zapominała, ale zaczynała oddychać lżej. Pomagała myśl, że to nie była żadna choroba, że miała po prostu wielkiego pecha. Lekarze powiedzieli jasno: może jeszcze zostać matką. I to było coś, czego trzymała się jak poręczy.
Profesor Schneider był jednym z nielicznych spoza kręgu przyjaciół, którzy wiedzieli, co się wydarzyło. Kiedy tylko się dowiedział, zadzwonił do niej. Nie pytał, nie naciskał. Powiedział tylko jedno.
– Doktor Ritter, jeśli uzna pani, że potrzebuje roku wolnego – uczelnia nie będzie stawiała oporu. Zdrowie i równowaga są teraz dla pani najważniejsze.
Ale Paulina nie chciała odsuwać się od rzeczywistości. Wiedziała, że działanie ją uratuje. Że struktura dnia, rytm obowiązków, kontakt ze studentami, nauka, biblioteki i seminaria będą jej balsamem. Tego wieczoru usiadła przy biurku w salonie, przetarła ekran telefonu i wybrała numer profesora. Odebrał niemal od razu.
– Doktor Ritter, jak dobrze słyszeć pani głos. – W jego tonie brzmiała szczera życzliwość.
– Dobry wieczór, panie profesorze. – Jej głos był spokojny. – Dziękuję za wszystko, co pan powiedział. Ale... myślę, że jestem gotowa. Chciałabym wrócić do pracy już od tego roku akademickiego.
Po drugiej stronie przez chwilę panowała cisza.
– Czy pani to dobrze przemyślała?
– Tak. Myślę, że praca pomoże mi lepiej przejść przez to, co się wydarzyło. Chciałabym poprowadzić zajęcia, tak jak w zeszłym roku. I... mogłabym przyjąć kilku seminarzystów. Jeśli są chętni.
– Są – odparł profesor z uśmiechem w głosie. – Prawdę mówiąc, już dopytywali, czy będzie pani prowadziła seminarium. To doskonała wiadomość, doktor Ritter. Witamy z powrotem.
Rozmowa zakończyła się ciepło, profesjonalnie. Kiedy odłożyła telefon, przez chwilę siedziała w ciszy. Czuła coś, czego nie czuła od dawna: delikatne, ciche poczucie siły. Wracała. Może nie jeszcze w pełni — ale wracała.
---
Wróciła do Berlina w połowie września. Spędziła w Adlerheim kilka tygodni, które dały jej spokój, przestrzeń do oddechu i mentalne wzmocnienie. Kiedy wysiadała z samochodu pod swoim mieszkaniem w Charlottenburgu, wyglądała znowu jak ona — ta dawna, silna, skupiona, zdeterminowana. Wypoczęta, opalona, z promienną cerą i błyskiem w oczach. Jej kroki były pewne, sylwetka prosta. Jeszcze tego samego dnia zadzwoniła do Andreasa.
– Doprowadź moje ciało do porządku, – powiedziała bez ceregieli. – Wiem, że wyglądam dobrze, nawet bardzo dobrze, ale chcę wyglądać doskonale. Jak bogini, którą jestem.
Andreas zaśmiał się tylko krótko.
– Jutro o ósmej. Widzimy się w klubie. Nie spóźnij się. Fajnie, że wróciłaś.
Nazajutrz, ubrana w czarne legginsy i sportowy top, stanęła punktualnie na macie. Trening był intensywny, a Andreas bezlitosny, tak jak lubiła – bez taryfy ulgowej, bez ckliwości, bez użalania się.
Zaraz po tym zaczęła dzwonić po dziewczynach. Greta odebrała niemal od razu – właśnie kończyła ostatnie sesje i formalnie zamykała swój rozdział w Dominia Studio Berlin. Nie ukrywała wzruszenia, gdy Paulina zaprosiła ją na wspólne spotkanie – mimo że Greta się wycofywała, miała nadal swój udział w Sklavenkampie i była dla Pauliny ważna.
Naomi, choć wciąż mówiła o przeprowadzce do Paryża, nie była jeszcze gotowa do definitywnego zamknięcia berlińskiego etapu. W głosie Pauliny, kiedy się o tym dowiedziała, dało się wyczuć wyraźną ulgę.
– To cudownie. Naprawdę. Będę miała z kim pracować nad strategią rozwoju. Potrzebuję Cię, Naomi. A potem ja pomogę Ci z Paryżem.
Bella, jak zawsze pełna wigoru i życiowego ognia, nie potrzebowała żadnych zachęt. Kiedy tylko Paulina zadzwoniła, odpowiedziała niemal natychmiast:
– Wiem, wiem, że wróciłaś. Gdzie i kiedy się widzimy?
Spotkały się dwa dni później w Dominia Studio Berlin. Paulina stanęła naprzeciw nich – elegancka, pewna siebie, w dopasowanej białej koszuli, czarnych spodniach i eleganckich szpilkach, z włosami upiętymi w kucyk. Za jej plecami wisiał stylizowany portret Evy – dyskretna, lecz jednoznaczna obecność.
– Dziewczyny, – zaczęła spokojnie, z mocą w głosie. – DSB nie może być tylko dawną legendą. Musimy być największym i najbardziej ekskluzywnym klubem Femdom w Niemczech a nawet w Europie. Obiecuję Wam, że tak będzie. Bierzemy się ostro do roboty. Będzie więcej edycji Sklavenkamp. Ściągamy najlepsze z najlepszych – dziewczyny o sile, o prezencji, z klasą i autorytetem.
– Skąd je weźmiemy ? – zapytała Bella, unosząc brew.
- Wybieramy tylko te najlepsze. Uruchomcie kontakty, jeśli ktoś jest naprawdę dobra dajemy konkurencyjne stawki. Będziemy drożsi od konkurencji, zarobimy na naszą marżę.
Zaległa cisza, po czym Naomi pokiwała głową z aprobatą.
– Ile nas będzie docelowo?
– Nie wiem, ale nie ilość się liczy, tylko jakość. Zrobimy też lifting studia – kosmetyka, ale także przebudowa. Musimy stworzyć nowe przestrzenie, wszystko na najwyższym poziomie.
– A Ty? – zapytała Greta cicho. – Dasz radę to wszystko połączyć?
Paulina uśmiechnęła się lekko.
– Muszę. Ale też chcę. To już nie tylko praca. To dziedzictwo. To moje miejsce. Wiem, że odchodzisz ale pomóż nam jeszcze od strony biznesowej. Będziesz zatrudniona jako doradca biznesowy, szukaj dziewczyn, negocjuj.
Spojrzała na nie kolejno – Naomi, Bellę, Gretę – a potem, z lekkim uniesieniem podbródka, dodała:
– Zrobimy to razem.
Wszystkie trzy skinęły głowami, jakby potwierdzając nie tylko decyzję, ale też milczącą przysięgę.
❤️❤️❤️❤️
OdpowiedzUsuń