Wilczyca 27
Rozdział 27
Trójmiasto, wrzesień 2009
We wrześniu, Paulina postanowiła zorganizować małą imprezę pożegnalną w swoim domu. Czuła, że musi w jakiś sposób zamknąć ten rozdział – pożegnać się z miejscem, które było dla niej azylem przez lata i z ludźmi, którzy w tym czasie stali się jej bliscy. Zaprosiła tylko najbliższych – Dawida, drugiego brata Filipa, kilkoro przyjaciół ze studiów, a także Olgę.
Przez wakacje Paulina i Olga bardzo się do siebie zbliżyły. Spędzały razem sporo czasu – kawa, kino, a czasem wspólne bieganie, które Paulina niepostrzeżenie „przemyciła” do ich znajomości. Olga, choć na początku sceptyczna, szybko wciągnęła się w treningi. Paulina dostrzegała w niej pokrewną duszę – silną, niezależną kobietę, która pod miękką powłoką żartu i swobody skrywała stalowy charakter.
Podczas jednego ze wspólnych wieczorów Paulina poznała też chłopaka Olgi. Wystarczyło jej kilka minut, by odczytać charakter ich relacji. Gesty, spojrzenia, drobne niewypowiedziane rzeczy, które Paulina potrafiła wychwycić jak mało kto. Wiedziała, że w tej parze to Olga trzymała stery – i robiła to z lekkością i wdziękiem, które budziły w Paulinie autentyczny podziw. Nie musiała nic mówić. Widziała.
Wiedziała też, że choć z Olgą połączyła ją szczera przyjaźń, pewne rzeczy muszą na zawsze pozostać tylko jej tajemnicą. Przede wszystkim Andrzej. Nie była jeszcze gotowa aby opowiedzieć o tym nawet jej. Komukolwiek.
Przez ponad rok nikt się nie dowiedział. Ani przyjaciele, ani rodzina. A przecież Andrzej nie był człowiekiem z nikąd – starszy od niej o ponad dwadzieścia lat, mężczyzna o silnej osobowości, z którym łączyło ją coś znacznie głębszego niż zwykłe spotkania.
Zresztą, słowo "spotkania" wydawało się nieodpowiednie. Ich relacja wykraczała poza schematy klasycznych randek. Nie było wspólnych kolacji w restauracjach, wyjść do kina czy romantycznych weekendów nad morzem. Ich "randki" były wyjątkowe, intymne, zamknięte w czterech ścianach. To były godziny rozmów, eksplorowania siebie nawzajem, szukania granic zaufania i oddania.
Paulina wiedziała, że dla Andrzeja była kimś więcej niż tylko młodą dziewczyną. Była jego przewodniczką, wyzwolicielką ukrytych pragnień, których do tej pory nawet sam przed sobą nawet nie potrafiłby nazwać. Dla niej zaś był oparciem – kimś, kto nie próbował jej zmieniać, nie chciał jej kształtować według własnych wyobrażeń, ale akceptował ją taką, jaka była: silną, wymagającą, nieprzewidywalną.
Wciąż pamiętała tamte pierwsze spotkania, nieporadne i pełne emocji. Jak Andrzej uczył się jej potrzeb, a ona – jego oddania. Jak krok po kroku budowali coś, czego nie dało się łatwo nazwać.
I teraz, choć ich drogi miały się rozejść, Paulina nie odczuwała żalu. Była wdzięczna za ten czas. Za to, że mogła być sobą. Za to, że miała kogoś, kto bez słów rozumiał, kim naprawdę była.
Kiedy witała kolejnych gości na swoim pożegnalnym przyjęciu, na jej twarzy gościł uśmiech. Ale pod tym uśmiechem kryło się coś więcej – świadomość, że wkrótce wszystko się zmieni. I choć jej część odczuwała lekki niepokój, druga część – ta silniejsza – czuła ekscytację.
Była gotowa na kolejny krok.
---
Kilka dni później, w słoneczne późne popołudnie, gdy Paulina właśnie wróciła z biegania i piła powoli wodę z cytryną siedząc na balkonie, zadzwonił jej telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się znajome nazwisko: Wirtz.
Odebrała niemal od razu.
– Paulina, jest okazja – zaczął w swoim charakterystycznym, ciepłym tonie. – Tak się zastanawialiśmy z żoną... Mamy w Berlinie niewielkie mieszkanie. Cóż, zwykły blok, nic ekskluzywnego, ale całkiem blisko Alexanderplatz. Mieszkali tam kiedyś moi teściowie, zanim odeszli. Potem nasz syn Max przez kilka lat studiów, zanim przeniósł się do Stuttgartu. Poznałaś go chyba, kiedy był u nas z rodziną.
Paulina przypomniała sobie sympatycznego, wysokiego blondyna z trójką rozbrykanych synów. Kiwnęła głową, jakby pan Wirtz mógł to zobaczyć.
– Weź tam zamieszkaj – kontynuował z serdecznością. – Ja wiem, że to wschodni Berlin, stary blok, ale lepiej niż akademik albo szukanie czegoś na własną rękę w ostatniej chwili. Opłacaj tylko czynsz, dorzuć symboliczne sto euro żebym miał na piwo, i mieszkaj sobie spokojnie.
Paulina na moment zamilkła, czując, jak coś ciepłego rozlewa się w jej sercu. Była lekko skrępowana, bo nie lubiła brać niczego „za darmo”. Ale świadomość, że nie będzie musiała tułać się po akademikach czy przepłacać za mikroskopijne kawalerki w obcym mieście, była jak ulga, której bardzo potrzebowała.
– Panie Wirtz, naprawdę nie wiem, jak mam dziękować – powiedziała cicho, wzruszona.
– Po prostu dobrze wykorzystaj swoją szansę– odpowiedział. – Jesteśmy z ciebie dumni. Wpadnij po klucze do Schwerina i nie martw się – miejsce jest umeblowane, gotowe do zamieszkania. Może nie nowoczesne, ale przytulne. Albo, jeśli masz jeszcze czas to prześlę Ci je pocztą. Ale obiecaj, ze wpadniesz do nas na obiad jak tylko zainstalujesz się.
Uśmiechnęła się szeroko, choć nikt poza nią tego nie widział.
– Dziękuję. Naprawdę dziękuję. Wpadne do was najszybciej jak się da – Powtórzyła, czując, jak ogromny ciężar spada jej z ramion.
Gdy rozłączyli się, Paulina przez długą chwilę siedziała w milczeniu, wpatrzona w widok. Przed chwilą jej plany zyskały zupełnie nowy, bardzo realny wymiar. Berlin… własne mieszkanie… nowy etap. Już nie było odwrotu.
Wstała, wciąż trzymając telefon w ręku, i powoli przeszła się po mieszkaniu. W jej głowie zaczęły się układać kolejne plany: pakowanie, przeprowadzka, formalności. A w sercu, obok niepokoju i lekkiej nostalgii, pojawiła się ekscytacja.
To miało się naprawdę wydarzyć.
Pakowanie zajęło Paulinie kilka długich godzin. Choć przez lata starała się nie gromadzić zbyt wielu rzeczy, dopiero teraz uświadomiła sobie, jak wiele się tego nazbierało.
W salonie stały 3 walizki i kilka kartonów.
Tata zjawił się u niej z samego rana.
– No cóż, Pauli, do twojego Fiata to byśmy włożyli co najwyżej jedną walizkę – powiedział z uśmiechem, otwierając olbrzymi bagażnik swojego Citroena C5 w wersji kombi. – A tak... zmieścimy wszystko na raz.
Paulina uśmiechnęła się z wdzięcznością. – Dzięki, tato. Naprawdę nie dałabym rady sama.
Wspólnie zaczęli znosić na dół kartony i walizki. Tata zarządzał układaniem rzeczy w bagażniku, tak by zmieściło się ich jak najwięcej. Paulina podawała mu kolejne pudła.
Kiedy wszystkie rzeczy były już zapakowane, tata jeszcze raz wszystko sprawdził i zamknął bagażnik podając jej kluczyki.
– No, gotowe. – Otarł czoło. – Spokojnie dojedziesz. Na pewno nie chcesz, żebym jechał z tobą ?
- Nie, dam radę. A wy i tak wpadniecie za tydzień.
Paulina wiedziała, że tata martwi się o nią, choć starał się tego nie okazywać. Przyjechanie samodzielnie do Berlina, nowy etap życia w obcym kraju – to był duży krok. Dlatego umówili się, że po tygodniu rodzice przyjadą do niej z wizytą – zobaczyć, jak się urządziła, pomóc, jeśli będzie potrzeba, i wtedy wymienią się samochodami. Paulina odda Citroëna i zabierze z powrotem swojego małego Fiata.
– Jak coś się będzie działo, dzwoń od razu – powiedział tata, wręczając jej komplet dokumentów i klucze od samochodu.
Paulina przytuliła go mocno, czując w sercu ciepło i wdzięczność.
– Dziękuję tato – powiedziała, choć w środku czuła lekkie ukłucie niepokoju.
Gdy pożegnali się i kiedy ostatni raz spojrzała na blok, który tak dobrze znała, wsiadła za kierownicę Citroëna. Samochód ruszył miękko, a Paulina poczuła, jak wraz z każdym kilometrem oddala się od swojego starego życia, zmierzając w stronę zupełnie nowego rozdziału.
---
Berlin, wrzesień 2009
Droga minęła Paulinie szybciej, niż się spodziewała. Citroën prowadził się znakomicie – był cichy, stabilny, a zawieszenie idealnie tłumiło większość nierówności. Szum autostrady był ledwo wyczuwalny, co pozwalało jej w spokoju wsłuchać się we własne myśli. Jechała przez Niemcy z mieszanką ekscytacji i lekkiej niepewności, z każdym kilometrem coraz bardziej czując, że rozpoczyna nowy etap swojego życia.
Gdy zbliżała się do Berlina, zadzwonił telefon. Numer był niemiecki, nieznany.
– Hallo? – odebrała niepewnie.
– Cześć, Paulina, tu Max Wirtz. Tata dał mi numer – głos był ciepły, przyjazny. – Jestem właśnie w Poczdamie z rodziną. Tata mówił, że jesteś w drodze do Berlina. Pomyślałem, że może pomożemy ci. Skoro jesteśmy na miejscu...
Umówili się szybko – Max podjedzie pod mieszkanie, żeby pomóc jej z rozładunkiem.
Paulina dotarła na miejsce po czterdziestu minutach. Okolica wyglądała tak jak się spodziewała. Stare bloki, wybudowane jeszcze w czasach NRD, miały w sobie coś imponującego. Były wysokie, solidne, z szerokimi chodnikami i dużą ilością zieleni wokół. Czyste, zadbane fasady, często pomalowane na jasne kolory, świadczyły o tym, że były kiedyś przeznaczone dla wyższych urzędników i przedstawicieli elity NRD. Mimo upływu czasu, okolica miała w sobie pewien porządek – szerokie aleje, fontanny w małych skwerach i przemyślane rozplanowanie przestrzeni.
Kiedy Paulina zaparkowała Citroëna na wyznaczonym miejscu, zobaczyła, że Max już czekał – wysoki, szczupły, ubrany w swobodny, ale elegancki sposób. Obok niego stał jego czternastoletni syn, Leon, w ciemnej bluzie i sneakersach, trzymający w rękach dwie butelki wody.
– Witamy w Berlinie! – powiedział Max z szerokim uśmiechem, podchodząc do niej. – Jak ci mówiłem, jestesmy właśnie u rodziców mojej żony w Poczdamie – teść obchodzi siedemdziesiąte piąte urodziny. No i skoro już tu jesteśmy, pomyślałem, że się przydamy. Tata bardzo cię lubi, Paulino. Mówił, że jesteś wyjątkowa. A on rzadko kogoś chwali. Znasz go przecież.
Paulina uśmiechnęła się z lekkim zakłopotaniem, dziękując za pomoc.
W trójkę szybko zabrali się za rozładunek samochodu. Kartony, walizki i torby wnosili sprawnie – dzięki windzie, która choć trochę wysłużona, działała bez zarzutu. Mieszkanie znajdowało się na dziewiątym piętrze.
Kiedy weszli do środka, Paulina rozejrzała się z ciekawością. Mieszkanie było przestronne i jasne, o klasycznym układzie z czasów NRD: trzy pokoje, duży przedpokój, oddzielna kuchnia i łazienka z oknem. Wnętrze nosiło ślady przeszłości – solidne drewniane podłogi, wysokie sufity i ciężkie drzwi wewnętrzne, które nadawały całości charakteru. Jednocześnie widać było próby unowocześnienia – nowa armatura w łazience, świeżo malowane ściany w neutralnych barwach i nowoczesna, jasna kuchnia, odświeżona kilka lat temu.
Salon był największym pomieszczeniem – miał ogromne okno, przez które wpadało mnóstwo światła, oraz balkon z widokiem na Alexanderplatz w oddali. Dwa mniejsze pokoje były idealne na sypialnię i gabinet. Kuchnia była w pełni wyposażona – lodówka, piekarnik, zmywarka. Widać było, że choć mieszkanie nie było nowe, dbano o nie z szacunkiem.
Paulina wciąż nie mogła uwierzyć, że to wszystko teraz będzie jej nowym domem.
– Jest naprawdę świetne – powiedziała z entuzjazmem, kiedy ustawili ostatni karton w salonie.
Max uśmiechnął się szeroko. – Cieszymy się, że ci się podoba. – Poklepał ją lekko po ramieniu. – Wiesz, tata powiedział mi tylko jedno: pomóż jej tak, jakbyś pomagał własnej córce. Córki nie mam, tylko tych trzech potworów, których już poznałaś kiedyś. Więc tym bardziej. Roześmiali się.
Paulina poczuła ciepło w sercu. Wśród tego wszystkiego, w obcym kraju, miała wokół siebie ludzi, którym na niej zależało.
– Słuchaj, a może jesteś głodna? – zapytał Max, uśmiechając się.
– Niedaleko jest najlepszy currywurst w tej części Berlina. Czy jesteś zbyt zmęczona?
Paulina, mimo kilkugodzinnej jazdy, była wciąż pełna wrażeń i energii. W jej oczach widać było błysk ekscytacji. Pokręciła głową.
– Nie, nie jestem – uśmiechnęła się lekko. – Chętnie coś zjem.
– Zawsze zdążysz się rozpakować – powiedział Max. – A teraz... chodź, zobaczysz coś zupełnie innego.
Zeszli na dół. Schody prowadziły ich do niewielkiej alei między blokami, przy której ciągnął się rząd garaży. Paulina zawsze zastanawiała się, dlaczego niemieckie garaże były niemal identyczne – jednakowy kształt, podobne wielkości, a przede wszystkim te same szare lub beżowe bramy. Inaczej niż w Polsce, gdzie każdy garaż wyglądał, jakby był oddzielnym światem właściciela. Tutaj – porządek, jednolitość, system.
Max podszedł do jednego z garaży i otworzył bramę. Skrzypnęła lekko, odsłaniając wnętrze.
Paulinę natychmiast uderzył specyficzny zapach – mieszanka starej benzyny, oleju i czegoś jeszcze... jakby lekkiej nuty spalonego smaru. Był nie do pomylenia z niczym innym. Zapach starego, wysłużonego silnika dwusuwowego. Wypełniał ciasną przestrzeń garażu jak mgła wspomnień o minionych czasach.
W głębi, w blasku światła wpadajacego przez otwartą bramę, stał on – żółty Wartburg 353, model z końca lat 80. Samochód o kanciastych kształtach, który mimo wieku wyglądał, jakby ktoś dbał o niego z czułością.
– To Wartburg mojego dziadka – powiedział Max, z wyraźnym sentymentem w głosie. – Zostawiliśmy go po jego śmierci. Dziadek odebrał go w 1988 roku z salonu w Erfurcie. – dodał, uśmiechając się lekko. – Przez lata jeździł tylko do nas, do Schwerina, albo do sanatorium w Bad Elster.
Paulina podeszła bliżej. Karoseria, choć w niektórych miejscach przykurzona, wciąż błyszczała. Kolor był soczysty, słoneczny, kontrastujący z szarością betonowych ścian.
– A może się przejedziemy? – zaproponował Max, wyciągając z kieszeni niewielki pęk kluczyków z plastikowym breloczkiem. – Pokażemy ci trochę wschodniego Berlina. – dodał z uśmiechem.
Otworzył maskę. Paulina z ciekawością przyglądała się wnętrzu – prostemu, niemal siermiężnemu, ale jakże uroczemu w swojej szczerości konstrukcji. Max sprawdził poziom płynu chłodniczego.
– Jeździłem nim jakieś trzy miesiące temu – powiedział, zamykając maskę z charakterystycznym trzaskiem. – Mam nadzieję, że odpali.
Włożył kluczyk do stacyjki, przekręcił go... Rozrusznik zawył niskim, przeciągłym tonem, przez chwilę ciszę przeszyło tylko ciężkie kręcenie się silnika. I wtedy – nagle – rozległo się, nierówne burczenie, a z rury wydechowej wystrzeliła kłębiasta chmura niebieskawego dymu, która na chwilę spowiła całą okolicę.
Paulina cofnęła się odruchowo o krok, śmiejąc się przy tym. Ten zapach, ta woń spalonego oleju zmieszana z benzyną – to była kwintesencja dawnej epoki.
Silnik prychał, ale utrzymywał pracę. Max przegazował lekko – silnik odpowiedział typowym dla dwusuwów nierównym, dźwięcznym odgłosem i kolejnym kłębem dymu.
– I oto on powiedział z dumą, wskazując na miejsce pasażera – Witaj w prawdziwym NRD.
Paulina zaśmiała się serdecznie. Mimo całej egzotyki sytuacji, czuła się cudownie lekka, jakby rzeczywistość na moment przestała być poważna.
– No, wsiadasz? – zapytał Max, otwierając dla niej drzwi.
Wartburg delikatnie zadrżał na biegu jałowym, gotowy do podróży w przeszłość Berlina, którego duch dawnej epoki wciąż unosił się w niektórych zakamarkach miasta.
Paulina ostrożnie wsiadła na fotel pasażera Wartburga, uważając, by nie ubrudzić jasnych spodni o próg drzwi. Siedzenie, obite sztuczną skórą w odcieniu beżowej żółci, zaskrzypiało cicho. Z tyłu wskoczył Leon rozsiadając się wygodnie na miękkiej tylnej kanapie.
Max wrzucił bieg i ruszył spokojnie. Silnik warczał charakterystycznie, a cały samochód lekko wibrował przy każdym przyspieszeniu.
Wjechali na szeroką aleję otoczoną monumentalnymi budynkami. Paulina rozpoznała nazwę na jednej z tablic – Karl-Marx-Allee.
– Witamy na alei Karola Marksa – powiedział Max z uśmiechem. – Jednej z najbardziej prestiżowych ulic wschodniego Berlina. To tu, po wojnie, NRD budowało swoją wizję idealnego socjalistycznego miasta.
Paulina rozejrzała się ciekawie. Wysokie budynki z jasnego kamienia, ozdobione kolumnami i mozaikami, przypominały architekturę pałacową, ale w wersji socrealistycznej. Wszystko było ogromne, masywne, z symetrycznymi fasadami i szerokimi chodnikami.
– To się nazywało "Stalinowskie Baroko" – kontynuował Max, przemykając między kolejnymi skrzyżowaniami. – Każdy blok miał być trochę jak pałac dla ludu. Duże mieszkania, wysokie sufity, szerokie ulice na maszerujące defilady... ale wiadomo – kto mieszkał tutaj, ten nie należał do przeciętnych robotników.
Paulina chłonęła każde słowo, patrząc na budynki z fascynacją. Ich ogrom i dziwna mieszanka przepychu i surowości robiły niesamowite wrażenie.
– A tam daleko – wskazał Max – jest Frankfurter Tor. Widzisz te dwie wieże? Wzorowane były na berlińskim Domu Inwalidów, ale w wersji proletariackiej. Trochę przepychu, trochę wielkiej ideologii, no i obowiązkowo miejsce na przemarsze wojskowe.
Przejechali obok placu, na którym niewielka grupa turystów robiła zdjęcia.
– Za NRD, wszystkie większe imprezy zaczynały się właśnie tutaj – dodał Max. – Jeśli była jakaś wielka parada 1 maja albo rocznica rewolucji październikowej, defilady startowały stąd. Zobacz, na bloku zostały jeszcze stare neony.
Paulina słuchała zafascynowana. Max mówił z pasją, jak przystało na architekta, ale w jego opowieściach pobrzmiewała także nuta ironii.
– Widzisz tę kawiarnię tam w głębi? – wskazał na narożny lokal z neonem Cafe Moskau, pamiętającym jeszcze inne czasy. – Kiedyś to było jedno z nielicznych miejsc, gdzie można było wypić kawę po zachodniemu – cappuccino albo espresso – ale tylko dla wybranych. Byłeś kimś - miałeś wstęp. Reszta... patrzyła przez szybę.
Paulina uśmiechnęła się lekko.
– No i tu – Max skręcił lekko w prawo – zaczyna się Alexanderplatz. Inny świat. Gdybyś tu była w latach 80., zobaczyłabyś morze betonu i wielkie centrum handlowe Centrum-Warenhaus. Teraz jest tu więcej szkła i wieżowców, ale duch Wschodu jeszcze nie całkiem zniknął.
Minęli Berliner Fernsehturm – ogromną wieżę telewizyjną, której charakterystyczna srebrna kula błyszczała w popołudniowym słońcu.
– Ta wieża – powiedział Max z rozbawieniem – miała być dowodem na wyższość NRD nad Zachodem. Ale wiesz z czego się śmiali berlińczycy z Zachodu? Że nawet komunistyczne niebo pokazuje krzyż. – Zaśmiał się. – Bo jak słońce odbija się na tej kuli, tworzy olbrzymi krzyż świetlny. Nazywali to "zemstą papieża".
Paulina śmiała się razem z nim. Ten Berlin, którego fragmenty pokazywał jej Max, był inny niż obraz wielkiej metropolii z przewodników. Był pełen kontrastów, anegdot, historii zapisanej w architekturze.
Leon z tylnego siedzenia wtrącił z entuzjazmem:
– Tata pokazał mi kiedyś zdjęcia, jak wyglądała ta aleja w latach 80. – powiedział. – Wszędzie Trabanty i Wartburgi!
Max pokiwał głową.
– Tak było. A teraz... No cóż, zachód zalał wszystko. Ale jak wiesz, ja lubię te nasze stare miejsca. One mają duszę.
Samochód powoli toczył się przez ulice, a niebieska smuga dymu z rury Wartburga zostawiała za nimi ślad niczym niewidzialna nitka łącząca przeszłość z teraźniejszością.
Max zatrzymał się na niewielkim placu nieopodal Alexanderplatz, gdzie między nowoczesnymi budynkami przetrwał mały, niepozorny bar serwujący currywurst. Drewniana budka z prostym, czerwonym szyldem pachniała przyprawami, smażoną kiełbasą i lekko przypalonym ketchupem — zapach był intensywny, wręcz nieodparty.
Wysiadł pierwszy, po czym otworzył drzwi Paulinie.
– No, teraz czas na coś autentycznego – uśmiechnął się, prowadząc ich w stronę baru.
Zamówili trzy porcje currywurst i frytki. Max opłacił wszystko, machając ręką, kiedy Paulina próbowała sięgnąć po portfel. Usiadła z nimi przy jednym z kilku plastikowych stolików ustawionych pod parasolami.
– No dobra, Paulina. Opowiadaj. Jak to z tymi studiami? Tata coś wspominał, ale chciałbym usłyszeć od ciebie.
Paulina przełknęła pierwszy kęs, po czym otarła usta serwetką.
– Dostałam stypendium – powiedziała spokojnie, choć w jej głosie pobrzmiewała lekka nuta dumy. – Będę studiować psychologię. Trochę się martwiłam, bo mój licencjat nie był z psychologii, tylko jak wiesz z filologii. Ale uczelnia ma specjalny program wyrównawczy – dodatkowe zajęcia na pierwszym roku, żeby nadrobić różnice.
Max skinął głową, wyraźnie pod wrażeniem.
– Bardzo mądrze. Psychologia to świetny wybór. Ludzie zawsze będą potrzebować kogoś, kto ich wysłucha... i zrozumie.
– A ty, Max? – zapytała po chwili. – Jak to było z twoimi studiami?
Max westchnął z lekkim uśmiechem.
– Studiowałem architekturę tutaj, w Berlinie. Miałem szczęście, bo tutejsza uczelnia miała renomę nawet po zjednoczeniu. Wiesz, kiedy upadał mur, miałem prawie dwadzieścia lat. Ale mimo wszystko... – zawahał się – mimo że dla mnie NRD to głównie młodość to i tak w pracy w Stuttgarcie długo czułem, że jestem "Ossi".
– Naprawdę?
Max pokiwał głową, lekko gorzko się uśmiechając.
– Ludzie niby mówią, że wszystko jedno, że minęło tyle lat... Ale różnice w mentalności są. W Zachodnich Niemczech długo jeszcze patrzyli na nas jak na "tych ze Wschodu". Trochę jakbyś zawsze był ciut gorszy, nawet jeśli nie mówili tego wprost.
– Musiało być ciężko – powiedziała cicho.
Max wzruszył ramionami.
– Nauczyłem się, że nie warto się przejmować. Robisz swoje. W Stuttgarcie miałem świetną ofertę pracy. Ale zawsze tęskniłem za Berlinem. – Spojrzał na nią i uśmiechnął się serdeczniej. – I staram się tu bywać, z resztą bywam często u tesciów albo u moich rodziców, a to blisko. Dzięki temu mogę dziś jeść currywurst z tobą i moim młodym – mrugnął w stronę Leona, który właśnie pochłaniał kolejną porcję frytek.
Paulina roześmiała się cicho.
– No i mamy miasto pełne skomplikowanej historii na wyciągnięcie ręki – dodała.
– Dokładnie – przytaknął Max. – Berlin jest jak żywa książka. Codziennie odkrywasz coś nowego.
Siedzieli jeszcze chwilę, delektując się prostym, ale pysznym jedzeniem i rozmawiając o tym, co Berlin ma do zaoferowania — od muzeów, przez parki, po tajemnicze, dawne dzielnice pełne kontrastów.
Czuła, że znalazła swoje miejsce. Nowy rozdział życia właśnie się zaczynał.
---
Trójmiasto, grudzień 2023
❤️❤️
OdpowiedzUsuń