Wilczyca 21

Rozdział 21

Sopot, maj 2008

Paulina siedziała przez chwilę w ciszy na brzegu łóżka. Zdjęła buty, a jej stopy zanurzyły się w miękkim, jasnym dywanie. Przymknęła na moment oczy – chciała się uspokoić, ale czuła, że jej serce wciąż bije zbyt szybko. Wstała powoli, podeszła do walizki i rozsunęła zamek. Wyjęła kosmetyczkę, rozłożyła kilka drobiazgów na marmurowym blacie w łazience. Lekki podkład, tusz do rzęs, delikatny cień. Jej ruchy były wprawne, niemal rytualne. Spojrzała na siebie w lustrze i uśmiechnęła się lekko. Dziwnie było jej z tą myślą, że przygotowuje się… właśnie dla niego.

Wróciła do pokoju, zdjęła ubrania i powoli zaczęła zakładać przygotowane w domu rzeczy. Najpierw cieliste rajstopy – cieniutkie, miękko zsuwające się z dłoni. Potem skórzana spódnica – czarna, gładka, sięgająca za kolano, idealnie przylegająca do jej bioder. Biała koszula z kołnierzykiem, zapinana na małe guziki – prosta, elegancka, kontrastująca ze skórą. Na koniec czarne, klasyczne szpilki – te same, które miała na sobie jeszcze na balu maturalnym. Wciąż wyglądały dobrze.

Spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Wyglądała… dobrze. Może nawet więcej niż dobrze. „Pięknie ?” – pomyślała, przechylając głowę. Tak, podobała się sobie. Było w niej coś... ostrego. Dorosłego.

Podeszła do stolika przy oknie. Ułożyła na nim starannie trzy wybrane wcześniej trzcinki. Położyła je równo, obok siebie.

Obok nich ułożyła coś jeszcze – drobiazg, który kupiła specjalnie z myślą o Andrzeju. Starannie zapakowane w papier, owinięte czarną wstążką. 

Poprawiła koszulę, wygładziła spódnicę. Jeszcze raz spojrzała w lustro. Była gotowa.

Andrzej siedział na miękkim fotelu w lobby. Czas płynął powoli, wręcz nieznośnie. Spojrzał na zegarek. Jeszcze pięć minut. A może trzy? Nagle te minuty wydawały się godzinami. Przypominał sobie jej głos, jej spojrzenie. Wiedział, że Paulina nie będzie taka jak inne. I wiedział też, że to, co zaraz się wydarzy, może odmienić wszystko. Oparł się wygodniej i westchnął głęboko. Była gotowa? Nie. Ona była gotowa od zawsze.

Wstał, wyprostował się i przez chwilę poprawiał kołnierz marynarki, jakby w tym geście próbował uspokoić rosnące napięcie. Czuł to w klatce piersiowej – delikatny ciężar, który pojawiał się tylko wtedy, gdy wkraczał w nieznane. Ale przecież tego właśnie chciał. Wyszedł na korytarz, podszedł do windy i nacisnął przycisk. Gdy drzwi się otworzyły, wszedł do środka i ruszył w górę.

Winda sunęła cicho. Każde piętro, które mijał, wydawało się zbliżać go nie tylko do apartamentu, ale i do czegoś znacznie większego. Do początku. Do decyzji, której być może nie da się już cofnąć. Serce biło mu szybciej.

Wysiadł. Stanął przed drzwiami. Zapukał.  Przez chwilę cisza wydawała się niepokojąco długa. A potem drzwi powoli się uchyliły.

Otworzyła mu.

Przez moment nie mógł wydobyć z siebie głosu. Wyglądała… inaczej. Nie jak dziewczyna, którą widział zaledwie pół godziny wcześniej. Była tą samą osobą – ale przekształconą. Pełną. Emanującą elegancją i spokojem, który był bardziej złowieszczy niż łagodny.

Skórzana spódnica, biała koszula, szpilki. Cieliste rajstopy. Włosy gładko rozpuszczone, makijaż podkreślający oczy. Patrzyła na niego z delikatnym uśmiechem, jakby bawił ją jego bezradny zachwyt.

– Wejdź – powiedziała tylko.

Andrzej wszedł bez słowa. Czuł, że zaczyna oddychać płytko. Powietrze w apartamencie miało inny smak. Coś się już zaczęło – i nie było odwrotu.

Odwróciła się i z gracją ruszyła w głąb pokoju, jakby doskonale wiedziała, że każdy jej krok wywołuje w nim coraz większe napięcie. Stanęła przy oknie, odwróciła się i spojrzała na niego z chłodnym spokojem.

– Na co czekasz? Rozbierz się – powiedziała sucho, niemal obojętnie, ale z tym charakterystycznym tonem, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości.

Andrzej zareagował natychmiast, choć ręce mu drżały. Zaczął odpinać guziki koszuli, niezdarnie, nerwowo. Paulina obserwowała go bez słowa, opierając się biodrem o krawędź stolika. W jej spojrzeniu nie było ciepła – tylko cierpliwość kogoś, kto oczekuje spełnienia rozkazu.

– Szybciej – rzuciła krótko. – Nie mamy całego wieczora.

Ubrania zdejmował po kolei, dokładnie, starając się nie popełnić błędu. Składał je równo i ostrożnie układał na podłodze, jak mu kazała. W końcu, nagi, z niepewnością spojrzał na nią.

– Uklęknij – powiedziała spokojnie.

Zrobił to bez wahania. Czuł chłód podłogi pod kolanami, a w gardle narastało napięcie – mieszanina podniecenia, wstydu i fascynacji.

Paulina podeszła do stolika. Wzięła niewielki pakunek owinięty białym papierem, przewiązany czarną satynową wstążką. Wróciła do niego i wyciągnęła rękę.

– Weź. Rozpakuj.

Zrobił to powoli, z ostrożnością. Papier delikatnie szeleścił, wstążka zsunęła się lekko na podłogę. W środku leżała obroża – czarna, skórzana, z metalowym zapięciem i małym kółkiem z przodu.

Andrzej spojrzał na nią, niepewny, a jednocześnie całkowicie poddany. Wyciągnął ją w jej stronę.

Paulina uśmiechnęła się lekko – niemal niezauważalnie. Podeszła bliżej i objęła palcami jego szyję. Zapięła obrożę dość ciasno, z wyczuciem, ale tak, by nie pozostawiać mu złudzeń.

– Teraz już jesteś gotowy – powiedziała cicho, bardziej do siebie niż do niego. I spojrzała na niego z góry. 

Wyciągnęła lekko jedną stopę do przodu, przenosząc na nią ciężar ciała.. Stała wciąż prosto, z dłonią opartą na biodrze, patrząc na niego z góry z chłodną, spokojną pewnością siebie.

Andrzej wiedział, co ma zrobić. To nie było pytanie, nie była to prośba – to był rozkaz, podany bez słów.

Pochylił się powoli, z bijącym sercem, jakby zbliżał się do czegoś świętego. Jego usta dotknęły czubka czarnego buta. Delikatnie, niemal z czcią, złożył pierwszy pocałunek. Potem kolejny – na lśniącej skórze czubka, potem wzdłuż jego boku, aż do miejsca, gdzie zaczynał się obcas.

Nie odezwała się. Tylko patrzyła na niego z góry, nie ruszając się, pozwalając mu czcić ją tak, jak zasługiwała – w milczeniu i bez słowa sprzeciwu.

– Dobrze – powiedziała cicho po chwili. – Teraz drugi.

Wysunęła drugą nogę, z tą samą gracją i spokojem. Andrzej od razu pochylił się i znów złożył pocałunek. Jego wargi były chłodne, dłonie drżały, ale ruchy miał pewne. Paulina czuła przez but materiał jego oddania – i to ją satysfakcjonowało bardziej niż jakiekolwiek słowa.

Stała nieruchomo, z dłonią opartą na biodrze, patrząc z góry na nagiego mężczyznę, który klęczał przed nią z pochyloną głową. Widok Andrzeja – dojrzałego, eleganckiego, szanowanego – w tej bezbronnej, pełnej oddania pozycji, działał na nią silniej, niż się spodziewała. Czuła narastające napięcie, ale nie takie, które wywołuje niepokój. To było napięcie władzy, pewność kontroli, świadomość, że oto ktoś, kto w świecie zewnętrznym rozporządza ludźmi i decyzjami, tu i teraz oddał jej całkowicie władzę nad sobą.

Każdy pocałunek składany na czubku jej buta był jak stempel potwierdzający jego uległość. Paulina czuła, jak narasta w niej poczucie absolutnej dominacji – nie wynikającej z siły fizycznej, lecz z tego, kim była. Z jej inteligencji, spokoju, z chłodnej determinacji, którą emanowała.

Z każdym kolejnym gestem Andrzeja rosło w niej zadowolenie. Wiedziała, że jego klęczenie nie jest grą. Że to nie chwilowe uniesienie. To była decyzja – świadome, dorosłe oddanie. Czuła satysfakcję, spełnienie, ale też coś głębiej – ciepło wynikające z tego, że jej potrzeba dominacji nie tylko znalazła ujście, ale została przyjęta z czcią.

Nie odczuwała już wstydu. Patrzyła na Andrzeja, jak na prezent. Na mężczyznę, który – mimo doświadczenia, wieku, życiowej pozycji – klęczał teraz tylko dla niej. Dla jej przyjemności. Dla jej władzy.

I właśnie wtedy, w tej ciszy pełnej napięcia, Paulina uświadomiła sobie, że to nie tylko akt uległości ze strony Andrzeja. To także jej triumf. Cichy, zmysłowy, pełen siły – dokładnie taki, jakiego zawsze pragnęła.

Po chwili cofnęła nogę, nie patrząc już na niego, jakby właśnie wykonał coś oczywistego. Ale dla niego to było więcej niż gest – to był rytuał, początek czegoś, o czym śnił przez lata.

– Czy wiesz, co znaczy być naprawdę posłusznym? – zapytała nagle.

Andrzej uniósł głowę. Jego oczy były pełne napięcia i oczekiwania, ale też lekkiej niepewności. Paulina patrzyła na niego chłodno, z góry, jakby oceniała nie tylko jego odpowiedź, ale całą jego istotę.

Nie odpowiedział, tylko skinął głową.

– Nie chodzi tylko o klęczenie. Ani o słowa. Chcę widzieć twój ból. Słyszeć twój oddech, kiedy zrozumiesz, że nie ma już odwrotu.

Podeszła bliżej i musnęła go delikatnie dłonią po policzku. Ten gest był niemal czuły, a jednocześnie podkreślał absolutną władzę, jaką nad nim miała.  Wstrzymał oddech.

– Wstań. Oprzyj dłonie o ścianę. Stopy rozstaw na szerokość ramion. Nie odwracaj się. 

Stanęła za nim cicho. Czuł, jak wstrzymuje oddech, jak jego ciało przygotowuje się na pierwszy cios.

Ale on nie nadszedł.

Zamiast tego poczuł ciepło jej dłoni, która najpierw musnęła jego plecy, potem zsunęła się niżej – na pośladki. Gładziła je przez chwilę, oceniając napięcie mięśni, kontrolując reakcje. Potem nagle – poczuł mocne, płaskie uderzenie.

– Trzeba cię najpierw trochę rozgrzać – powiedziała spokojnie. – Trzcinka najlepiej działa na gorącym ciele.

Kolejne uderzenie – z drugiej strony. Potem jeszcze jedno, jeszcze mocniejsze. Klap. Klap.

Każde uderzenie było przemyślane, rytmiczne. Raz prawą, raz lewą dłonią. Dłonie Pauliny była drobne, ale zaskakująco silne.

Andrzej czuł, jak ból miesza się z gorącem. Skóra zaczynała piec. Zaczerwienienie było coraz bardziej widoczne.

Po piętnastu uderzeniach Paulina przestała. Jej dłoń znów przejechała po jego pośladkach – tym razem z aprobatą.

– Teraz jesteś gotowy – szepnęła mu do ucha.

Odwróciła się spokojnie i podeszła do stolika. Trzcinki leżały na stole – równo, starannie, jak narzędzia chirurga. Jej dłoń sięgnęła po pierwszą – najcieńszą, lekką, giętką, z delikatną skórzaną rączką. Testowo przecięła nią  powietrze – świsnęła cicho i ostro.

– Gotowy? – zapytała cicho, niemal szeptem.

Nie odpowiedział. Wtedy spadł pierwszy cios.

Świst. Uderzenie.
– Jeden – powiedział z wysiłkiem, głosem przygaszonym bólem.

Trafiony idealnie w poprzedni ślad.

– Dwa.

– Trzy – już ciężej, z krótkim sapnięciem.

– Cztery – zadrżał, ale nie odwrócił się.

Ból zaczął piec, rozlewać się głęboko.
– Pięć.

– Sześć – syknął. Ręce mu zadrżały.

Trzcinka zatańczyła na skórze z precyzją.
– Siedem – niemal jęknął.

– Osiem – krótki wdech, głośniejszy oddech.

– Dziewięć – głos zadrżał.

Uderzenie mocniejsze, jakby miało zakończyć pierwszy akt.
– Dziesięć – powiedział, niemal krzyknął.

Paulina stała za nim spokojnie, bez cienia emocji na twarzy. Trzymała trzcinkę pewnie, z doskonałą kontrolą. Jej wzrok nie opuszczał miejsca, w które celowała. Dziesięć uderzeń. Każde inne. Każde precyzyjne. 

– Nieźle, całkiem nieźle.  Jeszcze dwadzieścia – szepnęła. 
Uniosła trzcinkę ponownie.

– Jedenaście – wychrypiał Andrzej, gdy trzcinka znów przecięła powietrze i z impetem wylądowała na jego rozgrzanym ciele.

To już nie było tylko pieczenie. To był ból – czysty, ostry, pulsujący, rozlewający się od dolnej części pleców aż do ud. Ciało drżało pod każdym kolejnym ciosem. W jego głowie dźwięczało tylko jedno: nie zawieść jej. Wytrzymać. Dać radę.

– Dwanaście.

Nie spodziewał się, że będzie biła tak mocno. Że będzie tak precyzyjna, nieustępliwa. Pośród bólu pojawiła się nowa myśl – Paulina nie gra. Nie bawi się. To już nie fantazja. To rzeczywistość. Jej rzeczywistość. A on właśnie w niej się znalazł – nagi, całkowicie odsłonięty, poddany.

– Trzynaście.

Trzcinka uderzyła tuż nad poprzednim miejscem, pozostawiając wyraźny ślad. Zgiął nogi w kolanach, ale nie cofnął się. Nie chciał usłyszeć jej złości. Nie chciał jej rozczarować. A jednak – ból był trudny do zniesienia. Głęboki, nieprzyjemny, prawdziwy.

– Czternaście.

Paulina patrzyła na jego plecy i pośladki, na zarys jego napiętych mięśni, na czerwone pasy, które z każdą chwilą stawały się coraz bardziej wyraźne. Oddychała głęboko. W jej oczach błyszczało coś trudnego do uchwycenia – mieszanka  siły i rosnącego podniecenia.

– Piętnaście.

Była spokojna, skupiona.  Wiedziała, gdzie uderzyć, z jaką siłą, by ból był mocny, ale bezpieczny. Ale pod tą chłodną precyzją buzowało coś więcej – ekscytacja. Czuła, jak z każdą sekundą narasta w niej napięcie, poczucie władzy, które ją upajało.

– Szesnaście.

Jej oddech stawał się powoli cięższy. Palce zaciskały się mocniej na uchwycie trzcinki. Widok dojrzałego mężczyzny, wpływowego, inteligentnego, stojącego nago i bezbronnie liczącego uderzenia, był dla niej jak narkotyk.

– Siedemnaście – syknął Andrzej przez zaciśnięte zęby.

Paulina przesunęła wolną ręką po jego lędźwiach, jakby badała, ile jeszcze wytrzyma. Jego skóra była gorąca, pulsująca, mokra od potu. Uderzyła znów.

– Osiemnaście.

Andrzej zachwiał się lekko, ale wrócił do pozycji. Zaciskał powieki. Wyczuwał jej obecność całym ciałem. Każdy centymetr jego skóry krzyczał, ale wewnątrz – nie chciał, żeby przestała.

– Dziewiętnaście.

Paulina była w transie. Jej ciało reagowało – sutki napinały się pod biustonoszem, oddech przyspieszał. W jej spojrzeniu nie było cienia wątpliwości. Była pewna siebie. Piękna. Surowa. Władcza.

– Dwadzieścia.

Zatrzymała się. Przeszła powoli za jego plecy, dotknęła ramienia. Andrzej oddychał ciężko, niemal chrapliwie, spocony. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił. Czuł się rozdarty między bólem a czymś, czego nie potrafił jeszcze nazwać.

– Dalej – powiedziała cicho. – Jeszcze dziesięć. Dasz radę.

– Dwadzieścia jeden.

Ból przesłaniał wszystko. Ale wiedział, że musi. Bo to ona.

– Dwadzieścia dwa.

Paulina patrzyła, jak jego ciało się napina i ugina. Był w jej rękach. I właśnie tam chciała go mieć.

– Dwadzieścia trzy.

Nie mówiła już nic. Po prostu działała. Każdy ruch był coraz bardziej zmysłowy, choć wciąż brutalnie precyzyjny.

– Dwadzieścia cztery. Dwadzieścia pięć.

Andrzej już prawie płakał. Z poddania. Z bezsilności.

– Dwadzieścia sześć.

W jego głowie było tylko jedno imię. Paulina.

– Dwadzieścia siedem.

Jej oczy świeciły. Czuła się jak bogini. Jak najwyższa kapłanka swojego własnego kultu.

– Dwadzieścia osiem.

Trzymała trzcinkę lekko, niemal z gracją. Ale uderzenie było jak ogień.

– Dwadzieścia dziewięć.

Andrzej wstrzymał oddech. Wiedział, że to ostatni krok.

– Trzydzieści.

Zapadła cisza. Tylko dźwięk jego ciężkiego oddechu. Paulina stała za nim, cicho, spokojnie. Z trzcinką opuszczoną. I uśmiechem.

Usiadła w fotelu naprzeciw ściany, o którą jeszcze przed chwilą Andrzej opierał dłonie. Założyła nogę na nogę, pozwalając skórzanej spódnicy lekko się unieść, a szpilka zawisła w powietrzu, lekko kołysząc się na końcu jej stopy.

Trzcinkę rzuciła na podłogę. Wzięła głęboki wdech i poprawiła się, opierając plecy, jakby zasiadała na tronie.

– Podejdź – powiedziała cicho, ale nie było w tym ani prośby, ani zaproszenia. To był rozkaz.

Andrzej powoli zsunął się z pozycji stojącej i przeszedł na czworaka. Czuł jak piekąca skóra na pośladkach porusza się przy każdym ruchu. Każde dotknięcie dywanu było jak przypomnienie o jej sile, o jej precyzji, o jego miejscu.

Zatrzymał się przed nią, pochylając głowę. Czekał.

Paulina poruszyła stopą, unosząc lekko but na wysokość jego oczu.

– Co byś dał, żeby móc pocałować moje stopy? – zapytała spokojnie, patrząc na niego z góry. Jej głos był miękki, niemal melodyjny. Ale treść – była ostra jak ostrze brzytwy.

Delikatnie poruszyła nogą – nieznacznie, jakby testując jego reakcję. W powietrzu zawisła cisza, przeciągająca się jak napięta struna. W jej spojrzeniu nie było ani cienia wahania. Była piękna. Spokojna. Nieugięta.

Andrzej uniósł wzrok. Zatrzymał go na jej bucie – na lśniącym czubku szpilki, na delikatnym połysku skóry, która wcześniej była dla niego tylko estetyką, a teraz – była symbolem władzy. Jej władzy.

– Wszystko – odpowiedział cicho, prawie szeptem. – Oddałbym wszystko.

Paulina uśmiechnęła się. Nieznacznie. Ale wystarczająco, by wiedział, że to usłyszała. Że ją to zadowoliło.

Andrzej trwał w milczeniu na czworakach, z głową pochyloną tuż przy jej stopie, czekając. Spodziewał się przywileju, cichego pozwolenia. Ale ono nie nadchodziło.

Patrzyła na niego chłodno, z lekko przekrzywioną głową, jakby obserwowała z zaciekawieniem, jak daleko może się posunąć jego uległość. Palcami jednej dłoni delikatnie muskała podłokietnik fotela, drugą oparła na kolanie.

– Jeszcze nie zasłużyłeś – powiedziała spokojnie, bez cienia gniewu, ale z tą charakterystyczną nutą lodowatej stanowczości. – Nie cierpiałeś wystarczająco.

Zamilkła na krótką chwilę, pozwalając jego nadziei rozpaść się w ciszy.

– Wracaj – dodała chłodno. – Do ściany.

Andrzej zadrżał, ale nie zawahał się. Powoli, wciąż na czworakach, przesunął się z powrotem w stronę ściany. Wstał, opierając dłonie na chłodnej powierzchni. Jego oddech był już nieregularny – od emocji, zmęczenia, bólu. Wiedział, co nadchodzi. I wiedział, że nie może zawieść. Nie po tym, co już zaszło.

Paulina wstała z fotela. Spokojnym, pewnym krokiem podeszła do stolika. Sięgnęła po kolejną trzcinkę – tym razem bambusową. Była lżejsza, ale grubsza. O wiele bardziej zdradliwa. 

Zbliżyła się do Andrzeja. Nie zapowiadała liczby. Po prostu uniosła rękę.

– Licz. Głośno.

Pierwsze uderzenie spadło z sykiem.

– Jeden!

Andrzej aż drgnął, jego ramiona napięły się, a pośladki zadrżały. Ten ból był inny – przeszywający, ostry, błyskawiczny. Jak gorąca igła wbijająca się pod skórę.

– Dwa!

Zęby zacisnęły się w jego szczęce, ale głos musiał wybrzmieć. Musiał być posłuszny.

– Trzy! 

– Cztery !

Przy piątym jego kolana lekko ugięły się pod nim. Paulina stała za nim spokojnie, nie przyspieszając, nie zwalniając. Każde uderzenie było dokładne, przemyślane, niemal matematycznie wyliczone.

– Siedem!

– Osiem!

Dziewiąte uderzenie trafiło w miejsce już wcześniej trafione. Andrzej aż zawył, choć próbował się powstrzymać. Oddech nagle się urwał, jakby ktoś go uderzył w przeponę.

– Dziewięć… – jęknął. – Dziesięć…

Paulina nie komentowała. Jej twarz była spokojna, niemal wyciszona. W oczach miała jednak to charakterystyczne światło – rosnącą intensywność, koncentrację, jakby całkowicie zatopiła się w tej chwili. Każde uderzenie niosło nie tylko dyscyplinę – niosło satysfakcję.

To nie było tylko karanie.

To był rytuał dominacji.

Uniosła bambusową trzcinkę i uderzyła jedenasty raz – znowu idealnie w to samo miejsce, gdzie wcześniej zostawiła już ognistą smugę. Andrzej aż zachwiał się na nogach.

– Jedenaście… – wychrypiał, głos miał coraz słabszy, gardło wyschnięte, ale nie śmiał przestać.

Kolejne uderzenia były metodyczne, dokładne, bez żadnej ulgi.

– Dwanaście…

– Trzynaście…

– Czternaście…

Każde z nich wypalało kolejne linie bólu na jego ciele. Skóra była już zaróżowiona, miejscami ciemniejsza. Łzy zaczęły spływać mu po policzkach, ale nie przestawał liczyć.

– Szesnaście… Siedemnaście…

Przy dziewiętnastym jego głos zadrżał.

– Dziewiętnaście…

– Dwadzieścia – ledwo wykrztusił.

Paulina opuściła trzcinkę i spokojnie podeszła do fotela. Usiadła, zakładając nogę na nogę, zupełnie jakby zakończyła właśnie formalną część jakiegoś rytuału.

– Do mnie – powiedziała miękko, ale z tą samą niepodważalną stanowczością co wcześniej.

Andrzej, oszołomiony, wciąż drżący, przesunął się na kolanach. Spojrzała na niego z góry – zobaczyła mokre ślady na jego policzkach.

Zamrugał, nie wiedząc, czy powinien się wstydzić. Ale Paulina się uśmiechnęła – lekko, niemal troskliwie.

– Ojej – powiedziała teatralnie, z udawaną czułością. – Biedny… Bolało bardzo?

Andrzej skinął głową, cicho.

– Tak, Paulino… bardzo…

– Wiem – szepnęła, po czym wysunęła stopę. Czarne szpilki błyszczały w świetle lampy. – Ale przed tobą ostatnia trzcinka.

Jej głos stwardniał, choć na ustach wciąż gościł uśmiech.

– Musisz wytrzymać. Tylko piętnaście.

Andrzej uniósł głowę. W jego oczach nie było już ani wstydu, ani dumy – tylko absolutne oddanie.

– Tak, Paulino… jestem gotowy.

Paulina wstała powoli z fotela i sięgnęła po ostatnią trzcinę. Była najcieńsza z całej trójki – sprężysta, z połyskiem niemal metalicznym. Lżejsza od poprzednich, ale najbardziej zdradliwa. Cięła skórę, zostawiając cieniutkie, palące linie, które piekły jak ogień.

Spojrzała na Andrzeja, który znów zajął pozycję przy ścianie – dłońmi oparty, lekko pochylony, rozdygotany. Jej wzrok przesunął się po jego nagim ciele. Wiedziała, że teraz będzie walczył nie tylko z bólem, ale z samym sobą. Że każdy kolejny raz to będzie granica.

– Piętnaście – przypomniała chłodno. – Wytrzymaj je. Dla mnie.

Uniosła rękę i pierwszy raz spadł z niesamowitą precyzją. Trzask przeciął powietrze, a potem skórę – czerwona pręga pojawiła się natychmiast. Andrzej zgiął kolana i syknął z bólu.

– Jeden – wychrypiał, już wiedząc, że to będzie zupełnie inny poziom.

Drugie uderzenie padło nieco niżej. Ból był ostry, palący, przeszywający.

– Dwa…

Trzy… cztery… pięć…

Andrzej walczył z oddechem, z mięśniami, które same próbowały go odciągnąć od ściany. Oczy miał zamknięte, łzy znów zaczęły napływać, ale nie przestawał liczyć.

– Sześć…

– Siedem…

– Osiem…

Z każdą trzcinką jego głos był cichszy, jakby wypalany razem z bólem. Paulina stała pewnie, zimna i opanowana, choć w środku czuła narastające podniecenie. Czuła jego słabość. Czuła swoją władzę. Każdy jego krzyk, każde stłumione drgnięcie ciała było jak muzyka dla niej.

– Dziewięć… dziesięć…

Andrzej chwiał się już, ramiona mu drżały, ale nie przerywał. Nie mógł. Nie dla niej.

– Jedenaście…

– Dwanaście…

Trzynaste uderzenie przecięło skórę dokładnie tam, gdzie wcześniej uderzyła trzcinka numer dwa. Andrzej jęknął, zgiął kolana. Przez chwilę wyglądało, jakby miał się osunąć.

– Trzy… trzynaście – poprawił się, zaciskając zęby.

Czternaście. Ostatnie uderzenie Paulina wymierzyła idealnie w najwrażliwsze miejsce. Nie z litości – z wyczuciem. Wiedziała, że tam zaboli najbardziej.

– Piętnaście – wydusił.

Ciało Andrzeja było czerwone, pręgowane, spocone. Ale on stał. Nie zawiódł. Nie uciekł.

Paulina odłożyła trzcinę i powoli podeszła do niego. Dotknęła lekko jego karku.

– Dobrze – powiedziała cicho. – Jesteś dzielny.

Zadrżał pod jej dotykiem. Czuł wszystko – ból, dumę, podniecenie, upokorzenie i błogość.

– Teraz możesz na kolanach wrócić do moich stóp. 

Andrzej z trudem osunął się, opierając drżące ręce na podłodze. Powoli, z wysiłkiem, ruszył w jej stronę. Ciało miał obolałe, poranione, ale jednocześnie ogarnięte ekstazą uległości. Przez łzy widział ją jak w obrazie – siedzącą w fotelu, z nogą na nodze, chłodną i wyniosłą, jak bogini, do której właśnie się czołgał.

I wtedy coś się zmieniło.

Paulina zamarła. Patrzyła na niego, ale jej wzrok nagle stracił ostrość. Napięcie i podniecenie, które jeszcze przed chwilą czuła z każdą jego pręgą, z każdym kolejnym uderzeniem – ulotniło się. Zamiast tego pojawiło się coś innego. Obce. Lodowate. Zimny, świdrujący dreszcz przeszył jej plecy. Jakby jej ciało nagle zrozumiało, co właśnie zrobiła. Jakby czyjś głos w jej głowie wrzasnął: Dość!

Jej oddech przyspieszył. Serce zaczęło bić jak szalone. Czuła, że robi się jej duszno.

Bez słowa zerwała się z fotela, chwyciła torebkę z łóżka i wybiegła z pokoju, trzaskając drzwiami. Andrzej zamarł w miejscu, nagi, na kolanach, z wyciągniętą dłonią. Jakby chciał zawołać – ale nie potrafił. Jakby nie wiedział, co się stało.

Tymczasem Paulina pędziła przez korytarz. W szpilkach – wciąż z rozdartym sercem, z bijącym w uszach lękiem. Potknęła się nagle, tracąc równowagę. Rozległ się suchy trzask – jeden z obcasów złamał się. Zaklęła półgłosem, niemal z płaczem, i bez wahania ściągnęła buty. Zostawiła je tam, na wykładzinie. Stopami uderzała o chłodne płytki schodów, zbiegała, niemal spadała z kolejnych stopni.

Wybiegła na parter, przez lobby. Recepcjonista podniósł wzrok, zaskoczony widokiem kobiety, z rozwianymi włosami i łzami w oczach. Ale Paulina nie zwracała na nikogo uwagi.

Przy samym wejściu stała taksówka. Kierowca miał już odjeżdżać, ale zdążył jeszcze zobaczyć, jak wpada do środka kobieta z rozmazanym makijażem i rozsypanym wnętrzem.

– Osiedle Mickiewicza – powiedziała krótko, z trudem łapiąc oddech. – Proszę… szybko.

Drzwi zatrzasnęły się za nią, a samochód ruszył, zostawiając za sobą światło hotelu i wszystkie nieodwracalne rzeczy, które się tam właśnie wydarzyły.


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wilczyca 1

Wilczyca 11

Wilczyca 2