Wilczyca 32

Rozdział 32

Spreewald, jesień 2010

Paulina i Isabella stały razem z pozostałymi kobietami na szerokim, utwardzonym placu między budynkami gospodarstwa. Było chłodne, pochmurne popołudnie – powietrze pachniało lasem i wilgotną ziemią. Kobiety stały wyprostowane, skupione, w swoich eleganckich strojach strażniczek. Skórzane kurtki błyszczały delikatnie w szarawym świetle. Paulina, choć z zewnątrz opanowana, czuła pod skórą lekkie napięcie – ekscytację i zaciekawienie, które pojawiało się, ilekroć miała do czynienia z nowym doświadczeniem.

Nagle zza rogu budynku wyłonił się czarny Volkswagen Transporter. Silnik zamilkł, drzwi przesunęły się z charakterystycznym trzaskiem. Z wnętrza pojazdu zaczęli wychodzić mężczyźni – jeden po drugim, powoli, z widoczną ostrożnością. Wszyscy mieli na oczach materiałowe opaski, przez co poruszali się niezdarnie, wystawiając ręce, by nie natknąć się na przeszkody. Jeden z nich niemal potknął się o stopień, ale szybko odzyskał równowagę.

– Ustawić się w szeregu! – zawołała Greta, stanowczym i pewnym tonem.

Głos Niemki rozbrzmiał wyraźnie nad placem. Mężczyźni, choć jeszcze niepewnie, zaczęli formować rząd. Kilku z nich korygowało swoje położenie, wyczuwając obecność innych ramieniem lub łokciem. Wciąż mieli zasłonięte oczy.

Greta zrobiła krok do przodu.

– Rozebrać się.

Polecenie zostało wykonane niemal natychmiast. Bez słowa sprzeciwu, mężczyźni zaczęli się rozbierać – powoli, mechanicznie, jakby wykonywali dobrze znany rytuał. Ruchy były uważne, jakby każdy z nich chciał pokazać posłuszeństwo już od pierwszych chwil. Ubrania układali w równych stosach przy swoich nogach. W końcu wszyscy stali w równym szeregu, boso, na chłodnym, lekko wilgotnym podłożu dziedzińca. Ich ciała były różnorodne – jedni szczupli, drudzy bardziej muskularni, jeszcze inni z widoczną tkanką tłuszczową – każdy z nich miał wokół szyi założoną obrożę.  W świetle popołudnia wyraźnie odbijały się połyskujące klatki – niektóre z połyskującego metalu, inne z czarnego lub przezroczystego silikonu – obejmujące ich genitalia, symbolizujące ich uległość, oddanie i pełne podporządkowanie zasadom panującym na tym miejscu.

Ciała wielu z nich nosiły ślady wcześniejszych sesji – delikatne zaczerwienienia, lekkie otarcia, czasem ledwo widoczne pręgi. Stali wyprostowani, ze splecionymi rękami z tyłu lub luźno wzdłuż ciała, jakby chcieli powiedzieć: „Jesteśmy gotowi. Róbcie z nami, co uznacie za stosowne.”

Ich nieruchome postacie kontrastowały z  wyglądem kobiet, które ich obserwowały. Każdy z nich wiedział, że to początek weekendu, który całkowicie wyjmie ich z codzienności – i przekaże w ręce tych, które od tej chwili miały nad nimi pełną władzę.

– Zdejmijcie opaski – padło spokojnie z ust Naomi.

Opaski zsunęły się z twarzy. Ich oczy przez chwilę mrużyły się od światła dnia. Kilku z nich szybko opuściło wzrok. Zapanowała cisza, ciężka od napięcia.

Wtedy do szeregu podeszła Isabella. W dłoni miała cienki, czarny pejcz, który lekko wirował, gdy poruszała nadgarstkiem. Podeszła do jednego z mężczyzn i przez chwilę wpatrywała się w niego z góry.

– Na baczność, z wyprostowanymi plecami. Stój tak, jak przystało na kogoś, kto wie, po co tu przyjechał – powiedziała cicho, ale dobitnie.

Jej głos przeciął powietrze jak ostrze. Gdy mężczyzna nieco się poruszył, Isabella uniosła pejcz i uderzyła go w bok uda.W szeregu zapanowała absolutna cisza.

Paulina obserwowała to z dystansu, czując, jak ogarnia ją znajome skupienie. Weszła właśnie w rolę, która choć nowa, zdawała się jej zadziwiająco naturalna.

Greta zrobiła krok do przodu, sprawdzając ustawienie. Gdzieś z boku Naomi wymieniła spojrzenie z Pauliną i uśmiechnęła się lekko, niemal niezauważalnie. Wszystko dopiero się zaczynało.

Isabella i Greta przejęły inicjatywę. Ich ruchy były płynne, pewne – jakby rytualne. Krążyły powoli wzdłuż szeregu, chłodnym wzrokiem omiatając każdą sylwetkę. Ich buty uderzały o twardą ziemię z jednostajnym rytmem, który sam w sobie brzmiał jak polecenie.

– Wyprostuj plecy – rzuciła Bella chłodno, wskazując pejczem jednego z mężczyzn.

Uderzenie przyszło po chwili. Ciche śwignięcie, a potem odgłos kontaktu skóry z powietrzem i materiałem. Stłumiony jęk.

Paulina przyglądała się z boku. Stała obok Naomi, lekko bokiem, z jedną ręką opartą na biodrze, drugą obejmującą rękojeść pejcza. Czuła znajome napięcie – delikatne ciepło, które powoli rozlewało się po jej ciele. Nie musiała nic mówić – jej obecność była wyczuwalna, budziła respekt i ciekawość.

W dłoni miała ciężki, pleciony pejcz, wyważony idealnie, tak że wystarczył jeden ruch nadgarstka, by nadać mu odpowiedni kierunek. Co jakiś czas ściskała jego rękojeść mocniej, jakby badała go na nowo, rozważając moment, w którym wkroczy do akcji. Odwróciła lekko głowę w stronę Belli, która posłała jej krótki uśmiech. Wiedziały, że wkrótce każda z nich przejmie jedną z grup i rozpocznie prawdziwe ćwiczenia. Ale teraz… teraz był moment obserwacji, przyswajania tej ciszy przerywanej tylko komendami i uderzeniami.

Greta stanęła przodem do szeregu nagich, skulonych nieco mężczyzn i powiedziała krótko, sucho, bez emocji:

– Pozycja pompki.

Mężczyźni, niepewnie jeszcze, ale sprawnie, opuścili się na ziemię. Ich dłonie zetknęły się z chłodnym, lekko wilgotnym podłożem, a kolana szybko zostały uniesione. Kilku zrobiło to z opóźnieniem. Greta od razu zauważyła:

– Ty ! – Jej pejcz przeciął powietrze i świsnął, lądując z głośnym plasknięciem na plecach jednego z nich. Drgnął, ale nie zaprotestował. Po prostu naprężył mięśnie mocniej, próbując wytrzymać ból. 

– Trzydzieści – powiedziała Bella, przechadzając się wolno wzdłuż szeregu, spokojnym, niemal niedbałym krokiem. – Tempo podam ja.

Uniosła rękę, a potem zaczęła mówić stanowczo, z wyczuciem rytmu:

– Raz. Dwa. Trzy...

Każde słowo oznaczało jeden ruch w górę lub w dół. Mężczyźni poruszali się synchronicznie, z coraz większym wysiłkiem. Pejcze obijały się o ciała tych, którzy spóźniali się choćby o ułamek sekundy. Uderzenia nie były przypadkowe – każda z kobiet wiedziała dokładnie, gdzie trafić, jak uderzyć aby zadać odpowiedni ból.

– Jesteście tu tylko po to, by służyć i wykonywać polecenia. Bez myślenia. Bez pytania.

Po zakończeniu serii padła kolejna komenda – przysiady.

Tym razem Bella stanęła naprzeciw grupy, obserwując dokładnie ich twarze. Każdy, kto zwlekał choćby pół sekundy, był karcony uderzeniem pejcza. Ruchy stawały się coraz bardziej ciężkie, twarze mężczyzn coraz bardziej napięte.

Paulina, stojąc z boku, obserwowała całą scenę z narastającym napięciem. Dostrzegała mechanikę tego wszystkiego – hierarchię, rytuał. Czuła, jak narasta w niej gotowość, by za chwilę dołączyć. Jej dłoń przesunęła się nieznacznie na rękojeści pejcza, który trzymała lekko pochylony w dół. Czekała.

To był wciąż dopiero początek.

Na placu zapadła chwilowa cisza, przerywana jedynie oddechami pierwszej grupy uległych, którzy kończyli serię przysiadów pod czujnym okiem Belli i Grety. W tym samym momencie w bramie pojawił się kolejny van – tym razem był to srebrny Volkswagen Caravelle. Gdy pojazd wtoczył się wolno na dziedziniec, Naomi zerknęła w stronę Pauliny i Saskii.

– Chodźcie – powiedziała cicho, ale z wyraźną pewnością w głosie.

Paulina, czując jak w jej ciele znów rozlewa się dobrze znane napięcie, kiwnęła głową i ruszyła razem z pozostałymi dwiema dominami w kierunku pojazdu. Gdy drzwi się otworzyły, z wnętrza zaczęli wysiadać kolejni mężczyźni – podobnie jak poprzednicy, mieli opaski na oczach i poruszali się z lekkim wahaniem. Ich stopy uderzały o żwir, kolana drżały lekko – czy to z chłodu, czy z napięcia – a dłonie szukały punktów odniesienia w przestrzeni.

Na ciche polecenie Naomi, wszyscy ustawili się w nierównym szeregu. W powietrzu unosiło się napięcie, potęgowane przez ciszę i szept niesionego wiatrem żwiru.

– Rozbierać się – rzuciła stanowczo Saskia.

Bez słowa, sprawnie, choć nie bez niezdarności, nowi przybysze zaczęli ściągać z siebie ubrania. Buty, spodnie, koszule. Kiedy byli już nadzy, a chłodne powietrze musnęło ich ciała, padła kolejna komenda:

– Opaski. W dół.

Mężczyźni posłusznie zdjęli opaski z oczu. Mrugając, próbowali przystosować wzrok do światła, a potem unieśli głowy, nie wiedząc jeszcze, co ich czeka.

Wtedy Paulina zauważyła jednego z nich – starszego od reszty, z lekko zgarbioną postawą, niepewnym spojrzeniem. Stał źle. Zamiast przyjąć wyprostowaną pozycję z rękami splecionymi za plecami, miał dłonie spuszczone wzdłuż ciała, a kolana lekko ugięte.

Paulina ruszyła ku niemu spokojnie, miarowo. Jej kozaki uderzały twardo o żwirowe podłoże. Mężczyzna zauważył ją kątem oka i drgnął, jakby przeczuwając, że nieświadomie popełnił błąd.

Zatrzymała się tuż przed nim.

– Głowa prosto. Ręce za plecy. Klatka wypięta – wysyczała niemal bezdźwięcznie, lecz z taką intensywnością, że jej ton przeszył powietrze mocniej niż krzyk.

Mężczyzna próbował się poprawić, ale zrobił to niezgrabnie, wciąż nie do końca spełniając oczekiwania.

Bez słowa Paulina uniosła rękę, a jej pejcz przeciął powietrze i zatrzymał się na jego ramieniu. Nie był to przypadkowy ruch – uderzenie było precyzyjne, szybkie, wyraźnie karcące, ale nie przesadnie brutalne.

– Następnym razem – powiedziała chłodno – bedzie bardziej bolało.

Potem odwróciła się i wróciła do szeregu domin, nie oglądając się za siebie. Za jej plecami, mężczyzna przyjął wreszcie prawidłową pozycję – jakby nagle uświadomił sobie, że nie przyjechał tu na wycieczkę.

Naomi przeszła wolno wzdłuż ustawionego szeregu nagich mężczyzn, zatrzymując się co kilka kroków, by przyjrzeć się każdemu z nich. Jej wzrok był chłodny i badawczy, zupełnie jakby oceniała materiał do tresury.

– Baczność ! – rzuciła ostro, nie podnosząc głosu, ale z wyraźną siłą w tonie. – Zaczynacie od przysiadów. Równo. Na mój znak. Jak ktoś będzie się ociągał, poczuje to bardzo szybko.

Zaledwie chwilę później padła komenda:

– Raz!

Szereg zadrgał. Ciała zaczęły się poruszać w dół, niektóre z lekkością, inne – niezdarnie.

– Dwa!

Naomi spojrzała kątem oka na Paulinę i Saskę, które stały już bliżej. W tym samym momencie jeden z mężczyzn zachwiał się i zamiast zejść do końca, zamarł w półruchu.

– Co to ma być? – syknęła Paulina i natychmiast ruszyła w jego stronę.

Jej dłoń zacisnęła się mocno na rękojeści pejcza. Jednym płynnym ruchem zadała uderzenie w jego udo – donośny dźwięk odbił się echem po placu.

– Na dół! Nie przyszliście tu odpoczywać!

Obok niej Saska pochylała się już nad innym, który miał problem z rytmem. Uderzyła go mocno w plecy.

– Ruch ma być płynny, nie jak u jakiegoś paralityka !

Paulina przystanęła i patrzyła, jak mężczyźni walczą z własnym ciałem, zmuszając je do rytmicznej pracy. Pot błyszczał na ich karkach, a oddechy robiły się coraz cięższe.

– Więcej życia! – rzuciła Naomi. – Jak się nie ogarniecie, będziemy powtarzać do skutku!

Kiedy jeden z uległych sapnął z wysiłku i nie zdążył wykonać kolejnego przysiadu, Bella podeszła do niego i wymierzyła mu kilka szybkich razów.

– Milcz i ćwicz ! Nikt cię tu nie pytał, jak się czujesz.

Paulina poczuła, jak coś w niej się zmienia. Obserwowała tę scenę nie tylko z fascynacją – ale też z pewną satysfakcją. Czuła ciężar pejcza w dłoni. Czuła zapach i ciepło bijące od ciał mężczyzn. Ściskała mocniej rękojeść, gotowa do kolejnej reakcji.

Wiedziała, że nie zawaha się ani przez moment. Jej wzrok padł na jednego z mężczyzn po lewej stronie – wysoki, szczupły, z dłońmi drżącymi w rytm nierównych przysiadów. Od początku nie radził sobie z tempem, jego ruchy były chaotyczne, zbyt płytkie, spóźnione o ułamek sekundy. W końcu Paulina zrobiła krok do przodu.

– Ty. Wyjdź z szeregu – powiedziała chłodno, wskazując pejczem.

Mężczyzna spojrzał zaskoczony, jakby nie był pewien, że to do niego. Dopiero drugie, ostrzejsze –  Już! –  poderwało go do posłuszeństwa.

Paulina podeszła bliżej. Stanęła naprzeciwko niego, nie spuszczając wzroku z jego twarzy.

– Nogi szerzej. Ręce splecione za karkiem. Plecy prosto. – mówiła tonem pewnym, nieznoszącym sprzeciwu.

Gdy wykonał polecenie, poprawiła mu ustawienie dłoni i kolan, po czym odsunęła się na krok. Przez moment nic się nie działo – jedynie lekki podmuch wiatru poruszył rąbek jej skórzanej kurtki. Potem uniosła rękę.

Pierwszy raz spadł z suchym świstem. Kolejny zaraz po nim – równy, wymierzony z precyzją. Pejcz lądował kolejno na udach, plecach i pośladkach mężczyzny, pozostawiając po sobie wyraźne ślady. Ciało reagowało napięciem, lecz nie odważył się poruszyć.

Paulina biła pewnie i mocno. Ani razu nie zwolniła tempa. Każde uderzenie było wyraźnym komunikatem: to ona tutaj rządzi. Kiedy skończyła, zatrzymała się na moment, wpatrując się w jego drżące ciało.

– Teraz wróć do szeregu i pokaż, że potrafisz się czegoś nauczyć – powiedziała cicho, ale stanowczo.

Mężczyzna kiwnął głową i posłusznie wrócił na miejsce. Odetchnęła spokojnie, czując satysfakcję. Czuła się coraz pewniej – jakby ten świat, ten rytm i ta rola od dawna były jej naturalne.

Bella podeszła i rzuciła z uśmiechem:

– Ładnie. Bardzo ładnie.

Paulina odpowiedziała krótkim, lekkim uśmiechem, nie odrywając dłoni od rękojeści pejcza. Wiedziała, że dzień dopiero się rozkręca.

W tej ciszy, którą przerywały jedynie komendy Belli, świszczące raz po raz pejcze i przyspieszone oddechy mężczyzn, Paulina czuła, jak budzi się w niej pasja – nie do przemocy, ale do pełni kontroli. Do eleganckiego prowadzenia świata na swoich zasadach.

Na chwilę przymknęła oczy. Usłyszała zgrzyt jakiegoś metalu, dźwięk łańcucha sunącego po stalowym haku, gdzieś w tle warkot silnika agregatu. Wszystko to tworzyło tło – surowe,  pozbawione emocji. Tym bardziej kontrastujące z intensywnością tego, co działo się pomiędzy kobietami a ich podopiecznymi.

Kiedy znów otworzyła oczy, zobaczyła, jak jeden z mężczyzn klęka – nie na polecenie, ale z wyczerpania. Próbował unieść się ale jego ręce zadrżały. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Paulina była już przy nim.

– Wstań. – Jej głos nie był głośny, ale niósł się czysto i niepodważalnie przez dziedziniec.

Mężczyzna spojrzał na nią z wysiłkiem, próbując wykonać polecenie. Paulina nie odwracała wzroku. Wiedziała, że czasem wystarczy spojrzenie, by pokazać granice. Ale tym razem spojrzenie to było tylko początkiem.

Uniosła pejcz.

– Kazałam ci wstać !

Uderzenie było szybkie i czyste. Dokładnie takie, jakie powinno być – dyscyplinujące. Mężczyzna wstał a w jego oczach błysnęła determinacja. Właśnie to chciała zobaczyć.

Cofnęła się o krok, obserwując go jeszcze przez chwilę, po czym powoli odwróciła się na pięcie.

Ćwiczenia fizyczne zakończyły się, ale nikt nie dostał szansy na odpoczynek. Gdy ostatni przysiad dobiegł końca, kobiety zaczęły formować grupy. Każda z nich wybierała kilku mężczyzn, nie wyjaśniając zasad. Wystarczył gest dłoni, spojrzenie, lekkie skinienie głowy. Mężczyźni reagowali natychmiast – nie było potrzeby słów.

Paulina, Greta, Naomi, Bella i Saskia ustawiły się w pięciu punktach dziedzińca. Do każdej z nich dołączyło po kilku uległych. Każda grupa otrzymała inne zadania – pozornie proste, fizyczne, ale skonstruowane w taki sposób, by nie miały końca. Celem nie była wydajność, lecz bezwarunkowe posłuszeństwo, powtarzalność, upokorzenie i sprawdzian dyscypliny.

W grupie Pauliny mężczyźni otrzymali jutowe worki, które mieli napełnić piaskiem a następnie przenieść do dużej, drewnianej skrzyni, i opróżnić zawartość. Kiedy skrzynia się zapełniła – Paulina tylko wskazala pejczem. W odpowiedzi mężczyźni musieli wsypać piasek gołymi rękami z powrotem do worków – ziarnko po ziarnku, bez pomocy żadnych narzędzi – i zanieść go do innej skrzyni po drugiej stronie dziedzińca. Gdy druga skrzynia się zapełniała, proces zaczynał się od nowa.

Ręce drżały, paznokcie wbijały się w ziarnisty piasek, pył osiadał na ciałach drażniąc i wysuszając dłonie. Piasek był zimny, wilgotny, ciężki. Ale nie to było najgorsze – najgorszy był bezsens zadania i świadomość, że nie ma końca. Gdy tylko ktoś zwolnił tempo, Paulina unosiła pejcz i uderzała w plecy, pośladek, ramię. Nie trzeba było słów – bicie mówiło samo za siebie.

Czasem przechodziła między nimi powoli, zatrzymując się nad tymi, którzy pracowali zbyt wolno. Czasem tylko uderzała pejczem o cholewkę buta, powodując, że drzeli ze strachu i przyspieszali ruchy. Czasem odzywała się chłodno:

– Nie przestawaj. Pracuj.

Czuła podniecenie.  Władza, upokarzające ćwiczenia, zadawanie bólu. Ona w nieskazitelnym stroju i nadzy brudni niewolnicy.

W tym samym czasie ulegli z grupy Grety nosili wiadra z wodą. Punkt A: studnia. Punkt B: metalowa balia oddalona o trzydzieści metrów. Gdy woda w balii osiągała określony poziom, Greta odwracała ją jednym, zdecydowanym ruchem, wylewając całą zawartość na żwir. I znów – od nowa. Wyczerpani, mokrzy, z dłoniami otartymi od uchwytów wiader, kontynuowali bez słowa.

Naomi zaplanowała noszenie kamieni. Dużych, nieregularnych, ostrych. Zadanie polegało na zbudowaniu równych stosów – według dokładnych instrukcji co do wysokości, kolejności ułożenia, symetrii. Gdy stos był gotowy – Naomi wskazywała inny punkt placu, a mężczyźni musieli zdemontować konstrukcję i rozpocząć od nowa. Ich dłonie drżały, plecy bolały, ramiona piekły od napięcia – ale nikt nie ośmielił się zwolnić tempa.

Bella podzieliła swoją grupę na pary. Jeden klęczał, drugi musiał napełniać metalowe wiadro piaskiem i powoli przesypywać go na kark klęczącego. Kiedy wiadro się opróżniało – zmieniali się miejscami. 

Saskia kazała swoim nosić drewno. Pnie drzew, cięte w kawałki – ciężkie, porąbane, pełne drzazg. Z jednego kąta pod wiatą, na drugi – przy murze. A potem z powrotem. Od nowa. Niosąc je na ramionach, rękach, czasem na głowie – bez żadnej ochrony, bez odpoczynku.

Dominujące kobiety krążyły wśród nich. Ich buty uderzały rytmicznie o ziemię. Pejcze świszczały w powietrzu – nie zawsze uderzały, czasem wystarczył sam dźwięk, by przyspieszyć ruchy. Inne razy trafiały celnie – w plecy, w pośladki, w uda. Ciosy nie były przypadkowe. Każdy miał znaczenie. Co jakiś czas Greta gwizdała w gwizdek i grupki zamieniały się zadaniami. 


Czas płynął inaczej. Minuty zlewały się w godziny. Mężczyźni byli przemoknięci od potu i wody, ich ciała zaczynały się poddawać. Ale żaden z nich nie zaprzestał pracy. Ich oczy wbite były w grunt, oddechy płytkie, mięśnie napięte do granic wytrzymałości.

W końcu, po długich godzinach powtarzalnych, wyczerpujących zadań, padła komenda przerwania prac. Dźwięk gwizdka przeszył plac jak wybawienie, choć nikt nie odważył się okazać ulgi. Mężczyźni, nadzy, brudni, wyczerpani do granic możliwości, z trudem zebrali się w wyznaczonym miejscu – na środku dziedzińca, w miejscu, gdzie wcześniej odbywała się poranna odprawa.

Byli mokrzy od potu, skóra nosiła ślady błota, piasku, a na plecach i udach malowały się wyraźne pręgi po pejczach – niektóre różowe, inne ciemniejsze, czerwone, świadczące o powtarzających się uderzeniach. Kolana wielu z nich były otarte, łokcie zabrudzone, dłonie drżały. Niektórzy z trudem stali – kołysali się lekko, próbując utrzymać równowagę. Ale nikt nie ośmielił się usiąść.

Kobiety stanęły naprzeciw nich w luźnym półokręgu. Ich sylwetki były pewne, wyprostowane, eleganckie. Mundury nieskazitelne, rękawiczki i buty lśniące. Spoglądały na swoich uległych z mieszanką chłodnej oceny i rozbawienia.

– No, nieźle wyglądają – rzuciła Bella, uśmiechając się pod nosem. – Jakby przetoczył się po nich huragan i zostawił tylko wstyd i błoto.

– Nie zaszkodzi im trochę cwiczeń. Zobacz jacy posluszni – dodała Saskia, zerkając na jednego z mężczyzn, który trząsł się z wyczerpania, ale nadal stał w idealnie wyprostowanej pozycji. – Widać, że zaczynają rozumieć.

Naomi uniosła brew, przyglądając się innemu, którego kark błyszczał potem. – Myślisz, że któremukolwiek z nich przyszło do głowy zapytać, po co to wszystko? – zapytała ironicznie.

– Nie muszą wiedzieć – odpowiedziała Greta. – Mają czuć. Ma ich boleć. 

Paulina nie mówiła nic. Stała lekko z boku, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Jej pejcz wisiał luźno przy udzie, a spojrzenie przesuwało się po sylwetkach mężczyzn. Każda blizna, każdy otarty łokieć, każde drżące udo było ucztą dla jej oczu. Ich milczenie – dowodem uległości.

W jej wnętrzu rosło poczucie kontroli. Głębokie, spokojne, satysfakcjonujące. Nie musiała krzyczeć. Nie musiała wymachiwać pejczem. Sama jej obecność wystarczała, by trzymali głowy nisko. Ta świadomość była elektryzująca. Miała władzę – czystą, bezwzględną, niemal rytualną.

Patrząc na nich, poczuła coś, czego wcześniej nie znała – pewność siebie, której nie dał jej żaden tytuł naukowy, żadne dyplomy, żadne uznanie. To było coś głębszego. Instynktownego.

Uśmiechnęła się lekko. Miała nad nimi pełną władzę. I coraz bardziej jej się to podobało.

Po zbiórce nadszedł czas na kąpiel. Mężczyźni zostali ustawieni w rzędach przy bocznej ścianie stodoły. Każdy z nich otrzymał kawałek szarego, twardego mydła. Woda z węża ogrodowego zimna. Strumień uderzał w ich ciała z siłą, która nie pozostawiała wątpliwości co do intencji – to nie było mycie. To była demonstracja władzy. Oczyszczenie z brudu – fizycznego i symbolicznego.

Naomi i Bella śmiały się głośno pokazując sobie palcami niewolników. Saskia miała własne zadanie – spłukiwała ich systematycznie, bez cienia emocji na twarzy. Każdy musiał się samodzielnie namydlić, a potem, na jej komendę, przyjąć pozycję i czekać na strumień wody.

– Nie pomijaj żadnego miejsca – rzuciła raz, patrząc na mężczyznę, który zbyt szybko zakończył czynność. 

Ciała lśniły od zimnej wody, skóra czerwieniała, pory zaciskały się pod wpływem chłodu. Wokół panowała cisza przerywana oddechami i syknięciami – z zimna, ze wstydu, z bólu.

Po umyciu każdy otrzymał drelich – szorstki, pomarańczowy, z dużym czarnym napisem SKLAVE na plecach. Ubrania były jednakowe, bez różnic, bez wyjątków. Uniformy nie służyły ochronie – były symbolem. Ich założenie było jak zapięcie kajdan.

Kiedy wszyscy byli już ubrani, przyszła pora na ostatni etap.

– Do środka – rzuciła Greta.

Pejcze znów poszły w ruch – mocno i  zdecydowanie. Uderzenia miały tempo, rytm, wyznaczały drogę. Mężczyźni zostali wprowadzeni do wnętrza starej stodoły, gdzie czekały na nich stalowe klatki. Cztery osoby w każdej – ciasno, bez możliwości wyprostowania nóg. Klatki były niekomfortowe, z niskim sufitem, chłodne i wilgotne od starych desek i betonu pod spodem.

Zamki zatrzasnęły się jeden po drugim. Stodoła wypełniła się szelestem zamykanych krat i ciężkimi oddechami.

Na koniec podano im skromny posiłek – metalowe miski z zimną kaszą i kubki wody. Bez łyżek. Musieli jeść rękami.

Dominy stały przez chwilę przed wejściem, spoglądając na swoje dzieło.

– No, teraz można powiedzieć, że są gotowi na noc – rzuciła Bella, poprawiając rękawiczkę.

Paulina spojrzała przez kraty na jedną z klatek. Twarze były zgaszone, oczy spuszczone, ciała skulone. Czuła... satysfakcję. Bez żadnych wątpliwości.

To była jej przestrzeń. Jej reguły. Jej świat.

Ulegli mieli zakaz odzywania się do siebie. Światło przygasło. Pierwszy ciężki dzień mieli za sobą. W dusznym wnętrzu stodoły słychać było tylko przyspieszone oddechy i okazjonalne poruszenia ciał w zbyt ciasnych klatkach. Każdy z nich wiedział, że noc nie będzie odpoczynkiem – była po prostu kolejnym etapem ciszy, podporządkowania i pokory.

Dziewczyny przeszły przez dziedziniec do oświetlonego dworku. Ciepło bijące z wnętrza kontrastowało z chłodem placu. W holu czekało już trzech nagich mężczyz z nisko spuszczonym wzrokiem, rękami splecionymi za plecami. Paulina rozpoznała Thomasa, który ugiął się lekko w eleganckim ukłonie i od razu ruszył, by pomóc im zdjąć kurtki.

Dworek był przygotowany starannie – długi stół nakryty obrusem, delikatna porcelana, srebrne sztućce. Zapach pieczonej polędwicy i czerwonego wina unosił się w powietrzu. Paulina spojrzała na dwóch pozostałych mężczyzn – podobnie jak Thomas, poruszali się w milczeniu, wykonywali polecenia w półgeście, jakby wyczuwali potrzeby jeszcze zanim zostały wypowiedziane.

– Niewolnicy osobiści – pomyślała. – Niektóre dziewczyny mają szczęście. 

To nie było jednak zaskoczenie. To był logiczny porządek rzeczy w tym świecie.

Siedząc przy stole, obserwowała, jak Thomas nalewa jej wino, a potem spokojnie odchodzi, by zająć się kolejnym zadaniem. Był uważny, cichy, precyzyjny. Pomyślała o Andrzeju. O jego spojrzeniu, o delikatności, z jaką kiedyś całował jej dłonie i stopy. O jego nabożnym oddaniu, o tym, jak patrzył na nią, gdy zakładała po raz pierwszy catsuit.

Ale po chwili ten obraz zniknął. Zdmuchnięty jednym wewnętrznym gestem.

– Nie – pomyślała. – Nie odnalazłby się tutaj.

Zbyt miękki. Zbyt zakochany w idei, nie w dyscyplinie.

Podniosła kieliszek, przymknęła oczy i upiła łyk wina. W ustach rozlała się gorycz owocu i ciepło alkoholu. Spojrzała na Naomi i Bellę, które właśnie wymieniały uwagi o dzisiejszych ćwiczeniach. Śmiała się razem z nimi – szczerze. Bo ten świat był już jej. I wiedziała, że zostanie w nim na długo.

---

Po kolacji Naomi podeszła do Pauliny. Jej głos był cichy, ale stanowczy.

– Chodź. Zabawimy się.

Paulina nie zapytała o nic. Wstała od stołu i ruszyła za nią, czując w sobie dobrze znane napięcie. Noc była chłodna, a żwir chrzęścił cicho pod ich butami, kiedy szły przez dziedziniec w stronę stodoły. Wewnątrz panował półmrok, jedynie pojedyncza lampa zawieszona pod belką rzucała słabe światło na klatki.

Naomi zatrzymała się przy jednej z nich. Wewnątrz, skuleni, zmęczeni, siedzieli mężczyźni.  Naomi nachyliła się nieco i wskazała palcem jednego z nich.

– Ty. Powiedz, kto naruszył ciszę, a dostaniesz nagrodę.

Mężczyzna uniósł wzrok. Był blady, z zaschniętym błotem na ramieniu, jego oddech przyspieszył.

– Nie wiem, Pani.

Naomi uśmiechnęła się krótko.

– Myślę, że wiesz.

Bez czekania otworzyła drzwiczki klatki.

– Wyjdź.

Wyszedł niepewnie, chwiejnym krokiem. W rogu stodoły stały dyby – stare, masywne. Naomi podeszła do nich pewnym krokiem. Paulina szła obok niej w milczeniu, obserwując.

– Rozbierz się.   Niewolnik zdjać szybko drelich.  Jego ciało nosiło liczne ślady po pejczach.

Głowa i ręce – rzuciła.

Nie śmiał się opierać. Włożył dłonie i szyję w otwory. Drewno zatrzasnęło się z głuchym trzaskiem. Naomi wzięła cienką trzcinową rózgę  i spojrzała na Paulinę.

– Zasada jest prosta. Kłamstwo kosztuje.

Uniosła rózgę i z rozmachem uderzyła. Świst, potem głośny jęk. Drugie uderzenie spadło jeszcze celniej. Paulina patrzyła, nie mrugając oczami. 

Po dzwudziestym uderzeniu Naomi przerwała. Otworzyła dyby. Mężczyzna założył drelich i powłócząc nogami wrócił do klatki.

– Kto kłamie, będzie płacił bólem – rzuciła w stronę pozostałych.

Odwróciła się do Pauliny i zapytała szeptem:

– Gotowa ?

Paulina bez słowa podeszła do jednej z klatek. Przez chwilę patrzyła w milczeniu na skulone sylwetki, aż w końcu jej wzrok zatrzymał się na jednym z mężczyzn.

– Ty! – powiedziała chłodno. – Masz mi coś do powiedzenia?

Mężczyzna uniósł głowę. Jego twarz była zmęczona, policzki zapadnięte, ciało napięte.

– Nie, Pani... Nikt nie naruszył ciszy.

– Wyjdź.

Ton Pauliny nie pozostawiał miejsca na wątpliwość. Drzwiczki klatki otworzyły się z cichym skrzypnięciem, a mężczyzna niepewnie wypełzł na zewnątrz. Paulina wskazała na drewniany koziołek stojący nieopodal – prostą, solidną konstrukcję z grubymi pasami i wyżłobieniem na tułów.

– Na górę.

Uległy zdjął swój strój i wspiął się na koziołek. Jego dłonie i kostki zostały sprawnie przypięte pasami, unieruchamiając go w pozycji z wypiętymi pośladkami i napiętym kręgosłupem. Paulina nie spieszyła się. Odeszła na kilka kroków i sięgnęła po bat – gruby, ciężki, długi na ponad dwa metry, o płynnej, niemal hipnotycznej strukturze. Trzymając go w dłoni, czuła jego wagę – i potencjał.

Rozkołysała nadgarstek. Najpierw delikatnie, testując ruch, potem coraz pewniej. Bat zaświszczał w powietrzu jak zwiastun nadchodzącej kary. Mężczyzna próbował nie drżeć, ale jego ramiona napinały się mimowolnie.

I wtedy spadł pierwszy raz.

Ciszę stodoły przeciął ostry, brutalny świst – a zaraz po nim przenikliwy krzyk. Dźwięk odbił się echem od drewnianych ścian. Paulina stała skupiona, chłodna, opanowana. Uniosła rękę raz jeszcze.

Krzyk powtórzył się – tym razem głębszy, jakby ciało i umysł zaczęły pojmować, co się właśnie dzieje.

Wzrok Pauliny był spokojny. Wiedziała, że nie bije przypadkiem. Każde uderzenie miało znaczenie. Każde było jej komunikatem.

To ona ustalała porządek. Ona nadawała sens bólowi.

I wiedziała, że on to zrozumie. Nawet jeśli nie od razu.

Niewolnik bardzo szybko zaczął błagać o litość. Jego głos, z początku drżący, z każdą chwilą stawał się coraz bardziej rozpaczliwy.

– Pani... błagam... wystarczy... przepraszam... proszę...

Ale Paulina nie reagowała. Jej twarz była kamienna, spojrzenie skupione. Poruszała się z płynną precyzją, jakby wpadła w stan pełnego skupienia – w trans. Każdy ruch ręki, każdy świst bata i każdy jęk, który się po nim pojawiał, tylko pogłębiały jej koncentrację. Nie było już rozmowy, nie było decyzji. Była tylko ona i narzędzie, którym kształtowała uległość.

Czuła władzę. Czuła, jak przez jej ciało przepływa coś więcej niż tylko adrenalina – to była esencja kontroli. Uległy w tej chwili nie był już człowiekiem, lecz bezkształtnym materiałem, który należało uformować.

Kątem oka dostrzegła ruch. Odwróciła nieznacznie głowę i wtedy zobaczyła Bellę.

Stała oparta o belkę, z rękami skrzyżowanymi na piersi, uśmiechnięta lekko – jakby dokładnie wiedziała, co się dzieje w umyśle Pauliny. Gdy ich spojrzenia się spotkały,  kiwnęła tylko głową z uznaniem. Cicho. Znacząco.

To był sygnał. Potwierdzenie. Akceptacja.

Paulina wróciła wzrokiem do uległego. Jego pośladki były już czerwone, rozpalone od kolejnych smagnięć, ciało osuwało się lekko na pasach, a jęki zamieniły się w szlochy.

Kolejne uderzenia – celne, szybkie. Bardzo bolesne.

Dopiero teraz Paulina wypuściła powietrze z płuc, jakby na moment zapomniała oddychać. W jej oczach wciąż tliło się skupienie, ale kąciki ust uniosły się ledwie zauważalnie. Spojrzała raz jeszcze na przyjaciółkę.

I zrozumiała.

Była gotowa.

Stopniowo do stodoły zaczęły dołączać kolejne dziewczyny. W ich oczach nie było znużenia – tylko błysk oczekiwania. Energia między nimi rosła, jakby niewidzialna fala dominacji i wspólnego celu łączyła je w jedno.

Ulegli, dotąd zamknięci w klatkach, wpatrywali się w nie z mieszaniną strachu, fascynacji i resztek nadziei. Świadomość, że dzień się skończył, okazała się złudna. To, co najtrudniejsze, miało dopiero nadejść.

Dziewczyny poruszały się po stodole jak cienie – pewnie, spokojnie, bez zbędnych słów. Wskazywały. Wyciągały. Biły. Kopały. Dla uległych czas przestał mieć znaczenie – liczyły się tylko rozkazy, uderzenia, polecenia, które trzeba było wykonać natychmiast, bez pytania i bez oporu.

Klatki otwierały się i zamykały z metalicznym zgrzytem. Ciała mężczyzn – obolałe, posiniaczone, drżące z wycieńczenia – były ustawiane, wiązane, wystawiane na kolejne próby. Każdy krzyk, każda prośba o litość tylko nakręcała rytm tej nocnej ceremonii.

To była długa noc.

Długa i bolesna.

Dla niewolników – niekończąca się lekcja uległości. Dla domin – święto władzy. Ogród rozkoszy.

A nadchodzący dzień wcale  nie był łatwiejszy.  Ćwiczenia,  ciężka praca, ból i upokorzenie.

---

Ostatniego dnia, w niedzielę, o godzinie szesnastej, rozległ się gwizdek. Obóz został oficjalnie zakończony.

Ulegli zostali ustawieni w szeregu na środku placu – nadzy, brudni, z ciałami naznaczonymi śladami batów i pejczy. Oddychali ciężko, z trudem utrzymując równowagę na nogach. Twarze mieli blade, spojrzenia opuszczone. Ich sylwetki – choć udręczone – promieniowały czymś nowym: cichym zrozumieniem hierarchii i własnego miejsca.

Greta podeszła przodem, spojrzała po wszystkich i oznajmiła:

– To koniec. Możecie się umyć i ubrać.

Poszli do jednego z pomieszczeń gdzie mogli się umyć a na przygotowanych ławkach leżały schludnie złożone ich ubrania. Niektórzy ulegli patrzyli na nie z ulgą, inni z niechętnym zawahaniem – jakby nie chcieli jeszcze opuszczać tej formy, w której byli tak boleśnie uformowani.

Kobjety zniknęły na chwilę w dworku. Gdy wróciły, miały na sobie zwykłe ciepłe, jesienne ubrania. Już bez batów, choć z tym samym spokojem i aurą kontroli. Ich twarze były zrelaksowane, rozbawione, spojrzenia błyszczały.

Na dziedzińcu rozpalono grill. W chłodnym powietrzu unosił się dym i zapach pieczonego mięsa. Przy stołach ustawionych pod prowizorycznym zadaszeniem znalazły się gorące napoje, herbata z imbirem, grzane wino, pieczywo i zupa ziemniaczana w garnkach. Płomienie z kilku metalowych koksowników dogrzewały przestrzeń, tworząc ciepłą, przyjazną aurę.

Atmosfera stała się wyraźnie lżejsza. Ulegli, teraz już w swoich ubraniach – choć część wciąż kulejąca, z twarzami naznaczonymi bólem  – powoli zaczęli rozmawiać. Wymieniali spojrzenia, szeptali coś między sobą,  podchodzili do kobiet, dziękowali, kiwali głowami z szacunkiem.

Paulina, ubrana w czarny, wełniany płaszcz i czarne rękawiczki, stała przy stole razem z Izabelą i Naomi. W dłoni trzymała ceramiczny kubek z herbatą, a na twarzy miała spokojny uśmiech. Czuła się pewnie. Obserwowała z dystansu, ale wszystko było dla niej jasne.

Niektórzy ulegli, choć wciąż nieco nieśmiali i ostrożni, podchodzili do nie. Ich głosy były ciche, ton uprzejmy, spojrzenia ostrożne, ale pełne szacunku.

– Przepraszam, Pani… – zaczynał jeden z nich, drobny, siwiejący mężczyzna o delikatnym głosie. – Chciałem tylko powiedzieć, że… to był bardzo intensywny weekend. I dziękuję.

Paulina skinęła głową, uśmiechając się lekko, z dystansem, ale nie nieprzystępnie.

– Był wyjątkowy – dodał inny, nieco młodszy, o smukłej sylwetce i bandażu na ręce. – Nie kojarzę Pani z Dominia Berlin Club. Przepraszam, jeśli to nietaktowne…

– Nie jestem związana z klubem – odpowiedziała spokojnie Paulina. – Jeszcze nie...

Na to słowo obaj zareagowali błyskiem w oczach.

– Byłoby wspaniale, gdyby Pani dołączyła – powiedział pierwszy, prostując się lekko. – Wielu z nas jest tam regularnie. Często też wspominamy na zamkniętym forum takie wydarzenia jak ten weekend. 

– Ma Pani naturalną siłę – dodał trzeci z rozmówców, który właśnie podszedł. – Władza. Spokój. To się czuje. I pani uroda,  to zimne nordyckie piękno. 

Paulina przyjmowała te słowa maskując swoją  radość chłodną uprzejmością Nie potrzebowała ich potwierdzenia – ale z pewną satysfakcją przyjmowała fakt, że oni to dostrzegają. Rozmowy były krótkie, taktowne, dyskretne. Żaden z nich nie próbował przekraczać granic. Oni już wiedzieli, kim jest.

I chyba zaczynała to naprawdę rozumieć także ona sama. Coraz bardziej.


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wilczyca 1

Wilczyca 11

Wilczyca 2